Ojos del Salado 2009 – łatwo i przyjemnie

Ojos del Salado (6891 m n.p.m) to najwyższy wulkan na świecie i drugi co do wysokości szczyt obu Ameryk, po Aconcagui. Znajduje się na granicy Chile i Argentyny w Andach. Ojos del Salado jest domem dla najwyżej położonego jeziora kraterowego na świecie, znajdującego się na wysokości około 6,390 metrów. Jezioro ma średnicę około 100 metrów i jest położone w małym kraterze blisko szczytu.

Pierwsze udokumentowane wejście na Ojos del Salado miało miejsce w 1937 roku. Dokonała tego ekspedycja zorganizowana przez polskich alpinistów, która była częścią większej wyprawy andyjskiej. Na szczyt weszli Justyn Wojsznis i Jan Szczepański.

W 1999 roku na Ojos del Salado odkryto dobrze zachowane pozostałości inkańskiego sanktuarium. Znalezisko to wskazuje, że góra miała znaczenie religijne dla Inków, którzy wspinali się na szczyty, by składać ofiary swoim bogom.

Wielu doświadczonych miłośników gór jest zdania, że Ojos to znacznie trudniejszy szczyt do wejścia niż Aconcagua. Przed wyprawą na Ojos del Salado miałem poważny dylemat jak ją zorganizować. Na szczyt wchodzi 25% śmiałków, którzy tutaj przyjeżdżają. Nie jest to trudna technicznie wspinaczka, ale wyczerpująca fizycznie. Do tego dochodzi suchy, pustynny klimat, który utrudnia przedsięwzięcie. Szansa wejście na szczyt wzrasta dzięki dłuższej aklimatyzacji. Piotr Pustelnik i Krzysztof Gardyna weszli w rekordowym tempie 3 dni zaraz po zdobyciu Aconcagua, ale tutaj jest to traktowane jako fenomen Polaków, zawodowców. Normalnie potrzeba 9-14 dni, by mieć szanse wejścia na szczyt. Aventurismo, główny operator działający w tym rejonie oferuje właśnie takie rozwiązania. Maximiliano Martinez, stworzył firmę wiele lat temu w celu ułatwienia eksploracji regionu Atacama i szczególnie Ojos del Salado. Jego osobista historia opisana w książce Pimiento en la Cuesta jest fascynująca. W momencie przewrotu Pinocheta przyszedł na świat syn – Sebastiano, on przewidując aresztowanie wyjechał z Santiago i osiedlił się na pustyni Atacama w osadzie górniczej, gdzie zorganizował klub alpinistyczny. Były nauczyciel angielskiego został na krótko aresztowany przez reżim, ale po jakimś czasie zwolniony. Nie podzielił losu setek tysięcy desaparecidos, którzy zaginęli bez wieści. Później przeniósł się do Bahia Ingles.

Maximiliano Martinez

Prowadzi firmę turystyczną Aventurismo w Copiapo, które jest bramą wjazdową w region Ojos del Salado, dzięki wybudowanej pod koniec lat 90-tych drodze do Argentyny przez przełęcz San Francisco. Droga w Chile do granicy z Argentyną jest szutrowa, ale szeroka i niespodziewanie równa, tak że można swobodnie jechać z prędkością 100 km/h bez obaw o uszkodzenie zawieszenia. W Argentynie – niespodzianka, położono asfalt, który przetrwał dekadę i nadal jest dobrej jakości. Droga przyjaźni jest wykorzystywana rzadko, w zasadzie przez turystów. Odprawa w Chile odbywa się na Salar de Maricunga, około 90 km przed granicą, a w Argentynie około 20 po przekroczeniu przełęczy San Francisco, co zrozumiałe bo ma ona wysokość ponad 4700 m npm. Infrastruktura potrzebna do eksploracji górskiej po stronie chilijskiej jest rozwinięta nieporównywalnie lepiej niż w Argentynie. Wierzchołek Ojos del Salado jest położony na granicy Chile/Argentyna i teoretycznie można wchodzić na niego z obu stron, ale większość ludzi wybiera Chile ze zrozumiałych względów. Region Ojos del Salado jest łatwo dostępny z Copiapo samochodem. Droga do Argentyny prowadzi wzdłuż Laguna Verde (4370 m n.p.m.), gdzie Aventurismo prowadzi bazę namiotową.

Baza nad Laguna Verde
Laguna Verde przed poludniem_Chile

Tutaj jest woda, ale tylko słona i źródła termalne, w których można się kąpać za darmo i bez ograniczeń. Kilka kilometrów w stronę Ojos del Salado można skorzystać ze schroniska Claudio Lucero (4700 m n.p.m.), które jest doskonałą bazą aklimatyzacyjną i wypadową w rejon Mulas Muertas (5825 m n.p.m.) i Vicuna (6067 m n.p.m.). Schronisko ma kilkanaście miejsc noclegowych i spektakularne położenie na płaskowyżu, który zwęża się w dolinę Quebrada Ojos del Salado prowadzącą pod górę o tej samej nazwie. Właściwą bazą do wejścia na Ojos del Salado jest Refugio Universidad de Atacama (5300 m n.p.m.), ale schronisko to tylko nazwa, bo mała chata może pomieścić dwie osoby obsługi, więc podstawą jest pole namiotowe (Campamento Atacama), składające się z kilkunastu platform obudowanych kamieniami zasłaniającymi od wiatru. Stąd można organizować wypady na El Muerto (6488 m n.p.m.) i Vicunię, ale głównie stanowi bazę do wejścia na Ojos del Salado przez Refugio Tejos (5825 m n.p.m.), które jest większe, składa się z dwóch kontenerów i ma 8-12 miejsc noclegowych. Schronisko zostało ufundowane przez rodzinę pilota helikoptera, który chciał dotknąć płozą wierzchołka i zginął w czasie tego śmiałego zamierzenia. Całą infrastrukturą w rejonie Ojos del Salado zarządza Aventurismo, więc to najlepszy adres dla realizacji planów wspinaczkowych. Ich usługi wydają się być drogie, ale wynika to chyba z pozycji quasi monopolistycznej. Ja skorzystałem zarówno ze schronisk, jak i przewodnika Aventurismo. Byłem ostatnim turystą w tym rejonie w schyłkowej części sezonu, miałem zatem do dyspozycji całą infrastrukturę i pracowników Aventurismo, którzy się szykowali do powrotu do domów po zakończeniu sezonu. Kibicowali mi pomagając jednocześnie we wszystkim, być może dyscyplinowani przez Maximiliano Martineza, z którym udało mi się nawiązać przyjazne stosunki.

Marzena pierwszego dnia skręciła nogę w kostce, zatem nie mogła wyjść w wyżej w góry. Dokonała jednak niezwykłego wyczynu – wjechała naszym Jeepem do schroniska Tejos na wysokość 5825 m n.p.m., co pewnie jest rekordem Polski we wspinaczce samochodowej.

Marzena i Jeep Rubicon na wysokości 5825 m npm – to prawdopodobnie rekod Polski we wspinaczce samochodowej. W tle Ojos del Salado
Marzena wśrod penitentes w drodze do Refugio Tejos

Tutaj właśnie Niemcy ustanowili rekord świata wjeżdżając takim samym samochodem do wysokości krateru Ojos del Salado. Koszty wyprawy wynosiły ponoć prawie milion dolarów i pomagało im mnóstwo ludzi. U celu zaświeciły się Rubiemu wszystkie lampki kontrolne, co napędziło nam sporo strachu, bo awaria samochodu na tej wysokości przysporzyłaby nam wiele kłopotów. Na szczęście po zjechaniu do Laguna Verde wszystko wróciło do normy – lampki kontrolne zgasły, co świadczyło o tym, że samochód też negatywnie odczuwa wysokość. Droga samochodem do Refugio Atacama i wyżej do Tejos jest niezwykłym przeżyciem. To prawie 30 km off road na wysokości 4300-5865 m n.p.m..

Moje działania przygotowawcze i aklimatyzacja pod Ojos del Salado obejmowały:

1dzień – spacer 10 km nad Laguna Verde (4300 m n.p.m.)

2 dzień – wycieczka z Laguna Verde na przedwierzchołek Mulas Muertas (5400 m n.p.m.)

3 dzień – wycieczka z Refugio de Atacama (5300 m n.p.m.) do Refugio Tejos i powyżej (6000 m n.p.m.), nocleg w Refugio de Atacama

4 dzień – odpoczynek w Laguna Verde

5 dzień – przemieszczenie się do Tejos i nocleg

6 dzień – wejście na szczyt Ojos del Salado.

Ostatni odcinek przed szczytem Ojos del Salado
Na wierzchołku
Widoki ze szczytu Ojos del Salado są spektakularne
Widoki ze szczytu Ojos del Salado są spektakularne

Wejście na szczyt Ojos del Salado zajęło mi dużo czasu, bo prawie 8 godzin, zejście niecałe 3 godziny. Razem 11 godzin akcji górskiej na wysokości powyżej 6000 m n.p.m.. Wejście było żmudne i męczące. Regeneracja nastąpiła szybko, tego samego wieczora, po kąpieli w termach Laguna Verde, byłem rześki i rozmowny. Cieszę się niezmiernie, bo dawałem sobie 50% szans na wejście, a w trakcie miałem momenty zwątpienia.

Iztaccihuatl 2009

W poniedziałek 12.01.2009 rankiem ruszyliśmy w kierunku pierwszego celu wspinaczkowego wyprawy, trzeciego szczytu Meksyku – wulkanu Iztaccihautl (w jęz. Nahuatl biała kobieta) 5230 m n.p.m..

Wyjazd z Meksyku pokazał ogrom tej metropolii. Nie widomo dokładnie ile ludzi tu mieszka, ale z pewnością to jedno z największych miast na świecie. Hałas, nieprzebrane korki samochodów, wyczuwalne napięcie na ulicach, spieszący się ciągle ludzie z nieobecnym wzrokiem. Podobnie jak 20 lat temu obowiązuje przepis, że w zależności od końcowej cyfry numeru rejestracji samochodu można poruszać się w określone dni tygodnia. W innym przypadku trzeba mieć specjalne pozwolenie. Mam wrażenie, że wszyscy je mają, bo nie wyobrażam sobie co się może dziać, kiedy wszystkie samochody wyjadą na ulice. Podobnie jak przed dwudziestu laty, tak i tym razem policja nas zatrzymała powołując się na ten przepis. Wówczas prowadziłem auto z wypożyczalni i zakładałem, że mnie to nie może dotyczyć. Tym razem to było auto zagraniczne (posiadające rejestrację amerykańską) i tez zakładałem, że turystów zagranicznych te przepisy nie obowiązują. Zaraz po wjeździe do miasta Meksyku zatrzymała nas policja próbując wymusić mandat. Marzena zachowała się niezwykle emocjonalnie i twardo, wzięła w rękę telefon komórkowy i zakomunikowała policjantowi, że dzwoni właśnie do Green Angels z informacją, że policja estatal (stanowa) żąda w sposób nieuprawniony zapłacenia mandatu. Ten po chwili zniknął bez słowa. Samochód policyjny stojący za nami odjechał, a kierowca ciężarówki stojącej nieopodal podszedł do nas i powiedział żebyśmy spokojnie jechali do celu (Teotihuacan). Na drugi dzień widząc patrol policyjny w pobliżu w Teotihuacan uzyskaliśmy potwierdzenie, że samochody zarejestrowane za granicą te restrykcje nie obowiązują. Poprzednio zapłaciłem 2×20 usd jako podatek na zwiększenie standardu życia policji meksykańskiej za przewinienia, których nie było.

Do Amecameca dotarliśmy przed południem. Jeszcze tego samego dnia udało mi się załatwić permit na wejście do Parku Narodowego Izta-Popo i na szczyt Iztaccihuatl. Znalazłem przewodnika, bo nie chciałem tracić czasu na wyszukiwanie właściwej ścieżki w górach, nie miałem też czasu na bezproduktywne chodzenie po górach. Ostatnie zakupy żywności, rejestracja w Hotelu Bonampak, gdzie Marzena miała spędzić noc, i w góry!

