Mt Vinson (4892 m npm) to najwyższy szczyt Antarktydy znajdujący się w Górach Ellswortha w paśmie Sentinel. Masyw Vinsona to wzgórze skalne (nunatak) otoczone przez lądolód. Pierwsze wejście zanotowano dopiero 18 grudnia 1966 roku w ramach wyprawy sponsorowanej przez National Science Foundation, American Alpine Club i National Geographic. Pierwszego polskiego wejścia dokonała Mariola Popińska w 1995 roku. Wraz z zapoczątkowaniem w 1985 r. komercyjnych połączeń lotniczych przez Adventure Network International z bazą w Patriot Hills rozpoczął się okres eksploracji Antarktydy przez poszukujących ekstremalnych wyzwań amatorów. Do końca 2010 roku na szczycie Mt Vinson stanęło ok. 2000 osób.
Antarktyda od dawna przyciąga podróżników, badaczy i ludzi poszukujących ekstremalnych wyzwań. Przez wieki była niedostępnym i groźnym, a przez to niezwykle tajemniczym kontynentem. Zdobywcy bieguna Południowego Roald Amundsen i Robert Falcon Scott konkurujący ze sobą o palmę pierwszeństwa stali się bohaterami narodowymi w swoich krajach, a ich dokonania uznawane są do dziś za niezwykłe.
Gdy w 1985 r. amerykańska firma Adventure Network International stworzyła lądowisko na pasie niebieskiego lodu w Patriot Hills i bazę logistyczną dla wsparcia wypraw komercyjnych Antarktyda otworzyła się dla eksploracji przez szerszy krąg zainteresowanych. Przewóz sprzętu i ludzi wielkimi transportowymi samolotami stworzył zupełnie nowe możliwości zaopatrzenia i wsparcia dla ludzi. Rozpoczęto organizację podróży na biegun Południowy małymi samolotami DC-3 lub Twin Otter dla bogatych turystów, podobnie jak wycieczki do kolonii pingwinów cesarskich, których miejsca lęgowe znajdują się w głębi kontynentu. Mt Vinson stał się obiektem pożądania dla wspinaczy górskich, w tym obowiązkowym wejściem w programie Seven Summits, wejść na najwyższe szczyty wszystkich kontynentów.
Przygotowania
Decyzję o wyjeździe na Antarktydę by wejść na szczyt Mt Vinson podjąłem w październiku 2010 roku. Wtedy jeszcze nawet nie mogłem truchtać, nie mówiąc o bieganiu czy wspinaczce górskiej. Operacja stopy w lutym się udała, ale rekonwalescencja przebiegała niespodziewanie wolno. Pomysł wyjazdu na Antarktydę nosiłem w głowie od dawna, ale decyzja o jego realizacji była pewnego rodzaju aktem desperacji, który wynikał z frustracji bezczynnością i stawiał niezwykle ambitny cel, który miał pobudzić mnie do działania usprawniającego stopę i kondycję fizyczną, która przez lata pozwalała mi na bieganie maratonów przynajmniej trzy razy w roku i regularne wyjazdy w góry wysokie. Lekarzowi, który poprzednio podjął się wyjątkowo trudnej operacji stopy, postawiłem zadanie-ultimatum, by w ciągu dwóch miesięcy pomógł mi wrócić do całkowitej sprawności, bo inaczej nie mam szans w konfrontacji z Mt Vinson. Nie musze mówić, że koszty takiej wyprawy sprawiają, że można sobie na to pozwolić tylko raz w życiu.