Parking La Joya
Ostatni pakowanie i ruszamy w górę

W ciągu 45 min pokonaliśmy samochodem drogę z Amecameca przez przełęcz Korteza (Paso de Cortes) do parkingu La Joya skąd wyszliśmy o 14.45 mając do pokonania 1000 m w pionie i ok. 10 km miejscami kamienistej, a w większości piaszczystej ścieżce. Cała moja aklimatyzacja to dwa dni w Meksyku na wysokości ok. 2400 m n.p.m., więc drogę do schroniska Grupo de los Cien (4780 m n.p.m.) zapamiętam do końca życia. Gdy w końcu dotarliśmy tam w ciemnościach, po trzy i półgodzinnym marszu nie miałem ani siły ani ochoty aby jeść. Natychmiast wszedłem do letniego śpiwora tak jak stałem i… zasnąłem zaraz po tym jak mój przewodnik zagotował wodę na zupę, która mi zupełnie nie smakowała, ale zmusiłem by ją wypić. Po jakimś czasie zdjąłem kurtkę i instynktownie nakazałem sobie wypić co najmniej litr wody, wiedząc, że podejście musiało mnie odwodnić. Pomimo dużego zmęczenia zachowałem się racjonalnie i wodę włożyłem do śpiwora, więc nie zamarzła i mogłem ją wypić. Temperatura w schronisku spadła w nocy znacznie poniżej zera co odczuwałem w cienkim śpiworze, a rano znalazłem tego dowody w postaci zamarzniętej dodatkowej butelki wody. Zgodnie z zasadami bezpieczeństwa obowiązującymi na tej górze, trzeba się starać wejść do 7 rano, by móc bezpiecznie pokonać w drodze powrotnej szczeliny lodowca poniżej szczytu. Oznacza to pobudkę o 3.00 i wspinaczkę w ciemnościach. Szczerze mówiąc wieczorem nie dawałem sobie większych szans, ale postanowiłem zrobić wszystko by spróbować wejść na szczyt. Noc minęła szybko w półśnie, po przebudzeniu w głowie huczało jak fabryce. Spodziewałem się, że tak będzie, więc miałem już przygotowane środki przeciwbólowe w dawce uderzeniowej. Wyruszyliśmy o 3.40 i pierwsze półtorej godziny było całkiem dobrze. Szedłem skoncentrowany, szybko, równym tempem. Później mnie przytkało i zrozumiałem, że bez odpowiedniej aklimatyzacji rozpocząłem o wiele za szybko i to się musi odbić w końcówce. Pozostałą część drogi męczyłem się okropnie wątpiąc, czy ja się w ogóle nadaję do chodzenia w wysokie góry. Dopiero, gdy się rozwidniło i do końca zostało ok godziny drogi, złapałem drugi oddech i wiedziałem że nie dam sobie wydrzeć satysfakcji wejścia na szczyt. Końcówka jest zaskakująca, trzeba wejść na trzy przedwierzchołki, by ostatecznie wejść na ten najwyższy i zobaczyć krater. Widoczność była słaba, więc wiele przyjemności mnie ominęło.

Krater Iztaccihuatl.
Wierzcholek Papocatepetl widziany ze szczytu Iztaccihuatl robil cudowne wrazenie..

Dopiero na wierzchołku niebo się otworzyło jakieś sto metrów poniżej i można było podziwiać w oddali wystający powyżej chmur wierzchołek Papocatepetl. Te kilka zdjęć, które udało mi się zrobić na szczycie pokazują, że okolica jest wyjątkowo piękna. Zejście bez historii, raczej monotonne, trwało 6 godzin, bo nie spieszyliśmy się, a ja delektowałem się radością wejścia na szczyt, o którym wczoraj myślałem, że tym razem jest nie dla mnie. Trudności wejścia na Iztaccihuatl nie leżą po stronie technicznej, ale nie można lekceważyć trudności związanych z wysokością, zwłaszcza, gdy wchodzi się w zasadzie jednym ciągiem bez aklimatyzacji.

Refugio Grupo de los Cien widziane z oddali.

Nieco po 14tej spotkaliśmy Marzenę w pobliżu parkingu La Joya i wyruszyliśmy skrótem przez Paso de Cortes do Puebli, wcześniej zatrzymując się w Choluli aby zwiedzić przepiękny kościół Santa Maria de Tonantzintla. W Puebli mieliśmy kłopot, by znaleźć wcześniej wybrany hotel, gdyż GPS zawiódł ponownie. Okazało się że w mieście są dwie ulice o tej samej nazwie, co nie powinno się zdarzać, a Garmin wybrał niewłaściwą i drugiej w ogóle nie mógł znaleźć. Ostatecznie wylądowaliśmy jeszcze przed zmrokiem w Posada del Pedro w Centro Historico niedaleko głównego placu. Szukając piechotą odpowiedniego hotelu w centrum miasta, poruszałem się w pełnym ekwipunku górskim, gdyż po zejściu wsiadłem do samochodu zdejmując tylko kurtkę. To musiało wzbudzać niejakie zainteresowanie otoczenia, bo w Puebli było już przyjemnie ciepło, ale marzyłem o kąpieli i chciałem wtedy zrzucić ubranie w którym chodziłem przez ostatnie 48 godz. Na głównym placu zaczepił mnie pucybut wskazując na moje kompletnie umorusane, zakurzone wulkanicznym pyłem La Sportivy. Oczywiście skorzystałem z jego usług zwracając uwagę na szczegółową kosmetykę butów, które miały poczekać do następnego ciekawego szczytu w pobliżu Panamericany. Potem prysznic i na koniec dnia kolacja w dobrej restauracji El Mural de los Poblanos. Dzień był niezwykle bogaty i intensywny. Oby takich jak najwięcej.

Mt. Vinson 2011. Niezwykła przygoda.

Mt Vinson (4892 m npm) to najwyższy szczyt Antarktydy znajdujący się w Górach Ellswortha w paśmie Sentinel.  Masyw Vinsona to wzgórze skalne (nunatak) otoczone przez lądolód. Pierwsze wejście zanotowano dopiero 18 grudnia 1966 roku w ramach wyprawy sponsorowanej przez National Science Foundation, American Alpine Club i National Geographic. Pierwszego polskiego wejścia dokonała Mariola Popińska w 1995 roku. Wraz z zapoczątkowaniem w 1985 r. komercyjnych połączeń lotniczych przez Adventure Network International z bazą w Patriot Hills rozpoczął się okres eksploracji Antarktydy przez poszukujących ekstremalnych wyzwań amatorów. Do końca 2010 roku na szczycie Mt Vinson stanęło ok. 2000 osób.

Antarktyda od dawna przyciąga podróżników, badaczy i ludzi poszukujących ekstremalnych wyzwań. Przez wieki była niedostępnym i groźnym, a przez to niezwykle tajemniczym kontynentem. Zdobywcy bieguna Południowego Roald Amundsen i Robert Falcon Scott konkurujący ze sobą o palmę pierwszeństwa stali się bohaterami narodowymi w swoich krajach, a ich dokonania uznawane są do dziś za niezwykłe.

Gdy w 1985 r. amerykańska firma Adventure Network International stworzyła lądowisko na pasie niebieskiego lodu w Patriot Hills i bazę logistyczną dla wsparcia wypraw komercyjnych Antarktyda otworzyła się dla eksploracji przez szerszy krąg zainteresowanych. Przewóz sprzętu i ludzi wielkimi transportowymi samolotami stworzył zupełnie nowe możliwości zaopatrzenia i wsparcia dla ludzi. Rozpoczęto organizację podróży na biegun Południowy małymi samolotami DC-3 lub Twin Otter dla bogatych turystów, podobnie jak wycieczki do kolonii pingwinów cesarskich, których miejsca lęgowe znajdują się w głębi kontynentu. Mt Vinson stał się obiektem pożądania dla wspinaczy górskich, w tym obowiązkowym wejściem w programie Seven Summits, wejść na najwyższe szczyty wszystkich kontynentów.

Mt. Vinson

Przygotowania

Decyzję  o wyjeździe na Antarktydę by wejść na szczyt Mt Vinson podjąłem  w październiku 2010 roku. Wtedy jeszcze nawet nie mogłem truchtać, nie mówiąc o bieganiu czy wspinaczce górskiej. Operacja stopy w lutym się udała, ale rekonwalescencja przebiegała niespodziewanie wolno. Pomysł wyjazdu na Antarktydę nosiłem w głowie od dawna, ale decyzja o jego realizacji była pewnego rodzaju aktem desperacji, który wynikał z frustracji bezczynnością i stawiał niezwykle ambitny cel, który miał pobudzić mnie do działania usprawniającego stopę i kondycję fizyczną, która przez lata pozwalała mi na bieganie maratonów przynajmniej  trzy razy w roku i regularne wyjazdy w góry wysokie.  Lekarzowi, który poprzednio podjął się wyjątkowo trudnej operacji stopy, postawiłem zadanie-ultimatum, by w ciągu dwóch miesięcy pomógł mi wrócić do całkowitej sprawności, bo inaczej nie mam szans w konfrontacji z Mt Vinson. Nie musze mówić, że koszty takiej wyprawy sprawiają, że można sobie na to pozwolić tylko raz w życiu.

Na początku nie mogłem biegać, więc rozpocząłem intensywny trening korzystając z siłowni hoteul Crowne Plaza w Moskwie, gdzie przebywałem w drugiej połowie 2010 r. realizując projekt doradczy. Cztery razy w tygodniu spędzałem tam 2-3 godziny ćwicząc na rowerze oporowym, stepperze (urządzeniu symulującym podchodzenie pod górę i wchodzenie po schodach) oraz innych urządzeniach pozwalających wzmocnić mięśnie nóg i klatki piersiowej. Wiedziałem doskonale, że jedyna naprawdę trudna część drogi na szczyt Mt Vinson to tzw. Headwall, stroma ściana o nachyleniu 45% i długości 1300 m, na której przyjdzie mi spędzić 4-5 godzin mozolnie wspinając się z plecakiem ważącym ok. 26 kg.  W pamięci miałem traumatyczne doświadczenie z Denali, gdzie pomiędzy Bazą a obozem na wysokości 17.000 stóp umierałem z wysiłku na podobnej, ale trzy razy krótszej ścianie. Wtedy moja technika pozostawiała jeszcze wiele do życzenia, więc męczyłem się podwójnie.

W końcu listopada poprosiłem o lekarza o zastrzyk sterydowy, by móc rozpocząć trening biegowy, bo termin wyjazdu 10 stycznia zbliżał się szybkimi krokami. Na szczęście zima zawitała późno tego roku, więc do połowy grudnia mogłem biegać brzegiem rzeki Moskwa  na trasie do Parku Olimpijskiego na Łużnikach i na Wzgórza Moskiewskiego Uniwersytetu. W drugi dzień Świat Bożego Narodzenia wyjechałem wraz z Waldkiem Sondką, który również wybierał się na Mt Vinson, do Schroniska Murowaniec na Hali Gąsiennicowej, by przynajmniej kilka dni potrenować w górach. Warunki były doskonałe, temperatura spadła do -15-20C, śniegu było niewiele, ale za to stoki były oblodzone, co przypominało warunki w Masywie Mt Vinson. Odstawiłem narty pod ścianę i realizowałem program na przemian podchodzenia z Murowańca na Kasprowy Wierch i powrót przez Przełęcz Liliowe lub odwrotnie. Na początek dwa razy na dzień, później trzy razy. Różnica poziomów 500 m, bowiem schronisko jest położone na 1500 m npm, a Kasprowy Wierch ma 1987, a Przełęcz Liliowe to 1952 m npm.

Ostatnie dni przed wyjazdem to skrupulatna selekcja sprzętu i wyposażenia na wyprawę, która różni się zasadniczo od innych wypraw wysokogórskich w Himalaje, Karakorum, Andy i Kordyliery.

W bagażu liczy się każdy dekagram, bo wszystko trzeba na sankach a nastepnie na własnych plecach wnieść do obozu szczytowego na wysokość 3820 m npm, dlatego umiejętność odpowiedniego doboru jest sztuką. Nieodpowiedni sprzęt w małej ilości to tragedia, zbyt dużo stanowi problem limitowanego miejsca w plecaku i sił potrzebnej do jego noszenia.

Wspinałem się na Denali (Mt Kinley) na Alasce, a to jeden z niewielu rejonów podobnych do Masywu Vinsona, więc miałem pewne wyobrażenie co będzie mi potrzebne na Antarktydzie, gdzie należy się liczyć nawet w lecie z temperaturą odczuwalną -30-50C i porywistymi wiatrami, które przenikają do szpiku kości. Odmrożenia są największą plagą polarników. Można się ich nabawić niepostrzeżenie w ciągu zaledwie kilkunastu minut, gdy poszczególne części ciała nie są odpowiednio osłonięte.  Palce u rąk i nóg, nos i policzki najczęściej ulegają odmrożeniom, a dzieje się to niepostrzeżenie, bo jedynym sygnałem jest brak czucia. Określenie odmrożenia w języku angielskim: „frost bite” doskonale oddaje charakter zjawiska. Skutki mogą być naprawdę opłakane włącznie z amputacją kończyn i palców. Tego właśnie polarnicy obawiają się najbardziej. Na szczęście współcześnie przed odmrożeniami skutecznie chroni nowoczesny sprzęt – buty, odzież, rękawice, specjalne maski i gogle.

Dwuwartstwowe buty, wewnętrzne i zewnętrzne, dobrze chronią przed mrozem, dodatkowo specjalne wkłady rozgrzewające pomagają w krytycznych chwilach utrzymać odpowiednią temperaturę. Moje żółte buty La Sportiva model Olympus Mons Evo doskonale zdają egzamin w ekstremalnych warunkach zimna i wiatru. Sprawdziłem ich przydatność na ChoOyu i Denali, więc nie miałem wątpliwości, że nie zawiodą mnie na Mt Vinson. Ciepło zapewniają grube skarpety wełniane (niektórzy preferują poliestrowe) a przed obtarciem stóp  chronią cienkie skarpety jedwabne lub poliestrowe. Zabrałem po trzy pary skarpet grubych i cienkich.

Rękawice to druga ważna część ekwipunku, a na wyprawę polarną trzeba zabrać ze sobą kilka par, od najgrubszych, puchowych, do cienkich, które w zasadzie cały czas są na rękach i łatwo mieszczą się w rękawice średniej grubości, a te ostatnie swobodnie wchodzą do wnętrza puchowych. W bagażu znalazło się 6 par rękawic, wykonanych z puchu gęsiego, poliestru i jedwabiu. Miały zabezpieczać przed zimnem i wiatrem, a jednocześnie dawać możliwość wykonywania czynności technicznych związanych z posługiwaniem się karabinkami, przyrządem zaciskowym (małpą), wiązaniem lin oraz wykonywaniem zdjęć aparatem fotograficznym.

Ochrona głowy, dobór odpowiednich okularów przeciwsłonecznych chroniących przed słońcem i niebezpieczeństwem ślepoty śnieżnej to problem sam w sobie. Zestaw czapek cienkich i grubych, z których część ma spełniać rolę windstoppera, uzupełniają dwie kominiarki (cienka z poliestru i gruba z elastycznego polaru)  oraz maska. Całość w zestawieniu z goglami całkowicie zakrywa twarz i pozwala oddychać bez ograniczeń widoczności na skutek zamglenia szkieł okularów lodowcowych czy szyby gogli.

Dobór odpowiedniej odzieży podlega jeszcze innej filozofii. Współcześnie odzież na wyprawy polarne to uzupełniające się nawzajem elementy wykonane w części ze składników naturalnych i w większości z tkanin sztucznych o wyjątkowej charakterystyce. Naturalny puch gęsi jest podstawowym składnikiem zestawu kurtek i spodni na zimne dni oraz śpiwora, które dają komfort przebywania w temperaturze do -50C. Reszta odzieży, kurtki, spodnie, koszulki, legginsy wykonana jest z oddychających, wodoodpornych i wiatroszczelnych tkanin Gore-Tex (Pro Shell jest najnowszą generacją na ekstremalnie trudne warunki)), różnego rodzaju tkanin poliestrowych (polartec, capilene), które zapewniają ciepło, są szybkoschnące, nie ograniczają odparowywanie potu. W warunkach polarnych nosi się zwykle kilka warstw odzieży różnej grubości, by można regulować łatwo ciepłotę ciała dodając lub odejmując kolejne warstwy o różnej grubości.  Odzież wierzchnia to zwykle kurtka z Polartecu, na która zakłada się kurtkę Gore-Tex, lub kurtkę puchową,  w zależności od pogody i charakteru poruszania się. Duży wysiłek – niewiele warstw i lekka kurtka; mały wysiłek, lub zimno, to konieczność ubrania kurtki puchowowej. Śpiwór i odzież puchowa obowiązkowo podlega kompresji na czas transportu, bo zajmuje ogromnie dużo miejsca. Moja relatywnie niska odporność na zimno, podpowiadała mi żeby wziąć maksymalnie dużo ciepłych rzeczy, ale obawy, że to dodatkowy, nadmierny ciężar, hamowały te zakusy.

Ekwipunek wspinaczkowy – raki, liny, uprząż, zestaw karabinków, ascender (małpa), czekan, kije trekkingowe, dwie karimaty, naczynia do jedzenia i picia, pojemnik na wodę i termos – zajmuje raczej niewiele miejsca w plecaku, ale za to sporo waży. Do tego apteczka podręczna i trochę jedzenia uzupełniającego, bo organizatorzy wprawdzie zapewniają pełne wyżywienie, ale zawsze to lepiej mieć „coś swojego”.  Aby to wszystko pomieścić niezbędny jest plecak o pojemności co najmniej 65 +10l.

Skompletowanie sprzętu na wyprawę na Antarktydę i Mt Vinson ma niepowtarzalny charakter, dlatego część sprzętu trzeba zakupić specjalnie na tą okazję i należy sobie zdawać sprawę z tego, że to jednorazowy wydatek. Ekwipunek wyprawowy leżał przez dwa tygodnie posegregowany według różnych kategorii na podłodze w bibliotece, kiedy co jakiś czas dokonywałem kolejnego przeglądu dodając lub odejmując jakiś  element do poszczególnych kupek. Na koniec, niezależnie od listy dostarczonej przez organizatorów wyjazdu Alpine Ascent International, o konsultację poprosiłem Piotra Pustelnika, który odrzucił 1/3 rzeczy na bok uznając je za zbędne bądź nadmiar luksusu, a dodał tylko swój śpiwór Mt. Everest, zawierający 1300 g puchu, który mu doskonale służył w najtrudniejszych warunkach. Ostatecznie waga całego ekwipunku wyniosła 28 kg i ze strachem myślałem, że muszę to wnieść na plecach na wysokość  3897 m npm pokonując stromą ścianę Headwall, gdzie na szczęście położone są liny poręczowe. Szacowałem, że powinienem zmniejszyć ciężar jeszcze o jakieś 5 kg, ale decyzję o tym co zostawić, odłożyłem do Vinson Low Camp, gdzie mogłem zostawić część rzeczy.

Podróż na Antarktydę

Logistyka podróży nie jest skomplikowana ale ma kilka ryzyk, z którymi trzeba się poważnie liczyć. Przelot do Punta Arenas, 120 tysięcznego miasta nad Cieśniną Magellan, to żaden problem.   Do Santiago de Chile najlepiej polecieć przez Paryż lub Madryt. Wybrałem te pierwszą opcję, bo była najtańsza. Następnie do Punta Arenas można polecieć Lan Chile albo tańszym Sky Airline, który zwykle jest z dużym wyprzedzeniem wybukowany. Nie było wyboru, więc przylecieliśmy do Punta Arenas Lan Chile po 30 godzinach podróży. Pierwsze co zobaczyłem na płycie lotniska to zwalista sylwetka wojskowego samolotu transportowego IŁ-76 produkcji rosyjskiej, którym mieliśmy lecieć dalej do Union Glacier na Antarktydzie.

W niedzielę 09.02.2011 o godz. 12.00 w Klubie Chorwackim w Punta Arenas, Antractic Logistics&Expeditions zwołał spotkanie uczestników wyjazdu mieszkających w różnych hotelach, w zależności od zasobności portfela.

Skąd Chorwaci w Punta Arenas? – zastanowiło mnie, ale wygooglowałem, że to właśnie Chorwaci przybywali tu masowo w okresie 1864-1956 dając miastu impuls rozwojowy i dziś blisko połowa mieszkańców to ich potomkowie.

Wprowadzenie było krótkie, prowadził je Peter Mc Dowell, jeden z udziałowców ALE, który nie powiedział nic nowego dla mnie, ponieważ przed wyjazdem sporo czytałem o Antarktydzie. Najważniejsze było to, że pierwszy call do odlotu miał być już o 19.00 tego samego dnia. O 14.00 samochód zabrał nasze bagaże by załadować je do luków Iliuszyna. Procedura wylotu przewidywała podawanie informacji o planowanym wylocie co 6 -12 godzin, i natychmiastowa mobilizacje gdy pogoda na Antarktydzie umożliwia wylot. Wraz z dwoma kolegami i Waldkiem, który na co dzień jest  duszpasterzem środowisk twórczych w Łodzi, dyrektorem Teatru Logos, wybraliśmy się na mszę do Katedry, którą koncelebrował tutejszy biskup Bernardo Bastres Florence, znany ze swojego zaangażowania w sprawy polityki społecznej.   Po mszy stanął w drzwiach kościoła i uściskiem ręki żegnał każdego z wiernych wychodzących z kościoła, życząc wszelkiej pomyślności w nadchodzącym tygodniu.

Byliśmy podekscytowani mając nadzieję, że jeszcze tego samego dnia znajdziemy się na Antarktydzie. Niestety, wieczorem okazało się, że zachmurzenie uniemożliwia lądowanie w Union Glacier. Następnego dnia komunikaty o 9.00, 13.00 i 19.00 były takie same, a we wtorek rozpoczął się strajk generalny i blokada dróg, uniemożliwiająca wydostanie się z miasta. Strajk objął swoim zasięgiem Region Magellanes y Antarctica Chilena, w tym głównie dotknął stolicę Punta Arenas, turystyczne miasto Puerto Natales oraz główne przejście graniczne pomiędzy Argentyną i Chile w Punta Delgada prowadzące na Ziemię Ognistą. Chaos ogarnął miasto i ekspertów od logistyki w Antarctic Logistics&Expeditions, nie mogąc sobie poradzić z problemem transferu 53 pasażerów na lotnisko, które podporządkowane władzom federalnym funkcjonowało normalnie.  Wypożyczyłem rower za 10 dolarów, pojechałem najpierw na trening w góry otaczające Punta Arenas, a następnie, w godzinach popołudniowych udałem się na lotnisko odległe o 24 km forsując na piechotę bez najmniejszych 5 barykad ustawionych na drodze, głównie w celu blokady ruchu samochodowego. Wśród pasażerów udających się na Antarktydę, a następnie na Biegun Południowy znajdowało się kilka osób starszych, w tym były premier Francji i przywódca Partii Socjalistycznej Michel Rocard, który przybył na zaproszenie jednego z biznesmenów francuskich udających się na Mt Vinson. Ich transfer przy użyciu helikoptera nie stanowił problemu, pozostali to wspinacze i narciarze, dla których przejście 24 km nie stanowiło najmniejszego problemu. Pogoda na Antarktydzie przez kolejne cztery dni była sprzyjająca, ale strajk ciągle trwał, a ALE pozostawało bezczynne. Wreszcie w sobotę  15 Lutego zapadła decyzja, że idziemy na lotnisko piechotą.

Piechotą 24 km na lotnisko….

Trekking asfaltową drogą nie sprawił nam żadnego problemu i zaledwie po 3,5 godzinach wszyscy stawili się do kontroli w budynku dworca lotniczego. Paszportów nie sprawdzano, bowiem ta część Antarktydy dokąd się udajemy jest uznawana przez władze za terytorium Chile.  Rodziny i znajomi zostali poinformowani, że już wylatujemy, po czym za kilka minut Peter McDowell przyniósł hiobową wiadomość, że przy rutynowym sprawdzaniu sprawności samolotu przed wylotem okazało się, że uszkodzeniu uległa pompa paliwa jednego z silników, a sprowadzenie i naprawa usterki potrwa następne 3-4 dni! Oznaczało to opóźnienie wylotu razem już o 10 dni, więc sprawa oczekiwania lub rezygnacji za zwrotem kosztów stała się palącą kwestia do rozstrzygnięcia. Część osób zrezygnowała natychmiast, w tym francuscy VIP-owie, którzy zaraz odlecieli prywatnym samolotem z powrotem do Francji. Wielu zostawiło sobie czas na zastanowienie się i przegadanie tej kwestii z najbliższymi oraz przełożonymi w pracy lub partnerami biznesowymi. Nasza grupa w całości zdecydowała sie pozostać i z nadzieją czekaliśmy na wylot. Zmieniliśmy hotel na lepszy i tańszy, z doskonale wyposażoną siłownią i salą do ćwiczeń, gdzie stało kilkanaście nowiuteńkich bieżni rowerów oporowych firmy Technogym. Zacząłem codzienne treningi wychodząc w pobliskie góry Parku Narodowego Reserva National Magellanes, by w 4 godziny pokonać do 25 km prz różnicy wzniesień do 1000 m. Po południu odwiedzałem siłownię. Miałem poczucie, że to pozwala mi nadrobić stracony czas i przygotować się odpowiednio do wspinaczki. Transport nowej pompy z Dubaju do Punta Arenas trwał sześć dni, co kompromituje ALE jako eksperta logistyki.. Później pogoda na Antarktydzie uniemożliwiała wylot. Frustracja wśród uczestników przerodziła się niemal w zbiorowy bunt. Z pogodą jednak nie można walczyć, trzeba cierpliwie czekać. A tu jak na złość prognozy były niepomyślne.

Wreszcie w piątek 21 stycznia, w południe dano sygnał do szybkiej mobilizacji i wciągu 2 godzin byliśmy w powietrzu. Lot był spokojny, trwał 4 godziny 20 minut, po czym  IŁ-76 łagodnie dotknął powierzchni niebieskiego lodu pasa Union Glacier. Gdy wyszliśmy z samolotu, mgła spowijała otoczenie, pobliskich gór nie było widać wcale. Rosyjscy lotnicy dokonali cudu, wylądowali przy bardzo niskim pułapie chmur, w gęstej mgle. Jak opowiadali naoczni świadkowie, samolot było słychać ale nie było go widać do ostatniej chwili, aż wylądował. Rosyjski pilot zrobił to bez żadnych naziemnych urządzeń pomocniczych, posługując się tylko pokładowymi, bo ich po prostu tutaj nie ma.

Wspinaczka na Mt Vinson

W nowej bazie położonej około 10 km od lądowiska  na Union Glacier rozbiliśmy namiot Trango 3 Hardwear Mountain na jedną noc, a nazajutrz wieczorem zgłosiliśmy się na ochotnika, gdy trzeba było w 30 minut spakować rzeczy i przygotować się do dalszej podróży.

Twin Otter do Vinson Base Camp

W ten sposób udało nam się wylecieć małym samolotem Twin Otter do Vinson Base Camp z czwórką żołnierzy elitarnej formacji komandosów armii francuskiej Groupe Haute Monatgne. Wspinaczka się rozpoczęła! Opłaciło nam się podjąć wysiłek , bo następnego dnia pogoda uniemożliwiła transfer pozostałych wspinaczy, a my ruszyliśmy niezwłocznie ciągnąc sanie z bagażami do Low Camp.