Na początku nie mogłem biegać, więc rozpocząłem intensywny trening korzystając z siłowni hoteul Crowne Plaza w Moskwie, gdzie przebywałem w drugiej połowie 2010 r. realizując projekt doradczy. Cztery razy w tygodniu spędzałem tam 2-3 godziny ćwicząc na rowerze oporowym, stepperze (urządzeniu symulującym podchodzenie pod górę i wchodzenie po schodach) oraz innych urządzeniach pozwalających wzmocnić mięśnie nóg i klatki piersiowej. Wiedziałem doskonale, że jedyna naprawdę trudna część drogi na szczyt Mt Vinson to tzw. Headwall, stroma ściana o nachyleniu 45% i długości 1300 m, na której przyjdzie mi spędzić 4-5 godzin mozolnie wspinając się z plecakiem ważącym ok. 26 kg. W pamięci miałem traumatyczne doświadczenie z Denali, gdzie pomiędzy Bazą a obozem na wysokości 17.000 stóp umierałem z wysiłku na podobnej, ale trzy razy krótszej ścianie. Wtedy moja technika pozostawiała jeszcze wiele do życzenia, więc męczyłem się podwójnie.
W końcu listopada poprosiłem o lekarza o zastrzyk sterydowy, by móc rozpocząć trening biegowy, bo termin wyjazdu 10 stycznia zbliżał się szybkimi krokami. Na szczęście zima zawitała późno tego roku, więc do połowy grudnia mogłem biegać brzegiem rzeki Moskwa na trasie do Parku Olimpijskiego na Łużnikach i na Wzgórza Moskiewskiego Uniwersytetu. W drugi dzień Świat Bożego Narodzenia wyjechałem wraz z Waldkiem Sondką, który również wybierał się na Mt Vinson, do Schroniska Murowaniec na Hali Gąsiennicowej, by przynajmniej kilka dni potrenować w górach. Warunki były doskonałe, temperatura spadła do -15-20C, śniegu było niewiele, ale za to stoki były oblodzone, co przypominało warunki w Masywie Mt Vinson. Odstawiłem narty pod ścianę i realizowałem program na przemian podchodzenia z Murowańca na Kasprowy Wierch i powrót przez Przełęcz Liliowe lub odwrotnie. Na początek dwa razy na dzień, później trzy razy. Różnica poziomów 500 m, bowiem schronisko jest położone na 1500 m npm, a Kasprowy Wierch ma 1987, a Przełęcz Liliowe to 1952 m npm.
Ostatnie dni przed wyjazdem to skrupulatna selekcja sprzętu i wyposażenia na wyprawę, która różni się zasadniczo od innych wypraw wysokogórskich w Himalaje, Karakorum, Andy i Kordyliery.
W bagażu liczy się każdy dekagram, bo wszystko trzeba na sankach a nastepnie na własnych plecach wnieść do obozu szczytowego na wysokość 3820 m npm, dlatego umiejętność odpowiedniego doboru jest sztuką. Nieodpowiedni sprzęt w małej ilości to tragedia, zbyt dużo stanowi problem limitowanego miejsca w plecaku i sił potrzebnej do jego noszenia.
Wspinałem się na Denali (Mt Kinley) na Alasce, a to jeden z niewielu rejonów podobnych do Masywu Vinsona, więc miałem pewne wyobrażenie co będzie mi potrzebne na Antarktydzie, gdzie należy się liczyć nawet w lecie z temperaturą odczuwalną -30-50C i porywistymi wiatrami, które przenikają do szpiku kości. Odmrożenia są największą plagą polarników. Można się ich nabawić niepostrzeżenie w ciągu zaledwie kilkunastu minut, gdy poszczególne części ciała nie są odpowiednio osłonięte. Palce u rąk i nóg, nos i policzki najczęściej ulegają odmrożeniom, a dzieje się to niepostrzeżenie, bo jedynym sygnałem jest brak czucia. Określenie odmrożenia w języku angielskim: „frost bite” doskonale oddaje charakter zjawiska. Skutki mogą być naprawdę opłakane włącznie z amputacją kończyn i palców. Tego właśnie polarnicy obawiają się najbardziej. Na szczęście współcześnie przed odmrożeniami skutecznie chroni nowoczesny sprzęt – buty, odzież, rękawice, specjalne maski i gogle.