Low Camp
Mapa wspinaczki na Mt. Vinson

Logistyka wejścia wspinaczki na Mt Vinson składa się z kilku etapów:

  1. Transfer samolotem Twin Otter (35 minut) do Vinson Base Camp (2100 m npm) położonym na lodowcu Branscomb
  2. Przejście do Vinson Low Camp (2800 m npm), transport bagaży  za pomocą plastikowych sanek, czas 6-7 godz.
  3. Wspinaczka Low Camp – High Camp, której główna trudność stanowi pokonanie  stromej ściany Headwall o nachyleniu 45-50 stopni, gdzie  położono liny poręczowe długości ok. 1300 m
  4. Wejście na szczyt Mt Vinson z High Camp i powrót, co zajmuje średnio 10 godzin, aczkolwiek może trwać znacznie dłużej lub krócej, w zależności od pogody i kondycji, bo trasa nie ma w zasadzie żadnych trudności technicznych
  5. Powrót z High Camp do Vinson Base Camp przez Low Camp trwa ok. 6 godzin.
  6. Przelot powrotny do Union Glacier Camp samolotem Twin Otter
Headwall

Pokonanie Headwall z plecakiem wyładowanym całym ekwipunkiem na jeden raz stanowi nie lada wyzwanie, dlatego większość grup wspinaczkowych robi to na dwa razy. Aby jak najszybciej być gotowym do akcji szczytowej postanowiliśmy wejść do High Camp z całym sprzętem za jednym razem. Było ciężko, bo np. mój plecak ważył ok. 27 kg, bowiem musiałem zabrać dodatkowo aprowizację na 4 dni. Prognoza pogody na następne dwa dni była dobra, na szczycie temp. -38C oraz wiatr 20-30 km/godz., później miało nastąpić zwiększenie siły wiatru i wzrost zachmurzenia. Zapadła decyzja, że atakujemy szczyt bez dnia odpoczynku, który zwykle pozwala także zwiększyć aklimatyzację.

High Camp

Ciśnienie w High Camp na wysokości 3800 m, wynosi nieco powyżej 500 hPa, na szczycie nieco powyżej 400, więc jest ponad dwukrotnie mniejsze niż na poziomie morza.   To nie przelewki, bo wtedy zawartość tlenu spada dwukrotnie i sprawa aklimatyzacji staje się ważna. W dwie godziny po wyjściu, gdy tempo naszego marszu dostosowane do możliwości Amerykanina najsłabszego z naszej piątki stało się bardzo wolne, zorientowałem się, że rezygnacja z dnia przerwy była błędem. O odwrocie nie myślałem, chociaż zacząłem się już obawiać, co będzie dalej. Po 6 godzinach wspinaczki, która normalnie nie jest uciążliwa, bo droga co prawda długa ma niewielkie nachylenie, Garret Madison, nasz przewodnik, zdecydował, że zostawiamy relatywnie lekkie plecaki i dalej idziemy tylko z kijami trekkingowymi.

W drodze na szczyt.

Dla dwóch osób z naszej piątki końcówka wspinaczki była trudna, ale często się zdarza, że o sukcesie decyduje silna wola i determinacja. W tym przypadku, brak aklimatyzacji spowodował, że wyczerpanie fizyczne nastąpiło wcześniej niż zwykle. Ostatnia godzina wspinaczki była sprawdzianem psychiki i solidarności. Ostatecznie wszyscy weszliśmy na szczyt. Stojąc na szczycie Mt Vinson byłem naprawdę szczęśliwy.

Mt. Vinson zdobyty.

Widoczność była doskonała, sąsiednie szczyty skąpane w słońcu, widok zapierał dech w piersiach, na równi z porwistym wiatrem, który zwalał z nóg. Temperatura odczuwalna około -55 stopni Celsjusza groziła wyziębieniem i odmrożeniami. Pomimo wsuniętych w rękawice chemicznych podgrzewaczy ręce miałem tak zgrabiałe z zimna, że bałem się wyjąc aparat fotograficzny, bo musiałbym wtedy zdjąć wierzchnie rękawice. Po kilku minutach padło hasło do odwrotu. Po zejściu z grani szczytowej puściłem się prawie biegiem w dół krzycząc z radości co sił w płucach – „Daliśmy radę! Cholera, daliśmy radę!” Mając silny wiatr w plecy zejście do obozu High Camp zajęło nam niecałe 3 godziny. Razem akcja górska trwała 11,5 godziny, a więc długo. Do namiotów dotarliśmy solidnie zmęczeni, niektórzy byli naprawdę wyczerpani. Strach pomyśleć, co by było gdyby ten silny wiatr wiał w przeciwnym kierunku. Post fatum muszę przyznać, że decyzja ataku szczytowego bez odpoczynku była błędna i mogła przynieść opłakane skutki. Góra nie jest trudna, ale wzbudza szacunek. Mnie dała kolejną lekcję pokory.

Nazajutrz zeszliśmy  w ciągu 5,5 godziny do Vinson Base Camp, gdzie spędziliśmy następne 5 dni w oczekiwaniu na samolot, który nas przewiózł do Union Glacier. Pogoda na szczycie w kolejne dni była lepsza niż przewidywał prognozy. Dwa dni później kolejna grupa wspinaczy  przebywała na szczycie 30 minut przy słonecznej pogodzie i  zupełnej ciszy. Na koniec w tym samym czasie wróciliśmy do Union Glacier i Punta Arenas.

Wyprawa trwała w sumie dokładnie miesiąc.

Kilimandżaro 2011. Rodzinna wspinaczka.

Rodzinna wyprawa na Kilimandżaro

Rodzinna wyprawa na szczycie Kilimandżaro

Kilimandżaro (Kilimanjaro) – to góra w Tanzanii leżąca przy pograniczu z Kenią. Jest najwyższą górą Afryki i jednym z najwyższych samotnych masywów. W jego skład wchodzą trzy szczyty będące pozostałością po trzech wulkanach: szczyt Uhuru na wulkanie Kibo (Kilimandżaro) – 5895 m n.p.m.; Mawenzi – 5150 m n.p.m.; Shira – 3940 m n.p.m.

Kilimanjaro pojawia się w tytule jednego z najsłynniejszych opowiadań Ernsta Hemingwaya, ale w samej treści znajdujemy tylko jedno zdanie: „przed nimi stał wielki jak świat, wspaniały, olbrzymi, nieprawdopodobnie biały i błyszczący w słońcu kwadratowy szczyt Kilimandżaro.”

Jest to góra naprawdę niezwykła, a droga na szczyt to jedna z najpiękniejszych tras trekkingowych na świecie. Masyw Klimandżaro wypiętrza się na wysokość prawie  6 tysięcy metrów z sawanny położonej na wysokości nieco ponad 1000 metrów n.p.m.

Rozbudowany układ pięter roślinnych – od podnóża: stepy, rzadkie suche lasy, wiecznie zielone lasy górskie, roślinność krzewiasta, łąki górskie, wieczne śniegi. Kilimandżaro ma dużą różnorodność typów lasów na wysokości 3000 m, zawierających ponad 1200 gatunków roślin naczyniowych. Regiel lasów wiecznie zielonych występuje na wilgotnym, południowym zboczu. Lasy krzewów z rzędu malpigowców i jałowców rosną na suchym stoku północnym. Lasy wrzośców piętra subalpejskiego na wysokości 4 100 metrów są najwyżej położonymi lasami w Afryce. Pomimo ogromnej różnorodności biologicznej, ilość endemitów jest niewielka.

Barafu Camp. W tle Kilimandżaro i kopuła szczytowa, czyli Kibo, która jest najwyższym punktem masywu.

Skład naszej wyprawy na Kilimandżaro uwzględniał opinie, że jest to góra trekkingowa, dostępna dla osób, które chodzą na piesze wycieczki w Tatry i Sudety.  Moja żona, Marzena, była obok mnie najbardziej doświadczonym członkiem zespołu, bo chodziła już na trasach w Mustangu (Nepal), weszła na Mt Whitney w Newadzie, który jest najwyższym szczytem USA poza Alaską, a nawet brawurowo wjechała w Andach Chilijskich samochodem na wysokość 5760 m n.p.m.. Radek nie był pieszo powyżej 3000 metrów, a Pati, jego tajska żona najwyżej weszła na Górzę Parkową w Krynicy Górskiej.
Wybrałem drogę znaną pod nazwą Machame Route, która jest chyba najpiękniejsza spośród tras dostępnych zwykłym turystom i co najważniejsze pozwala na aklimatyzację osobom, które mają niewiele doświadczenia w górach. Jest mniej wygodna, bo w odróżnieniu od Marangu Route, trzeba spać w namiotach, nieść ze sobą kuchnię i zapasy pożywienia. Długość trasy to ok. 100 km – 62 km do wierzchołka, 38 km w zejściu ze szczytu do bramy parku. Pierwsze pięćdziesiąt kilometrów pokonuje się wolno z tragarzami niosącymi bagaże, namioty i pożywienie na cały okres trwania wspinaczki. Trekking trwa sześć – siedem dni. Pięć dni trwa trekking do Barafu Huts, obozu spełniającego rolę bazy do ostatniego etapu na szczyt, który jest położony na wysokości 4662 m n.p.m..  To zwykle wystarcza na szybką aklimatyzację, bo pierwszą noc spędza się w Machame Huts na wysokości 3021 m po wyczerpującym 10 kilometrowym podejściu przy różnicy poziomów 1200 m. W drugim dniu jest do pokonania nieco ponad 5 kilometrów i 800 metrów w pionie. Nocleg na w Shira Caves należy traktować wypoczynkowo przed następnym etapem, który ma prawie 11 kilometrów, najpierw w górę do pięknej Lava Tower położonej wysoko, bo aż na 4627 m n.p.m., by później zejść do Barranco Huts położonego w cudownej dolinie na wysokości 3986 m.  Przed obozem można podziwiać cudowną roślinność wysokich partii gór, w tym niezwykłe kaktusy ogromnych rozmiarów. Obecnie większość wypraw zatrzymuje się następnie w Karranga Valley Campsite położonej nieopodal w odległości 5 kilometrów na wysokości 4034 m n.p.m. Jedyna trudność na tym odcinku to najbardziej stroma ściana na trasie całej wyprawy, włączając atak szczytowy, zwana Breakfast Wall. Ta ściana o wysokości nieco ponad 200 metrów największe trudności sprawia tragarzom, bo nachylenie stoku jest duże, a wspinaczka odbywa się zaraz po śniadaniu. Nocleg w Karranga Valley Campsite ma charakter wybitnie aklimatyzacyjny i wypoczynkowy przed ogromnym wysiłkiem następnych 48 godzin. Droga do Barafu Huts to tylko 3,5 kilometra przy różnicy wzniesień 600 metrów i jest kolejnym spacerem.

Barafu Camp na Kilimandżaro. Barafu Camp jest ostatnim obozem przed szczytem i znajduje się na wysokości około 4 640 metrów n.p.m. To miejsce, z którego większość wspinaczy wyrusza w nocy na ostatnie podejście na szczyt Uhuru Peak, najwyższy punkt masywu Kilimandżaro.
Barafu Camp na Kilimandżaro. W tle widoczny jest szczyt Mount Meru, który znajduje się w Tanzanii, na zachód od Kilimandżaro. Mount Meru ma wysokość 4 562 metrów n.p.m. i jest drugim najwyższym szczytem w Tanzanii po Kilimandżaro.

Wczesna kolacja w Barafu Huts, kilka godzin snu pod napięciem niespokojnych myśli krążących wokół szczytu Kilimandżaro, pobudka o północy, łyk gorącej herbaty i ostatnie wyjście w górę. Atak szczytowy zwykle odbywa się w nocy, wyjście tuż po północy, by po 6-7 godzinach wysiłku, który dla wielu okazuje się zbyt duży, by stanąć na Uhuru Peak (5895 m) o wschodzie słońca.

Lodowiec i śnieg na Kilimandżaro wkrótce będzie należał do przeszłości.

Cała nasza czwórka, niezależnie od doświadczenia i kondycji stanęła na szczycie Kilimandżaro. To było naprawdę wspaniałe osiągnięcie i efekt pracy zespołowej, wsparcia na ostatnim podejściu do Stella Point i w drodze na sam wierzchołek. Kolejny raz mogłem zaobserwować i doświadczyć, że połowa sukcesu to siła mentalna.

Logistyka zejścia jest niecodzienna, bo najpierw schodzi się z powrotem do Barafu Huts na krótki odpoczynek połączony ze spożyciem lunchu, by udać się dalej inną drogą niż uprzednio, zwykle aż do Mweka Camp położonego na 3100 m n.p.m. Ostatni dzień to trzygodzinny spacer do Mweka Gate.

Trekking na Kilimandżaro, który momentami przekształcał się we wspinaczkę, wspominam jako jedno z najpiękniejszych przeżyć w moich wyprawach górskich. Po pierwsze, trasa jest urzekająca krajobrazowo, pogoda w wybranym terminie (Sierpień) jest bardzo stabilna i niezwykle przyjemna (słońce, ciepło w dzień, znośnie zimno w nocy). Po drugie, i to chyba najważniejsze, wchodziliśmy na Kilimandżaro we wspaniałym zespole. Cztery osoby, doskonale się rozumiejące i życzliwe dla siebie nawzajem. To był cudowny zespół, który w komplecie osiągnął szczyt, chociaż nie było to wcale łatwe. Gdy obserwowałem na pierwszych etapach naszą przyjaciółkę z Tajlandii, to jej po prosu współczułem. Po odcinkach marszu, który mnie nie sprawiał najmniejszych trudności, ona kładła się półprzytomna spać, by rano z uśmiechem mi przypominać: „Sławek, zaprosiłeś nas na spacer w góry, a ja nigdy nie czułam się tak wyczerpana, jak wczoraj wieczorem. Ale dziś jestem jak nowonarodzona i idę dalej.” W dniu ataku szczytowego każdy z nas na swoją miarę czuł obawy i niepewność, ale jednocześnie każdy miał determinację, by napierać w górę i wiarę, że się uda. I tak właśnie się stało.