Dwuwartstwowe buty, wewnętrzne i zewnętrzne, dobrze chronią przed mrozem, dodatkowo specjalne wkłady rozgrzewające pomagają w krytycznych chwilach utrzymać odpowiednią temperaturę. Moje żółte buty La Sportiva model Olympus Mons Evo doskonale zdają egzamin w ekstremalnych warunkach zimna i wiatru. Sprawdziłem ich przydatność na ChoOyu i Denali, więc nie miałem wątpliwości, że nie zawiodą mnie na Mt Vinson. Ciepło zapewniają grube skarpety wełniane (niektórzy preferują poliestrowe) a przed obtarciem stóp chronią cienkie skarpety jedwabne lub poliestrowe. Zabrałem po trzy pary skarpet grubych i cienkich.
Rękawice to druga ważna część ekwipunku, a na wyprawę polarną trzeba zabrać ze sobą kilka par, od najgrubszych, puchowych, do cienkich, które w zasadzie cały czas są na rękach i łatwo mieszczą się w rękawice średniej grubości, a te ostatnie swobodnie wchodzą do wnętrza puchowych. W bagażu znalazło się 6 par rękawic, wykonanych z puchu gęsiego, poliestru i jedwabiu. Miały zabezpieczać przed zimnem i wiatrem, a jednocześnie dawać możliwość wykonywania czynności technicznych związanych z posługiwaniem się karabinkami, przyrządem zaciskowym (małpą), wiązaniem lin oraz wykonywaniem zdjęć aparatem fotograficznym.
Ochrona głowy, dobór odpowiednich okularów przeciwsłonecznych chroniących przed słońcem i niebezpieczeństwem ślepoty śnieżnej to problem sam w sobie. Zestaw czapek cienkich i grubych, z których część ma spełniać rolę windstoppera, uzupełniają dwie kominiarki (cienka z poliestru i gruba z elastycznego polaru) oraz maska. Całość w zestawieniu z goglami całkowicie zakrywa twarz i pozwala oddychać bez ograniczeń widoczności na skutek zamglenia szkieł okularów lodowcowych czy szyby gogli.
Dobór odpowiedniej odzieży podlega jeszcze innej filozofii. Współcześnie odzież na wyprawy polarne to uzupełniające się nawzajem elementy wykonane w części ze składników naturalnych i w większości z tkanin sztucznych o wyjątkowej charakterystyce. Naturalny puch gęsi jest podstawowym składnikiem zestawu kurtek i spodni na zimne dni oraz śpiwora, które dają komfort przebywania w temperaturze do -50C. Reszta odzieży, kurtki, spodnie, koszulki, legginsy wykonana jest z oddychających, wodoodpornych i wiatroszczelnych tkanin Gore-Tex (Pro Shell jest najnowszą generacją na ekstremalnie trudne warunki)), różnego rodzaju tkanin poliestrowych (polartec, capilene), które zapewniają ciepło, są szybkoschnące, nie ograniczają odparowywanie potu. W warunkach polarnych nosi się zwykle kilka warstw odzieży różnej grubości, by można regulować łatwo ciepłotę ciała dodając lub odejmując kolejne warstwy o różnej grubości. Odzież wierzchnia to zwykle kurtka z Polartecu, na która zakłada się kurtkę Gore-Tex, lub kurtkę puchową, w zależności od pogody i charakteru poruszania się. Duży wysiłek – niewiele warstw i lekka kurtka; mały wysiłek, lub zimno, to konieczność ubrania kurtki puchowowej. Śpiwór i odzież puchowa obowiązkowo podlega kompresji na czas transportu, bo zajmuje ogromnie dużo miejsca. Moja relatywnie niska odporność na zimno, podpowiadała mi żeby wziąć maksymalnie dużo ciepłych rzeczy, ale obawy, że to dodatkowy, nadmierny ciężar, hamowały te zakusy.
Ekwipunek wspinaczkowy – raki, liny, uprząż, zestaw karabinków, ascender (małpa), czekan, kije trekkingowe, dwie karimaty, naczynia do jedzenia i picia, pojemnik na wodę i termos – zajmuje raczej niewiele miejsca w plecaku, ale za to sporo waży. Do tego apteczka podręczna i trochę jedzenia uzupełniającego, bo organizatorzy wprawdzie zapewniają pełne wyżywienie, ale zawsze to lepiej mieć „coś swojego”. Aby to wszystko pomieścić niezbędny jest plecak o pojemności co najmniej 65 +10l.
Skompletowanie sprzętu na wyprawę na Antarktydę i Mt Vinson ma niepowtarzalny charakter, dlatego część sprzętu trzeba zakupić specjalnie na tą okazję i należy sobie zdawać sprawę z tego, że to jednorazowy wydatek. Ekwipunek wyprawowy leżał przez dwa tygodnie posegregowany według różnych kategorii na podłodze w bibliotece, kiedy co jakiś czas dokonywałem kolejnego przeglądu dodając lub odejmując jakiś element do poszczególnych kupek. Na koniec, niezależnie od listy dostarczonej przez organizatorów wyjazdu Alpine Ascent International, o konsultację poprosiłem Piotra Pustelnika, który odrzucił 1/3 rzeczy na bok uznając je za zbędne bądź nadmiar luksusu, a dodał tylko swój śpiwór Mt. Everest, zawierający 1300 g puchu, który mu doskonale służył w najtrudniejszych warunkach. Ostatecznie waga całego ekwipunku wyniosła 28 kg i ze strachem myślałem, że muszę to wnieść na plecach na wysokość 3897 m npm pokonując stromą ścianę Headwall, gdzie na szczęście położone są liny poręczowe. Szacowałem, że powinienem zmniejszyć ciężar jeszcze o jakieś 5 kg, ale decyzję o tym co zostawić, odłożyłem do Vinson Low Camp, gdzie mogłem zostawić część rzeczy.
Podróż na Antarktydę
Logistyka podróży nie jest skomplikowana ale ma kilka ryzyk, z którymi trzeba się poważnie liczyć. Przelot do Punta Arenas, 120 tysięcznego miasta nad Cieśniną Magellan, to żaden problem. Do Santiago de Chile najlepiej polecieć przez Paryż lub Madryt. Wybrałem te pierwszą opcję, bo była najtańsza. Następnie do Punta Arenas można polecieć Lan Chile albo tańszym Sky Airline, który zwykle jest z dużym wyprzedzeniem wybukowany. Nie było wyboru, więc przylecieliśmy do Punta Arenas Lan Chile po 30 godzinach podróży. Pierwsze co zobaczyłem na płycie lotniska to zwalista sylwetka wojskowego samolotu transportowego IŁ-76 produkcji rosyjskiej, którym mieliśmy lecieć dalej do Union Glacier na Antarktydzie.
W niedzielę 09.02.2011 o godz. 12.00 w Klubie Chorwackim w Punta Arenas, Antractic Logistics&Expeditions zwołał spotkanie uczestników wyjazdu mieszkających w różnych hotelach, w zależności od zasobności portfela.
Skąd Chorwaci w Punta Arenas? – zastanowiło mnie, ale wygooglowałem, że to właśnie Chorwaci przybywali tu masowo w okresie 1864-1956 dając miastu impuls rozwojowy i dziś blisko połowa mieszkańców to ich potomkowie.
Wprowadzenie było krótkie, prowadził je Peter Mc Dowell, jeden z udziałowców ALE, który nie powiedział nic nowego dla mnie, ponieważ przed wyjazdem sporo czytałem o Antarktydzie. Najważniejsze było to, że pierwszy call do odlotu miał być już o 19.00 tego samego dnia. O 14.00 samochód zabrał nasze bagaże by załadować je do luków Iliuszyna. Procedura wylotu przewidywała podawanie informacji o planowanym wylocie co 6 -12 godzin, i natychmiastowa mobilizacje gdy pogoda na Antarktydzie umożliwia wylot. Wraz z dwoma kolegami i Waldkiem, który na co dzień jest duszpasterzem środowisk twórczych w Łodzi, dyrektorem Teatru Logos, wybraliśmy się na mszę do Katedry, którą koncelebrował tutejszy biskup Bernardo Bastres Florence, znany ze swojego zaangażowania w sprawy polityki społecznej. Po mszy stanął w drzwiach kościoła i uściskiem ręki żegnał każdego z wiernych wychodzących z kościoła, życząc wszelkiej pomyślności w nadchodzącym tygodniu.