Mt. Logan 2012 – niedosyt, a szczęście było tak blisko

Mount Logan (5,966 m n.p.m.) to drugi najwyższy szczyt Ameryki Północnej, nieznacznie niższy od Mount McKinley. Jest to najwyższa góra Kanady, położona w paśmie Gór Świętego Eliasza, w zachodniej części Kanady na terytorium Jukonu, blisko granicy z Alaską.

Masyw Logana tworzy rozległy kompleks górski, porównywalny wielkością do Szwajcarii. Jest silnie zlodowacony, pokryty przez potężne lodowce, takie jak Logan, Seward, Hubbard, i inne. Na górze i w jej okolicach występują ekstremalnie niskie temperatury. 26 maja 1991 roku zanotowano tam rekordowo niską temperaturę -77,5 °C, najniższą odnotowaną poza Antarktydą. Ze względu na to, że była mierzona na dużej wysokości, nie jest uznawana za najniższą temperaturę na kontynencie północnoamerykańskim. Mount Logan został po raz pierwszy zdobyty 23 czerwca 1925 roku przez międzynarodową wyprawę (kanadyjsko-brytyjsko-amerykańską), która była prawdziwą epopeją – wyruszyła z McCarthy i trwała 65 dni. Trasa wiodła najpierw wzdłuż rzeki Chitina, a później przez lodowiec King’s Trench.

Dziś najbardziej popularna trasa na szczyt również wiedzie przez lodowiec King’s Trench, gdyż choć jest długa i wyczerpująca, uchodzi za trasę o średnim stopniu trudności. Nasz plan wspinaczki zakładał skrócenie czasu wyprawy do minimum i obejmował:

1. Przylot do Anchorage i Przejazd do Chitina

  • Odległość: 480 km.
  • Czas podróży: Około 6-7 godzin.
  • Trasa: Podróż prowadzi przez Richardson Highway (AK-1 i AK-4), a następnie Edgerton Highway (AK-10). Trasa wiedzie przez malownicze krajobrazy, z widokiem na góry Chugach i rzekę Copper.
  • Chitina: Małe, historyczne miasteczko, dawniej centrum handlowe dla górników. Dziś stanowi bramę do Wrangell-St. Elias National Park and Preserve.

2. Lot z Chitina do Ultima Thule Lodge

  • Ultima Thule Lodge: Rodzinne schronisko położone w sercu dzikiej Alaski, własnością Paula Clausa, który w 1980 roku uczestniczył w słynnej polskiej wyprawie na Mount Everest kierowanej przez Andrzeja Zawadę. 17 lutego Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki jako pierwsi w historii zdobyli zimą Mount Everest.

3. Lot na Lodowiec Quinto Sella

  • Lodowiec Quinto Sella: Zapewnia dogodny dostęp do południowej strony Mount Logan i jest popularnym punktem startowym dla wspinaczy.

4. Wspinaczka do Bazy pod Mount Logan

  • Planowana Wspinaczka: Na nartach z bagażem na saniach przez obozy na wysokościach 3,000 m, 3,500 m, 4,200 m, 5,000 m i 5,400 m.

5. Atak Szczytowy

  • Po osiągnięciu ostatniego obozu na Football Field (5,400 m n.p.m.), planowany atak szczytowy w sprzyjających warunkach pogodowych.

6. Zjazd na Nartach

  • Zjazd: Do pasa startowego na lodowcu Quinto Sella.

7. Powrót do Cywilizacji

  • Powrót: Samolotem do Chitina, a następnie samochodem do Anchorage.

Logistyka i Wyzwania

Wspinaczka rozpoczyna się z bazy (American Airport) na lodowcu Quinto Sella Glacier, około 9 km od granicy Alaski i Jukonu lub nieco dalej na początku lodowca King’s Trench (Canadian Airport), do którego można dotrzeć w ciągu około 6 godzin. Logistyka jest kluczowym elementem wyprawy na Mount Logan, który jest stosunkowo rzadko odwiedzany – rocznie pojawia się tam zaledwie 80-100 wspinaczy. Większość wypraw wybiera opcję amerykańską, rozpoczynającą się od przylotu do Anchorage, następnie jazdy do Chitina i przelotu na lodowiec małym samolotem.

Jedynym pilotem, który regularnie ląduje na lodowcach w Górach Świętego Eliasza i Wrangella, jest Paul Claus, znakomity wspinacz i fenomenalny pilot, będący żywą legendą Alaski. Jego DeHavilland Turbo Otter, to największy i najdzielniejszy z całej floty małych samolotów stacjonujących u stóp Ultima Thule, do której ściągają żądni przygód Amerykanie, Szwajcarzy, Austriacy, Włosi i inni. Paul Claus uczestniczył w polsko-amerykańskiej wyprawie na Mount Everest w 1989 roku, kiedy pięciu polskich uczestników zginęło w lawinie na przełęczy Lho La.

Moja wyprawa na Mount McKinley w 2006 roku pozostawiła niezapomniane wrażenia i niedosyt. Było tylko kwestią czasu, kiedy wrócę na Alaskę. Kiedy Piotr Pustelnik zadzwonił do mnie z pytaniem, czy chciałbym wziąć udział w wyprawie na Mount Logan, odpowiedź była natychmiastowa. Filip Pawluśkiewicz zadeklarował wcześniej swój udział, a ja namówiłem jeszcze Waldka Sondkę, z którym regularnie jeżdżę w góry od wielu lat.

Informacji o wspinaczce na Mount Logan jest niewiele. Krótkie opisy wyspecjalizowanych agencji turystycznych, które organizują wyprawy wysokogórskie, mają charakter marketingowy i nie dostarczają wszystkich niezbędnych informacji. Internet, zwykle nieprzebrane źródło wiedzy, tym razem mnie rozczarował. Nawet opis ekstremalnej wyprawy Marka Klonowskiego i Tomasza Mackiewicza niewiele wniósł do mojej wiedzy o rzeczywistych wyzwaniach, bo ich wyczyn był niezwykły i nie chciałbym go naśladować. Piotr i Filip, najbardziej doświadczeni z nas, zajęli się logistyką i kompletacją sprzętu. Zakup specjalistycznych norweskich sanek Fjellpulken był sporym wydatkiem, ale uznaliśmy go za uzasadniony, biorąc pod uwagę dystans do pokonania do szczytu.

Gdy wylądowaliśmy w Anchorage, nasze sanki wzbudziły ogromne zainteresowanie i podziw, bo zazwyczaj wspinacze wypożyczają tanie plastikowe sanie, które ciągną za sobą na sznurkach przytroczonych do uprzęży. My byliśmy dumni, że posiadamy tak profesjonalny sprzęt. Po półtora dnia w Anchorage, które wykorzystaliśmy na zakupy prowiantu i uzupełnienie wyposażenia, wyruszyliśmy do Chitina.

Transport organizował Paul Claus, i jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że kierowcą wiekowego Forda była Eleanor Claus, którą rozpoznałem z fotografii zamieszczonych w albumie „My Wrangell Mountains”, zakupionym na Amazonie krótko przed wyjazdem. Towarzyszył jej John Claus, założyciel Ultima Thule. Eleanor Claus ma ponad siedemdziesiąt lat i wciąż biega maratony, będąc bezkonkurencyjna w swojej kategorii wiekowej.

Po pięciu godzinach spokojnej jazdy dotarliśmy do pasa startowego oddalonego o 3 km od małej miejscowości Chitina, gdzie zbiegają się rzeki Copper i Chitina. Na miejscu nie było nikogo, a Eleanor poinformowała nas, że ze względu na pogodę nie ma możliwości lotu, więc rozbiliśmy namioty.

Chitina pas startowy. W oczekiwaniu na przelot do Ultima Thule.

Postój na pustym lądowisku trwał dwa dni. Czas dłużył się niemiłosiernie, jak to zwykle bywa, gdy po wyjeździe z domu chcielibyśmy jak najszybciej zacząć wspinanie. Oprócz nas, tym samym transportem, przybyli z Anchorage dwaj wspinacze, z których jeden wydawał się Piotrowi znajomy. Okazało się, że to Hans Kammerlander, partner Reinholda Messnera z wielu wypraw na najwyższe szczyty Himalajów. Kammerlander zdobył trzynaście szczytów ośmiotysięcznych, a ze wspinania na Manaslu zrezygnował, po tym jak zginął tam jego przyjaciel.

Wspólnie odwiedziliśmy Chitina i spędziliśmy długi wieczór w zupełnie pustym barze kultowego Hotelu Chitina, gdzie nawiązaliśmy bliski kontakt z właścicielem, który obiecał, że po naszym powrocie z gór przygotuje specjalną kolację z łososiem Red Salmon w roli głównej.

Samolot Ultima Thule Outfitters pilotowany przez Paul Claus

W Ultima Thule pogoda zatrzymała nas na kolejne dwa dni i dopiero trzeciego dnia wieczorem, gdy byliśmy właśnie w rosyjskiej łaźni, Paul dał sygnał, że lecimy, więc w popłochu w ciągu pół godziny spakowaliśmy się i po trzydziestu minutach lotu wylądowaliśmy na lodowcu Quinto Sella (2,800 m n.p.m.). Przygoda wreszcie się rozpoczęła.

Lądowanie na Lodowcu Quinto Sella.

Wspinaczka na Mount Logan

Podążanie w kierunku szczytu Mount Logan trudno nazwać wspinaczką. W większości jest to marsz stosunkowo łagodnie nachylonym lodowcem, ale na trasie znajduje się kilka stromych odcinków o nachyleniu 45-50 stopni, co czyni całość sporym wyzwaniem. Główną trudnością jest konieczność transportu dużej ilości bagażu na plecach lub saniach, co związane jest z oczekiwaną długością pobytu. Większość profesjonalnych operatorów zakłada, że wyprawa trwa co najmniej 21 dni. Trasa dojścia do obozu, skąd można atakować szczyt, podzielona jest na 5-6 odcinków, z których większość pokonuje się co najmniej dwukrotnie, aby ograniczyć wagę transportowanego bagażu.

Rozpoczynamy długie podejście do bazy pod Mt.Logan

Będąc członkiem czteroosobowej wyprawy z Piotrem Pustelnikiem na czele, nie było mowy o transportowaniu bagażu na raty. Dodatkowo, najlepsze sanki na świecie zobowiązywały do ładowania wszystkiego na raz, chociaż trzeba je było ciągnąć samemu. Hans Kammerlander z partnerem wspinali się w stylu alpejskim, co oznaczało, że mieli ze sobą połowę mniej bagażu. Hans, na co dzień przewodnik górski w Alpach, mieszka w Tyrolu na wysokości ponad 2,000 m n.p.m. i regularnie się wspina, więc trudno go brać za punkt odniesienia.

Długie podejście do bazy pod Mt.Logan. Pierwsze trzy dni łatwe.

Pierwsze dni, trzy odcinki, potwierdziły, że trasa jest łatwa i bez większych problemów posuwaliśmy się naprzód, napierając mocno i mając z tego wiele przyjemności. Podejście do przepięknie położonego obozu King Col poniżej King Peak, na wysokości około 4,000 m n.p.m., było przedsmakiem tego, co nas czekało później.

Podejście od King Col

Przejście z Obózu King Col do Prospector’s Pass

  • Odległość: Około 6-8 kilometrów.
  • Charakterystyka: Ta sekcja trasy jest technicznie wymagająca, z kilkoma stromymi podejściami i koniecznością przekraczania szczelin lodowcowych. Podejście do Prospector’s Pass jest krytycznym etapem, gdzie umiejętności techniczne są niezbędne.
    Mount Saint Elias, drugi najwyższy szczyt Kanady i Stanów Zjednoczonych, znajdujący się na granicy między Jukonem (Kanada) a Alaską (USA). Mount Saint Elias ma wysokość 5 489 metrów n.p.m. i jest jednym z najbardziej majestatycznych szczytów Ameryki Północnej.

Widok ściany o nachyleniu ponad 50 stopni dał mi pewność, że nie dam rady wspiąć się tam z sankami o długości 1,5 m i wadze 12,5 kg. Byłem bliski rezygnacji, mając ze sobą plecak o pojemności 50 l, a do szczytu było jeszcze daleko. Transportowanie bagażu na trzy razy nie miało sensu. Piotr Pustelnik zaoferował wciągnięcie pustych sanek na koniec ściany, więc zostawiliśmy sanki Waldka Sondki. Postanowiliśmy ciągnąć na jednych sankach wspólny bagaż i część indywidualnego, a resztę nieść w plecaku.

Przejście z Prospector’s Pass do Bazy do Ataku Szczytowego na Football Field

  • Charakterystyka: Trasa z Prospector’s Pass do Football Field jest stroma i wymagająca, z nachyleniem sięgającym 30-45 stopni w niektórych miejscach.

Drogę pod przełęcz Prospector’s Pass pokonaliśmy na dwa razy, zakładając obóz poniżej Football Field. Tutaj, na wysokości około 5,200 m n.p.m., musieliśmy podjąć decyzję, czy atakujemy z pominięciem obozu szczytowego, który zakłada się po przejściu przełęczy Prospector’s Pass. Hans Kammerlander, który został zmuszony zawrócić aż do King Col z powodu objawów choroby wysokościowej u partnera, zdecydował się na długie podejście na szczyt. Ja nie mogłem o tym nawet marzyć, bo po ośmiu dniach morderczego wysiłku z pełnym obciążeniem byłem wyczerpany. Piotr Pustelnik zdecydował, że wszyscy idziemy razem i założymy obóz na plateau pod Mount Logan.

Następnego dnia na podejściu pod Prospector’s Pass spotkaliśmy schodzących w dół dwóch mieszkańców Alaski, z których jeden okazał się Polakiem. Spędzili blisko tydzień na plateau Football Field i nie zdołali wejść na szczyt. Brak harszli do nart spowodował, że musieliśmy zdjąć narty na oblodzonej drodze przed przełęczą i założyć raki. Tymczasem Waldek Sondka bez trudu wszedł na przełęcz na nartach, oszczędzając mnóstwo sił.

Zaraz po przejściu przełęczy spotkaliśmy Hansa Kammerlandera z partnerem, którzy zdobyli szczyt! Zjazd na plateau Football Field sprawił mi dużo trudności, bowiem okazało się, że wysokogórskie buty to nie to samo, co buty narciarskie, i wypinały się przy mocnym krawędziowaniu. W zupełnej mgle, będąc u kresu sił i wątpiąc, czy znajdziemy Piotra i Filipa, którzy poszli przodem, a wiatr szybko zacierał ślady nart, nieoczekiwanie natknęliśmy się na ich namiot.

Baza na Football Field i Przygotowania do Ataku Szczytowego

Wyczerpani, ostatkiem sił rozbiliśmy namiot, a ja zasnąłem jak kamień, wypiwszy wcześniej tylko dwa kubki herbaty. Piotr, mając na uwadze moje i Waldka wyczerpanie, postanowił, że następny dzień odpoczywamy przed atakiem szczytowym. Jak się później okazało, była to decyzja brzemienna w skutki.

Obóz pod Mt. Logan na Football Field
Widok z Football Field na Mt Logan

Rano obudziło nas słońce. Byliśmy w doskonałych nastrojach, oczyma wyobraźni widziałem siebie jutro na szczycie Mount Logan. Dzień odpoczynku był chyba najpiękniejszym dniem wyprawy. Od kilku dni sprawdzałem prognozy pogody, łącząc się z moją żoną za pośrednictwem telefonu satelitarnego Iridium. Pogoda w rejonie masywu Mount Logan jest wyjątkowo niestabilna, ponieważ szczyt jest oddalony zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od wybrzeża Pacyfiku.

Pod wieczór pogoda nagle się zmieniła, a prognozy, które wcześniej napawały optymizmem, odwróciły się. Mieliśmy nadzieję, że to tylko gwałtowna i krótkotrwała nawałnica. W pełnej gotowości do wyjścia spaliśmy jak zające, i może dlatego pamiętam doskonale porywy wiatru, które kładły namiot, a jego wycie nie pozwalało mi spać. Rano sprawdziłem prognozy, które niestety były złe na najbliższe kilka dni. Piotr odezwał się przez radiotelefon, prosząc o sprawdzenie zapasów żywności. Nie musiałem sprawdzać, bo wiedziałem doskonale, że jedzenia wystarczy na jeden dzień.

W trosce o wagę bagażu, wiele żywności zostawiliśmy w bazie na lodowcu Quinto Sella. Z drugiej strony nie sprawdziły się założenia co do szybkości podejścia pod szczyt. Wszystko razem złożyło się na brak żywności w kulminacyjnym momencie wyprawy. Decyzja mogła być tylko jedna – ODWRÓT! Piotr Pustelnik nie czekał na wymianę poglądów, po prostu polecił się pakować, jak tylko burza ucichnie. Spakowaliśmy ekwipunek, założyliśmy narty i ruszyliśmy w dół.

Odwrót! Zamiast szybkiego zjazdu w dół, marsz kopnym śniegu

W normalnych warunkach w ciągu kilku godzin zjechalibyśmy do bazy na lodowcu Quinto Sella, skąd Paul Claus miał nas przewieźć samolotem do Chitina. Niestety, kilkadziesiąt centymetrów świeżego puchu śnieżnego znacznie utrudniało zjazd do tego stopnia, że miejscami musieliśmy trasować ślad. Ale ostatecznie, po zmroku, dotarliśmy do lądowiska.

Refleksje po Wyprawie

W ten sposób nie zdobyłem Mount Logan, chociaż byłem blisko, bo według naszych obliczeń potrzebowaliśmy około 3 godzin, by wejść na szczyt. To była bez wątpienia najtrudniejsza wyprawa w moim życiu, dwa razy podczas jej trwania byłem u kresu wytrzymałości fizycznej.

Niewątpliwie popełniliśmy kilka błędów, które miały istotne znaczenie dla powodzenia wyprawy, jak i indywidualnych odczuć. Sanki były błędem, który w efekcie kosztował nas wiele wysiłku, a w końcu musiałem je zostawić i iść dalej z plecakiem. Jack London, opisując w jednym z opowiadań swoje doświadczenia z podejścia na przełęcz White Pass w drodze do Klondike, relacjonuje dwie opcje: krótkie odcinki z ciężkim bagażem i długie odcinki z lekkim bagażem. My spróbowaliśmy trzeciej opcji z użyciem sanek: długie odcinki z ciężkim bagażem, co zaowocowało wyczerpaniem. Niezależnie od tego, to była nie tylko najtrudniejsza, ale równocześnie najpiękniejsza moja wyprawa.

Po dwunastu dniach pobytu na lodowcu wróciliśmy do cywilizacji. Właściciel Hotelu Chitina nie zawiódł – po powrocie spędziliśmy tam noc i zjedliśmy wyjątkową kolację. Red Salmon to najlepszy gatunek łososia, a ten dziki z Copper River jest podobno najlepszy na świecie. Byliśmy głodni jak wilki, a skurczone na wyprawie żołądki nie pozwoliły nam wiele zjeść, jednak jakość tego posiłku będę wspominał do końca życia.

Galeria Mt.Logan 2012

https://www.icloud.com/sharedalbum/#B0ZGDdyTvJHzjHb

Cho-Oyu 2006: sky is the limit

Cho Oyu 2006

Cho Oyu (8201 m n.p.m.) to szczyt w głównej grani Himalajów Wysokich, położony na północny zachód od Mount Everestu, na granicy chińsko-nepalskiej. Pierwszymi zdobywcami Cho Oyu byli Austriacy Herbert Tichy i Sepp Joechler oraz Pasang Dawa Lama z Nepalu, którzy weszli na szczyt 19 października 1954 roku. Pierwsze kobiece wejście miało miejsce 13 maja 1984 roku, a dokonały go Vera Komárkova i Dina Stěrbova. Zimą szczyt zdobyto po raz pierwszy 12 lutego 1985 roku, kiedy Maciej Berbeka i Maciej Pawlikowski dokonali pierwszego polskiego wejścia w ramach wyprawy polsko-kanadyjskiej pod kierownictwem Andrzeja Zawady. W 1994 Wanda Rutkiewicz, jedna z najwybitniejszych polskich himalaistek, zdobyła Cho Oyu jako ósmy ośmiotysięcznik w swojej karierze.

Moja wyprawa na Cho Oyu była pierwszą częścią programu Tryptyk Himalajski 2006 – zamierzenia wejścia na trzy ośmiotysięczniki w ciągu jednego roku przez trójkę moich przyjaciół, wybitnych himalaistów: Piotra Pustelnika, Piotra Morawskiego i Petera Hamora (Słowacja). Zachęcony przez Piotra Pustelnika, postanowiłem spróbować swoich sił jako członek wyprawy z zamiarem wejścia na szczyt Cho Oyu, który przez wspinaczy jest uważany za najbardziej dostępny, by nie powiedzieć najłatwiejszy z wszystkich szczytów ośmiotysięcznych. Jak zwykle w takich przypadkach, kilka przesłanek i ograniczeń miało dla mnie znaczenie zasadnicze.

Doświadczenie – w górach wysokich wspinam się jako amator od kilku lat; wcześniej byłem kilka razy w Himalajach i Karakorum, wszedłem także na Mt. Blanc i Aconcaguę w Andach, więc podjęcie tego wyzwania mieściło się w ramach dopuszczalnego ryzyka.

Przygotowanie kondycyjne – od wielu lat biegam systematycznie 3-4 razy w tygodniu, w okresach przygotowań do maratonów znacznie częściej, ale wysiłek i umiejętność radzenia sobie ze zmęczeniem w górach wysokich to inna bajka.

Nastawienie na cel – silna wola wejścia na szczyt, która w krytycznym momencie decyduje o sukcesie. Silnej woli nie można mylić z ambicją, bo ta druga może się skończyć przy pierwszych trudnościach, a silna wola pozwala je przezwyciężyć. Koncentracja na celu wyzwala ukryte zasoby energii. Aby to osiągnąć, trzeba mieć głowę wolną od trosk i spraw bieżących, trzeba odsunąć od siebie wszystko, co nie jest związane ze wspinaczką.

Czas – niezależnie od tego, jak szybko w efekcie wchodzi się na wierzchołek, czas nie może być twardym ograniczeniem projektu, ponieważ, niezależnie od precyzyjnego planu akcji, warunki pogodowe i szereg nieprzewidzianych czynników wynikających z dynamiki współpracy zespołowej opóźniają lub przyspieszają proces. W moim przypadku, czas był istotnym ograniczeniem, pełniłem wtedy funkcje Prezesa Zarządu BRE Banku (dzisiaj mBank), mogłem wyjechać na maksimum trzy tygodnie i trzymałem to w tajemnicy, co może być zaskoczeniem dla wielu ludzi, którzy za pośrednictwem mediów społecznościowych informują świat o swoim każdym kroku……


Wylot do Kathmandu – 23.06.2006

Piotr Pustelnik wraz z innymi członkami wyprawy wylecieli do Kathmandu kilka dni wcześniej, by na miejscu dopiąć ostatnie sprawy organizacyjne. Mój plan zakładał, że dotrę na miejsce w przeddzień wyjazdu wyprawy do Tybetu. Ostatnie dni w pracy minęły gorączkowo. W ostatniej chwili dowiedziałem się, że mój wyjazd ma być zachowany w tajemnicy ze względu na moje bezpieczeństwo i strategię korporacyjną komunikacji zewnętrznej. BRE Bank jest dużą spółką giełdową, a ja jej prezesem. Myślę, że to przerost formy nad treścią, ale poddałem się naciskowi osób odpowiedzialnych za te sprawy w firmie.

Późnym wieczorem dotarłem do Węgrzynowic, aby spakować rzeczy osobiste. Podstawowa część bagażu poleciała wcześniej wraz z całym cargo wyprawy. Pakowanie zajęło mi więcej czasu niż przewidywałem. W ostatniej chwili trzeba ograniczać bagaż osobisty, bo przecież trzeba go później nosić na plecach. O godzinie 2:15 wreszcie położyłem się do łóżka krańcowo wyczerpany. Przede mną były dwie godziny snu, pomyślałem. Przytuliłem się do M. i po pewnym czasie zasnęliśmy. Zegarek obudził mnie pierwszym dźwiękiem o 4:15. Prysznic. Golenie. Kawa. Marek G. podjechał punktualnie o 4:45. Ostatecznie, przed piątą, wszedł lekko zniecierpliwiony do domu, bowiem na zewnątrz mgła jak białe mleko spowiła okolicę. Aż strach pomyśleć, że możemy się spóźnić. Na szczęście później okazało się, że mgła występowała tylko miejscami. Jeszcze jedna kawa. Nie wiem, co powiedzieć M., żeby się nie martwiła. Przytuliłem się mocno do niej na pożegnanie. Przykro mi, że moje ekstremalne fascynacje narażają ją na stres.

Na lotnisko dotarliśmy szybko. Obawy o mgłę, na szczęście, nie sprawdziły się. Marek G. przemknął się szybko bladym świtem do Warszawy, na trasie od Janek było luźno. Miałem więc sporo czasu na lotnisku. Plan podróży to przelot LOT-em o 7:40 do Wiednia, a potem Austrian Airlines bezpośrednio do Kathmandu. Samolot wyleciał z Warszawy z 40 minutowym opóźnieniem i zacząłem się obawiać o połączenie z Wiednia, bo boarding time wskazany na karcie pokładowej to 9:25. Lotnisko Schwechat znam jak własną kieszeń, bo przez ostatnie kilka lat co najmniej raz w miesiącu tutaj lądowałem. Ostatecznie, bez problemów, dotarłem do Wiednia, pozostało jeszcze nawet trochę czasu, by wypić dobrą latte przed wejściem na pokład samolotu. Kilka telefonów do pracy. Rozmowa z Marzeną i wylot z niewielkim opóźnieniem. W samolocie udało mi się strategicznie ulokować na wolnym miejscu przy wyjściu awaryjnym, gdzie jest więcej miejsca.