Byliśmy podekscytowani mając nadzieję, że jeszcze tego samego dnia znajdziemy się na Antarktydzie. Niestety, wieczorem okazało się, że zachmurzenie uniemożliwia lądowanie w Union Glacier. Następnego dnia komunikaty o 9.00, 13.00 i 19.00 były takie same, a we wtorek rozpoczął się strajk generalny i blokada dróg, uniemożliwiająca wydostanie się z miasta. Strajk objął swoim zasięgiem Region Magellanes y Antarctica Chilena, w tym głównie dotknął stolicę Punta Arenas, turystyczne miasto Puerto Natales oraz główne przejście graniczne pomiędzy Argentyną i Chile w Punta Delgada prowadzące na Ziemię Ognistą. Chaos ogarnął miasto i ekspertów od logistyki w Antarctic Logistics&Expeditions, nie mogąc sobie poradzić z problemem transferu 53 pasażerów na lotnisko, które podporządkowane władzom federalnym funkcjonowało normalnie. Wypożyczyłem rower za 10 dolarów, pojechałem najpierw na trening w góry otaczające Punta Arenas, a następnie, w godzinach popołudniowych udałem się na lotnisko odległe o 24 km forsując na piechotę bez najmniejszych 5 barykad ustawionych na drodze, głównie w celu blokady ruchu samochodowego. Wśród pasażerów udających się na Antarktydę, a następnie na Biegun Południowy znajdowało się kilka osób starszych, w tym były premier Francji i przywódca Partii Socjalistycznej Michel Rocard, który przybył na zaproszenie jednego z biznesmenów francuskich udających się na Mt Vinson. Ich transfer przy użyciu helikoptera nie stanowił problemu, pozostali to wspinacze i narciarze, dla których przejście 24 km nie stanowiło najmniejszego problemu. Pogoda na Antarktydzie przez kolejne cztery dni była sprzyjająca, ale strajk ciągle trwał, a ALE pozostawało bezczynne. Wreszcie w sobotę 15 Lutego zapadła decyzja, że idziemy na lotnisko piechotą.
Trekking asfaltową drogą nie sprawił nam żadnego problemu i zaledwie po 3,5 godzinach wszyscy stawili się do kontroli w budynku dworca lotniczego. Paszportów nie sprawdzano, bowiem ta część Antarktydy dokąd się udajemy jest uznawana przez władze za terytorium Chile. Rodziny i znajomi zostali poinformowani, że już wylatujemy, po czym za kilka minut Peter McDowell przyniósł hiobową wiadomość, że przy rutynowym sprawdzaniu sprawności samolotu przed wylotem okazało się, że uszkodzeniu uległa pompa paliwa jednego z silników, a sprowadzenie i naprawa usterki potrwa następne 3-4 dni! Oznaczało to opóźnienie wylotu razem już o 10 dni, więc sprawa oczekiwania lub rezygnacji za zwrotem kosztów stała się palącą kwestia do rozstrzygnięcia. Część osób zrezygnowała natychmiast, w tym francuscy VIP-owie, którzy zaraz odlecieli prywatnym samolotem z powrotem do Francji. Wielu zostawiło sobie czas na zastanowienie się i przegadanie tej kwestii z najbliższymi oraz przełożonymi w pracy lub partnerami biznesowymi. Nasza grupa w całości zdecydowała sie pozostać i z nadzieją czekaliśmy na wylot. Zmieniliśmy hotel na lepszy i tańszy, z doskonale wyposażoną siłownią i salą do ćwiczeń, gdzie stało kilkanaście nowiuteńkich bieżni rowerów oporowych firmy Technogym. Zacząłem codzienne treningi wychodząc w pobliskie góry Parku Narodowego Reserva National Magellanes, by w 4 godziny pokonać do 25 km prz różnicy wzniesień do 1000 m. Po południu odwiedzałem siłownię. Miałem poczucie, że to pozwala mi nadrobić stracony czas i przygotować się odpowiednio do wspinaczki. Transport nowej pompy z Dubaju do Punta Arenas trwał sześć dni, co kompromituje ALE jako eksperta logistyki.. Później pogoda na Antarktydzie uniemożliwiała wylot. Frustracja wśród uczestników przerodziła się niemal w zbiorowy bunt. Z pogodą jednak nie można walczyć, trzeba cierpliwie czekać. A tu jak na złość prognozy były niepomyślne.