Ciekawe, Austrian Airlines lata dwa razy w tygodniu do Kathmandu, samolot prawie pełny, widać, że ludzie na pokładzie pochodzą z całej Europy. Sporo osób z Polski. Austriacy znaleźli ciekawą niszę, którą nie jest łatwo zagospodarować, ale z pewnością przynosi ona sporo prestiżu. Wszakże do Nepalu nie latają zwykli ludzie. Niekoniecznie bogaci, ale z pewnością opiniotwórczy. Zmęczony zapadłem w długi sen, omijając kolejne posiłki. Gdy się przebudziłem na dobre, zobaczyłem, że przelatujemy właśnie nad Delhi. Do Kathmandu pozostała zatem niewiele więcej niż godzina lotu.

Jakie mam oczekiwania przed tą wyprawą? Niesprecyzowane. Nie myślę, może się jeszcze obawiam, o wejściu na szczyt, chociaż to oczywisty i deklarowany cel wyprawy. Jednocześnie mam postanowienie, że nic na siłę. Sam pobyt w Himalajach i uczestnictwo jest celem, a jeśli się uda wejść na Cho Oyu, będzie to wspaniale. Nie wiem, jak ocenić swoje szanse. Przygotowywałem się dość intensywnie, chociaż kontuzja pachwiny w grudniu, a potem barku sporo wysiłku zniweczyły. Mam mało doświadczenia w wysokich górach, więc nie wiem, czy cel jest realistyczny, zważywszy na czas, jaki w założeniach mam do dyspozycji. Powrót planuję na 18-20.04. To tylko cztery tygodnie, krótko jak na wyprawę w wysokie Himalaje. Dla mnie to bardzo długo. W kraju koledzy nie wierzą, że pełniąc funkcję Prezesa Zarządu jednej z największych spółek giełdowych w Polsce, mogę sobie na to pozwolić. Ja sądzę, że tak. Pozbyłem się obaw o swój stołek. Mam dobry zespół najbliższych współpracowników. Nie muszę udowadniać co dzień, co jestem wart.

Internetowe strony wypraw komercyjnych opiewają na dwukrotnie dłuższe okresy, więc jestem zakłopotany, czy wejście na szczyt jest realistyczne i mieści się w granicach moich możliwości. Co innego zawodowcy, Morawski, Hamor czy Pustenik – dla nich to jest pierwszy szczyt i aklimatyzacja na następne. Piotr Pustelnik już był na szczycie, ale Morawski, Hamor i Bowie jeszcze nie. Atmosfera w zespole bojowa. Jestem mniej doświadczony i w górach znacznie słabszy niż pozostali. Ale sądzę, że jako członek zespołu jestem akceptowany. Z Piotrem P. przyjaźnię się od lat i wielokrotnie wspinałem się w górach, wszedłem na Mt. Blanc i Aconcaguę. Z Piotrem Morawskim szybko się dogadałem, chemia zagrała natychmiast. To chyba najbardziej utalentowany wspinacz ekstremalny młodego pokolenia. Szuka nowych dróg, nie interesują go wejścia jako takie. Moje samopoczucie fizyczne – dobre, psychiczne – niezłe. Rozmowy w gronie takich ludzi gór szybko wpędzają w kompleksy; zwykle opowieści dotyczą trudnych sytuacji, często kończących się tragicznie. Wielu z ich bliskich wspinających się przyjaciół pozostało w górach na zawsze. Ludzie w wieku Piotra Pustelnika mają takich przykładów wiele, zdawałoby się, że większość tych niespokojnych dusz znalazła spokój wieczny właśnie w górach.


Kathmandu 24.03-26.03

Kilka ostatnich dni minęło w ciągłym pośpiechu. Pobyt w Kathmandu bez historii. Byłem tutaj już cztery razy, pierwszy raz w 1982 roku. To niezwykłe miasto, lubię tutaj przyjeżdżać i spędzać czas w restauracjach owianych legendą wysokich gór, kawiarniach i tanich hotelikach, gdzie można spotkać wielu ciekawych świata ludzi. Tym razem spędziłem w Kathmandu tylko dwa dni, zajętych głównie na pakowaniu sprzętu w specjalne beczki. Przy okazji dokonałem ostatniego przeglądu, wykorzystując obecność doświadczonych kolegów na konsultacje. Obowiązkowa wizyta w Ministerstwie Turystyki dla załatwienia ostatnich formalności. Odprawa w biurze Asian Trekking, agencji, która jest organizatorem naszej wyprawy. Piotr Pustelnik współpracuje z Asian Trekking od dawna, ma do nich zaufanie i pewność, że właściciele firmy mają w Nepalu doskonałe kontakty z establishmentem, co jest niezwykle ważne w tym zbiurokratyzowanym do granic rozsądku kraju. Miałem okazję poznać sprawność tej agencji w 2002 roku przy okazji wyprawy na Makalu. Kucharz wyprawy jedzie z Piotrem P. po raz kolejny, a to ważne, bo aprowizacja i kuchnia w bazie ma istotny wpływ na kondycję fizyczną i morale członków wyprawy. Obiecują również, że ich partnerzy po stronie chińskiej zadbają o dobry wybór oficera łącznikowego, który jest równie ważną postacią zewnętrzną. Wyjeżdżamy z Kathmandu 26.03 o 7:00 rano. Tradycyjne pożegnanie wyprawy, obowiązkowa obecność buddyjskiego kapłana, błogosławieństwo, następnie otrzymujemy chusty. Zdjęcie pamiątkowe i ruszamy mikrobusem TATA zapakowanym po brzegi.

Zespół w komplecie
  • Piotr Pustelnik – lider wyprawy, światowej klasy himalaista (zdobył 12 ośmiotysięczników, do Korony Himalajów brakuje mu wejścia na Annapurnę i Broad Peak)
  • Piotr Morawski – najlepszy polski himalaista młodego pokolenia
  • Sławomir Lachowski – amator (mocnych wrażeń)
  • Peter Hamor – najlepszy słowacki himalaista
  • Dan Bowie – doświadczony ratownik, był na wyprawie na Broad Peak w Karakorum, pierwszy raz w Himalajach
  • Rudolf Swetlicek – globtrotter, wspina się amatorsko, zdobył McKinley

Nasz autobus gotowy do drogi. Piotr Morawski podróżuje na dachu.

Podróż Kathmandu – Kodari – Zhang Mu – Tingri

Wyjeżdżamy z Katmandu przy ładnej pogodzie i w doskonałych nastrojach. Po jakimś czasie P. Morawski w czasie jazdy wyszedł przez okno na dach i ulokował się tam na stałe, podziwiając krajobrazy i robiąc zdjęcia. Na kolejnym postoju Czesi – Rudolf Svaricek, który dołączył ad hoc do wyprawy już w Kathmandu oraz Peter Hamor, poszli za jego przykładem. Rudolf Svaricek to globtroter, właściciel Livingstone, największej firmy turystyki kwalifikowanej w Czechach, człowiek, którego życiem jest prędkość i przygoda! Był w najbardziej egzotycznych miejscach na Ziemi. Pasjonat wielkiej przygody, jego wygląd mówi sam za siebie. Niedbale ubrany, długowłosy, nigdy nieuczesany, prawie dwumetrowy mężczyzna z nieodłączną torbą na ramieniu i aparatem fotograficznym w ręku. Wkupił się w szeregi naszej wyprawy, organizując i finansując prywatny przelot nad Mt. Everest dla moich kolegów podczas mojej nieobecności.

Z Kathmandu, położonego na poziomie 1350 m n.p.m., najpierw następuje zjazd w dolinę, a dopiero później mozolna wspinaczka po zboczach Himalajów drogą w kierunku Tybetu, która stanowi jedyne połączenie drogowe z Chinami. W ciągu niecałych 6 godzin docieramy do granicznej miejscowości Kodari. Po drugiej stronie granicy znajduje się Zhang Mu (na mapie Zhangmu). W Kodari zjedliśmy lekki lunch, wypełniliśmy formularze i pomaszerowaliśmy na most graniczny. Ze sobą wzięliśmy tylko bagaż podręczny, odprawę pozostałej części zaaranżowała agencja Asian Trekking, podobnie jak przeładunek na chińskie środki transportu. Przez granicę przeszliśmy zatem na piechotę.

Przejście graniczne w Zhang Mu

Od strony Nepalu luz. Nie sprawdzano żadnych dokumentów. Agencja Asian Trekking jest tutaj widocznie wystarczająco znana. Po przejściu Mostu Przyjaźni formalności chińskiej kontroli były dwustopniowe. Najpierw na przejściu granicznym kontrola wiz (wystawione na papierze), przegląd deklaracji zdrowia i… pomiar temperatury ciała (głowy) specjalnym zdalnym termometrem. Po przebyciu gąszczu wszystkich formalności wsiedliśmy do czekających na nas fabrycznie nowych samochodów Toyota Land Cruiser 4,5l. W ciągu 20 min przejechaliśmy trasę, wspinając się ciągle w górę, do oddalonego nieopodal Zhang Mu. Tam czekała na nas kontrola celna. W momencie, gdy polecono nam położyć podręczny bagaż na taśmę maszyny skanującej (Heimann), przestraszyłem się, bowiem wcześniej Nepalczycy powiedzieli nam, że najbardziej bezpieczny sposób na przewiezienie telefonów satelitarnych, których używanie bez pozwolenia jest zabronione, to właśnie bagaż podręczny, którego na granicy nigdy nie sprawdzają. Włączono maszynę. Upłynęło kilka minut, zanim się rozgrzała, a mnie w tym czasie przez głowę przebiegły jak najgorsze myśli. Taśma zasyczała, bagaże przejechały przez skaner. I… nic. Widocznie maszyna stoi tutaj na pokaz, albo obsługa nie zwraca uwagi na bagaż. Średnio wytrenowany obsługujący skaner musiał zauważyć, że ja mam dwa telefony, a reszta też co najmniej jeden. W każdym razie skończyło się na strachu.

Szczęśliwi, że bez problemów dotarliśmy do Tybetu, myślami byliśmy już na trasie wiodącej do Nyalam (3770 m n.p.m), które zaplanowano jako miejsce noclegu i początek aklimatyzacji. Niestety, wkrótce okazało się, że w niedzielę administracja posterunku policji jest zamknięta, więc przepustki niezbędne na przejazd do Tingri (4300 m n.p.m) można otrzymać w poniedziałek. Nie pozostało nic innego, jak poszukać noclegu w Zhang Mu. To kilkunastotysięczne miasto graniczne, którego dominantą jest garnizon wojskowy oraz terminal dla samochodów ciężarowych transportujących towary z Chin do Nepalu jedyną drogą nazywaną szumnie Autostradą Przyjaźni (Friendship Highway). Autostrada Przyjaźni Tybet, znana również jako Sichuan-Tibet Highway lub Chengdu-Lhasa Highway, to jedna z najbardziej malowniczych i jednocześnie wymagających tras drogowych na świecie. Trasa ta biegnie przez wschodnią część Wyżyny Tybetańskiej, łącząc miasta Chengdu w prowincji Syczuan z Lhasą, stolicą Tybetu. Nazywana jest „Autostradą Przyjaźni” (Shangri La) ze względu na historyczne i kulturowe więzi między regionem Tybetu a resztą Chin. Budowa autostrady rozpoczęła się w 1950 roku i została ukończona w 1954 roku. Trasa ta była jednym z pierwszych nowoczesnych połączeń drogowych umożliwiających transport ludzi i towarów pomiędzy Tybetem a resztą Chin. Ułatwiła także podróże dla turystów oraz pielgrzymów odwiedzających tybetańskie klasztory i inne miejsca święte. Autostrada liczy około 2,150 kilometrów i przechodzi przez niezwykle zróżnicowane krajobrazy.

Turystyka tutaj dopiero się budzi. Kierowcy ciężarówek śpią w swoich samochodach, parkując kilometrami przed granicą, więc jedyny hotel w mieście to typowy produkt komunizmu, włącznie z nieodzowną „etażową”, czyli wartownikiem na każdym piętrze, zjawiskiem znanym z Rosji sowieckiej. Jeden prysznic na 4 piętra, ale za to bezpłatny. Hotel w remoncie, mówią, że przed sezonem, jak dawniej u nas bywało. Farba grubo położona, zaraz odejdzie. Pokoje smutne, ciemne, zimne. Wyszliśmy na spacer, który ograniczył się do przejścia całego miasta zgromadzonego wokół niej. To po prostu koniec Autostrady Przyjaźni. Garnizon wojskowy, położony na zboczu góry, jest bezpiecznie oddalony od miasta. Liczna obecność żołnierzy w mieście uzasadniona jest zaspokajaniem ich wszelakich potrzeb, włącznie z cielesnymi w dzielnicy „czerwonych latarni”.

Przygnębiające komunistyczne betonowe blokowiska na stromym zboczu góry. Przy ulicy liczne sklepy i sklepiki ze wszystkim i niczym. Jak zwykle w takich sytuacjach, nie sposób czegoś nie kupić. Kubki metalowe znaleźliśmy po długich poszukiwaniach w kilku „supermarketach”. Trochę suszonych bananów, moreli, cukiereczki Alpenliebe. Piotr kupił w sklepiku second hand 12 książek do wyższych obozów. Wróciliśmy przygnębieni do hotelu. O 22:00 kolacja, całkiem dobre chińskie jedzenie. Potem bez zbędnej zwłoki do łóżek. Aklimatyzację zaczynamy na wysokości 2300 m n.p.m, więc to żaden problem.