Wreszcie w piątek 21 stycznia, w południe dano sygnał do szybkiej mobilizacji i wciągu 2 godzin byliśmy w powietrzu. Lot był spokojny, trwał 4 godziny 20 minut, po czym IŁ-76 łagodnie dotknął powierzchni niebieskiego lodu pasa Union Glacier. Gdy wyszliśmy z samolotu, mgła spowijała otoczenie, pobliskich gór nie było widać wcale. Rosyjscy lotnicy dokonali cudu, wylądowali przy bardzo niskim pułapie chmur, w gęstej mgle. Jak opowiadali naoczni świadkowie, samolot było słychać ale nie było go widać do ostatniej chwili, aż wylądował. Rosyjski pilot zrobił to bez żadnych naziemnych urządzeń pomocniczych, posługując się tylko pokładowymi, bo ich po prostu tutaj nie ma.
Wspinaczka na Mt Vinson
W nowej bazie położonej około 10 km od lądowiska na Union Glacier rozbiliśmy namiot Trango 3 Hardwear Mountain na jedną noc, a nazajutrz wieczorem zgłosiliśmy się na ochotnika, gdy trzeba było w 30 minut spakować rzeczy i przygotować się do dalszej podróży.
W ten sposób udało nam się wylecieć małym samolotem Twin Otter do Vinson Base Camp z czwórką żołnierzy elitarnej formacji komandosów armii francuskiej Groupe Haute Monatgne. Wspinaczka się rozpoczęła! Opłaciło nam się podjąć wysiłek , bo następnego dnia pogoda uniemożliwiła transfer pozostałych wspinaczy, a my ruszyliśmy niezwłocznie ciągnąc sanie z bagażami do Low Camp.
Logistyka wejścia wspinaczki na Mt Vinson składa się z kilku etapów:
- Transfer samolotem Twin Otter (35 minut) do Vinson Base Camp (2100 m npm) położonym na lodowcu Branscomb
- Przejście do Vinson Low Camp (2800 m npm), transport bagaży za pomocą plastikowych sanek, czas 6-7 godz.
- Wspinaczka Low Camp – High Camp, której główna trudność stanowi pokonanie stromej ściany Headwall o nachyleniu 45-50 stopni, gdzie położono liny poręczowe długości ok. 1300 m
- Wejście na szczyt Mt Vinson z High Camp i powrót, co zajmuje średnio 10 godzin, aczkolwiek może trwać znacznie dłużej lub krócej, w zależności od pogody i kondycji, bo trasa nie ma w zasadzie żadnych trudności technicznych
- Powrót z High Camp do Vinson Base Camp przez Low Camp trwa ok. 6 godzin.
- Przelot powrotny do Union Glacier Camp samolotem Twin Otter
Pokonanie Headwall z plecakiem wyładowanym całym ekwipunkiem na jeden raz stanowi nie lada wyzwanie, dlatego większość grup wspinaczkowych robi to na dwa razy. Aby jak najszybciej być gotowym do akcji szczytowej postanowiliśmy wejść do High Camp z całym sprzętem za jednym razem. Było ciężko, bo np. mój plecak ważył ok. 27 kg, bowiem musiałem zabrać dodatkowo aprowizację na 4 dni. Prognoza pogody na następne dwa dni była dobra, na szczycie temp. -38C oraz wiatr 20-30 km/godz., później miało nastąpić zwiększenie siły wiatru i wzrost zachmurzenia. Zapadła decyzja, że atakujemy szczyt bez dnia odpoczynku, który zwykle pozwala także zwiększyć aklimatyzację.
Ciśnienie w High Camp na wysokości 3800 m, wynosi nieco powyżej 500 hPa, na szczycie nieco powyżej 400, więc jest ponad dwukrotnie mniejsze niż na poziomie morza. To nie przelewki, bo wtedy zawartość tlenu spada dwukrotnie i sprawa aklimatyzacji staje się ważna. W dwie godziny po wyjściu, gdy tempo naszego marszu dostosowane do możliwości Amerykanina najsłabszego z naszej piątki stało się bardzo wolne, zorientowałem się, że rezygnacja z dnia przerwy była błędem. O odwrocie nie myślałem, chociaż zacząłem się już obawiać, co będzie dalej. Po 6 godzinach wspinaczki, która normalnie nie jest uciążliwa, bo droga co prawda długa ma niewielkie nachylenie, Garret Madison, nasz przewodnik, zdecydował, że zostawiamy relatywnie lekkie plecaki i dalej idziemy tylko z kijami trekkingowymi.
Dla dwóch osób z naszej piątki końcówka wspinaczki była trudna, ale często się zdarza, że o sukcesie decyduje silna wola i determinacja. W tym przypadku, brak aklimatyzacji spowodował, że wyczerpanie fizyczne nastąpiło wcześniej niż zwykle. Ostatnia godzina wspinaczki była sprawdzianem psychiki i solidarności. Ostatecznie wszyscy weszliśmy na szczyt. Stojąc na szczycie Mt Vinson byłem naprawdę szczęśliwy.
Widoczność była doskonała, sąsiednie szczyty skąpane w słońcu, widok zapierał dech w piersiach, na równi z porwistym wiatrem, który zwalał z nóg. Temperatura odczuwalna około -55 stopni Celsjusza groziła wyziębieniem i odmrożeniami. Pomimo wsuniętych w rękawice chemicznych podgrzewaczy ręce miałem tak zgrabiałe z zimna, że bałem się wyjąc aparat fotograficzny, bo musiałbym wtedy zdjąć wierzchnie rękawice. Po kilku minutach padło hasło do odwrotu. Po zejściu z grani szczytowej puściłem się prawie biegiem w dół krzycząc z radości co sił w płucach – „Daliśmy radę! Cholera, daliśmy radę!” Mając silny wiatr w plecy zejście do obozu High Camp zajęło nam niecałe 3 godziny. Razem akcja górska trwała 11,5 godziny, a więc długo. Do namiotów dotarliśmy solidnie zmęczeni, niektórzy byli naprawdę wyczerpani. Strach pomyśleć, co by było gdyby ten silny wiatr wiał w przeciwnym kierunku. Post fatum muszę przyznać, że decyzja ataku szczytowego bez odpoczynku była błędna i mogła przynieść opłakane skutki. Góra nie jest trudna, ale wzbudza szacunek. Mnie dała kolejną lekcję pokory.
Nazajutrz zeszliśmy w ciągu 5,5 godziny do Vinson Base Camp, gdzie spędziliśmy następne 5 dni w oczekiwaniu na samolot, który nas przewiózł do Union Glacier. Pogoda na szczycie w kolejne dni była lepsza niż przewidywał prognozy. Dwa dni później kolejna grupa wspinaczy przebywała na szczycie 30 minut przy słonecznej pogodzie i zupełnej ciszy. Na koniec w tym samym czasie wróciliśmy do Union Glacier i Punta Arenas.
Wyprawa trwała w sumie dokładnie miesiąc.