Autostrada Przyjaźni – Shangri La
Autostrada Przyjaźni do Tingri

Następnego dnia rano ruszyliśmy Autostradą Przyjaźni w kierunku Tingri, które stanowi bazę dla wypraw udających się w kierunku Cho Oyu. To szutrowa, dobrze utrzymana droga, którą przemierzają ciężarówki i z rzadka samochody osobowe. Wiedzie przez cały Tybet – Dach Świata, jest to droga łącząca Nepal z Lhasą i dalej z Chinami. Przebiega na wysokości powyżej 4000 m n.p.m, przekraczając przełęcze powyżej 5000 m. Przez dwie z nich, Yakri Shong La 5050 i Lalung La 4960, zatrzymując się na krótki postój i obiad w Nyalam, dotarliśmy wczesnym popołudniem do Tingri. Z przełęczy La Lung roztacza się piękny widok na Sziszapangmę (ang. Shisha Pangma) – 8013 m n.p.m. Nyalam sprawiło podobnie przygnębiające wrażenie co Zhang Mu. Tutaj Piotrek Morawski miał przed rokiem bazę przed wejściem zimowym na Shisha Pangmę dwa lata temu. Było to pierwsze zimowe wejście w historii na ten szczyt, który Piotr zdobył razem z Simone Moro.

Podróż była wygodna i zaskakująco krótka. Krajobrazy za Nyalam to typowy Tybet. Płaskowyż na poziomie 4300 m n.p.m. W oddali bure pagórki, daleko widać ośnieżone szczyty Himalajów. Tingri na pierwszy rzut oka sprawiało lepsze wrażenie, ale hotel był podły. Pokoje z wejściem z zewnątrz. Drzwi na skobel i kłódkę, od wewnątrz sposobem na zamknięcie było zapieranie drzwi kłodą drewna. Wszystko to nic, gdyby nie wszechogarniające zimno. Na zewnątrz wiatr i kurz, ale krajobraz piękny. Tuż za osiedlem można podziwiać przecudne sylwetki Mt. Everestu i Cho Oyu. Droga przez Tingri to nowy asfalt. China Mobile działa, więc podobnie jak w Zhang Mu używamy komórek. Do wieży China Telecom wiedzie specjalna droga – asfalt. Planowany jest dwudniowy postój w Tingri w ramach aklimatyzacji. Nazajutrz, 28.03, idziemy na 5-godzinną wycieczkę. Wspinamy się na 5400 m n.p.m przy bardzo silnym wietrze. Wspaniałe uczucie. W końcówce trochę osłabłem. Ale ogólnie czuję się nieźle jak do tej pory. Schodzimy z PP spokojnie, nawet wydaje mi się, że wolno. U podnóża, na asfalcie, pozostała część czeka na nas przy jakiejś tybetańskiej chacie. Później okazuje się, że Rudolf zostawił tam kamerę. Wraca za 10 minut i już jej nie odnajduje. Bierze zakładnika do hotelu i po długich negocjacjach odzyskuje Canona D20 za 500 yuanów. Jest cały szczęśliwy. Mogło być gorzej!


Cho Oyu Chinese Base Camp 4780 m n.p.m. – 29.03

29.03. wyjazd planowany na 10:00, ale ciężarówka nie odpala. Po godzinie prób wzięta na hol, silnik rusza i natychmiast ruszamy szutrową drogą w kierunku do Chińskiej Bazy pod Cho Oyu. Po 2 godzinach dosyć wygodnej jazdy po nieźle utrzymanej drodze docieramy do bazy. Pusto. Nie ma nikogo. Tylko wielki plac obok drogi sugeruje, że latem tutaj powstaje miasteczko wspinaczy i trekkerów udających się w kierunku Cho Oyu. Jesteśmy w tym roku pierwsi, ale tego się spodziewaliśmy. Rozbijamy szybko namioty. Obsługa rozładowuje ciężarówkę. Uzyskuję dostęp do dużych beczek. Jak zwykle przekładam rzeczy z jednego miejsca w drugie, ale wyjmuję grubszą kurtkę puchową i spodnie ocieplane do bazy. Na myśl o zimnym wietrze już mi robi się zimno. Dostaję się również do wilgotnych chusteczek higienicznych dla niemowląt, które umożliwiają codzienną toaletę, gdy nie ma dostępu do wody. Widok na Cho Oyu zapiera dech w piersiach. Baza według mojego wysokościomierza w zegarku Suunto położona jest na wysokości 4780 m n.p.m. Decydujemy zostać tutaj nieplanowany jeszcze jeden dzień. Może i dobrze. Wszakże baza pod Cho Oyu jest na wysokości 5600 m n.p.m. w odległości 28 km drogi piechotą. PP mówi, że drogę do bazy właściwej zrobimy w dwa dni, bowiem należy się spodziewać trudnych warunków i dużych ilości śniegu leżącego na trasie. Nikt przed nami w tym roku jeszcze tej drogi nie robił, więc należy się liczyć z niespodziankami. Ma to swoje dobre strony, w Bazie będziemy z pewnością pierwsi, co pozwoli wybrać dobre miejsce na namioty. Z drugiej strony, każdy dzień słońca w tym okresie to mniej śniegu i lepsze warunki do wspinaczki.

W chińskiej bazie zostaliśmy dwa dni/dwie noce. Nazajutrz przyjechała ciężarówka z hałastrą lojalnych reżimowi Tybetańczyków, którzy rozbili duży namiot nieopodal, który odtąd miał służyć jako TEE HOUSE. Obsługę stanowiły kobiety, które natychmiast wybrały się na poszukiwanie jaczego łajna, służącego jako paliwo po wysuszeniu. Cały wieczór i dużą część nocy dobiegały z namiotu teehouse głośne odgłosy zabawy i gier hazardowych. Uczestnikiem zabawy w teahouse był nasz oficer łącznikowy, który był chyba bardzo pożądanym gościem. Oficer łącznikowy to nadęty pracownik Chińskiej Agencji Turystycznej, z pewnością na drugim etacie w służbie bezpieczeństwa. Osobnik ten nie wychylał nosa wyżej i kontrolował wyjścia i powroty z bazy właściwej, położonej na wysokości 5700 m n.p.m. i oddalonej o blisko 30 km. Jak pojawili się wieczorem drugiego dnia po naszym przyjeździe. Swobodnie poruszają się po terenie. Kolejnego poranka mieliśmy załadować nasz bagaż na ich grzbiety i wyruszyć w drogę.

Tymczasem wybrałem się na spacer na pobliskie wzgórze. Dotarłem do wysokości 5100 m n.p.m. Zrobiłem kilka zdjęć, w tym obozu wojskowego mieszczącego się nieopodal. To nieprzypadkowa zbieżność. Obóz wojskowy blisko wjazdu do doliny. Obóz turystyczny ma charakter rogatek sprawdzających. Wracając z 3-godzinnego spaceru, natknąłem się na PP, który także wyszedł się rozejrzeć.


Droga do Bazy po Cho Oyu

31.03.06 rano zaczęliśmy pakować dobytek na jaki. Najpierw ceremonia ważenia. Zważono wszystkie beczki i plecaki, po czym okazało się, że waga miała wadę. Zważono wszystkie pakunki jeszcze raz wagą typu przezmian (dawna prosta waga przesuwnikowa o stałym odważniku), którą widziałem u swojej babci. Dokładność tej wagi nie ustępowała obarczonej „błędem ustawienia” wagi Dżagata, tyle że na naszą niekorzyść. Po godzinnym ważeniu, a następnie „dodatkowej” opłacie, nastąpiła czynność najważniejsza, a mianowicie załadunek na jaki. Od razu stało się jasne, że opiekunowie jaków to nie zawodowcy. Owszem, robią to, ale jako robotę dorywczą w sezonie turystycznym. Myślę, że kryterium dopuszczenia do tego biznesu nie są umiejętności, ale kontakty z nomenklaturą. W Tybecie, rzeczywiście, brak jest rozwiniętego przemysłu turystycznego, a jaki hoduje się głównie na mięso.

Proces ładowania bagażu na jaki przedłużał się niemiłosiernie, więc w połowie załadunku zdecydowaliśmy się ruszyć, bo przed nami długa droga w trudnym terenie, a jak nam powiedziano, na trasie zalega jeszcze dużo śniegu. Droga na początku była pusta, bowiem stanowiła kontynuację utwardzonej drogi dla samochodów. Kiedy się rozwidlała, stanęliśmy przed dylematem, dokąd pójść. Ja z P. Hamorem wybraliśmy fałszywy wariant, ale nie kosztowało nas to wiele, bo jaki dogoniły nas i skręciły we właściwą stronę, co Peter zobaczył ze wzgórza. Po kolejnych 3,5 godziny marszu z jakami dotarliśmy do półmetka. Rozłożyliśmy szybko obóz i położyliśmy się spać. Wszyscy spali w mesie na podłodze usłanej karimatami. Nazajutrz wyruszyliśmy w dalszą drogę wcześnie rano. Rudolf Svaricek niestety musiał zawrócić do bazy ze względu na intensywny kaszel i ból w płucach. W ten sposób z 9-osobowego składu ubył nam drugi członek. Wcześniej w chińskiej bazie został schorowany Dawa – pomocnik kucharza, on przeziębił się w Tingri, później było już tylko gorzej. Dan Bowie badał kucharza w Bazie Chińskiej, gdy zobaczył na termometrze 103°F, to nie mógł uwierzyć i konsultował dalszy przebieg terapii ze szpitalem w USA, z którym współpracuje w ramach wykonywania obowiązków służbowych jako ratownik górski.

Nasza piątka dziarsko napierała, aż do momentu, kiedy zorientowano się, że poszliśmy w złym kierunku, nie dostrzegając odgałęzienia drogi do bazy ABC. Po kilku godzinach marszu znaleźliśmy się prawie na przełęczy Nangpa Le, która jest główną drogą przemytu ludzi i towarów do Nepalu. A więc Nepal? Zeszliśmy ze ścieżki i zaczęliśmy forsować morenę lodowca w kierunku widocznego masywu Cho Oyu. Droga była trudna, kamienie osypywały się spod nóg. Było naprawdę ciężko. Zwątpiłem w swoje przygotowanie kondycyjne. Po 7 godzinach marszu na wysokości powyżej 5200 m n.p.m już nie miałem sił, a strach przed nieznanym wiązał wszystkie moje myśli. Po jakimś czasie za nami pojawiła się jakaś sylwetka. Jeden z poganiaczy jaków dogonił nas, by przekazać informację, że jaki mają duże opóźnienie i tylko część z nich dotrze dziś do nas, ale nie mają szans na dotarcie do wysuniętej bazy ABC (Advanced Base Camp). Po dwóch godzinach szybkiego marszu, z dużymi trudnościami, już po zapadnięciu zmierzchu dotarliśmy do obozu rozbitego przez Tybetańczyków ad hoc, wobec niemożliwości dotarcia do celu. Wyjąłem śpiwór, ciepłe rzeczy, poszedłem do namiotu z komunikatem, że dziś nie jem nic, a gorący napój proszę przynieść do namiotu, bo padam ze zmęczenia. PP obruszył się, ale ja naprawdę nie miałem sił na nic więcej. Wypiłem ponad litr płynu i usnąłem natychmiast w namiocie. Więcej nie pamiętam, taki byłem zmęczony. Nazajutrz, już wspólnie z jakami dotarliśmy do obozu bazowego na wysokości 5688 mm n.p.m w ciągu niespełna 2 godzin.

Jaki w Chinese Base Camp
Waga jednostkowa przypadająca na jaka ma znaczenie.
Jaki ruszają z ekwipunkiem wyprawy Z Chinese Base Camp do Cho Oyu Base Camp

Dziewiczy krajobraz, dzika przyroda, podziw i strach. Yakmani rozładowywali jaki szybko, zostawiając ekwipunek tam, gdzie jak akurat się zatrzymał. Droga była wymagająca, by nie powiedzieć ciężka, również dla zwierząt. Opiekun jaków transportujących mój bagaż otrzymał podwójny tip (50 USD) i nawet nie zauważyłem, że dobrze by się stało, gdyby beczki zgromadzono w jednym miejscu. Po zniknięciu karawany jaków musieliśmy je zbierać, przenosić, co nie było rzeczą łatwą, zważywszy wysokość i temperaturę. Pierwsze prace obozowe to rozbicie dużego namiotu jadalnego (mesy) i kuchni. Następnie wykopaliśmy w śniegu platformy pod własne namioty i rozbiliśmy je.

Karawana w drodze do bazy pod Cho Oyu.

Cho Oyu Base Camp ABC

Base camp pod Cho Oyu stanął 02.04.2006. Nie mieliśmy sił, aby świętować, każdy z nas udał się do swojego jednoosobowego namiotu, gdzie mógł rozpakować niezbędne rzeczy i ułożyć się do snu w miejscu, gdzie przyjdzie mu spędzić kilka następnych tygodni. Następnego dnia, 03.04.06, pogoda nam sprzyjała, słońce pozwoliło nam się rozpakować i zagospodarować.

Baza wyprawy pod Cho Oyu
Zespół wyprawy Cho Oyu 20026. Od lewej Don Bowie, Slawomir Lachowski, Piotr Pustelnik. Dół Peter Hamor, Piotr Morawski.

Dwa dni później, 04.04.2006, grupa szturmowa w składzie PM, PH, DB wyszła w górę, by założyć Obóz I. Ja z PP miałem wyruszyć nazajutrz. Grupa szturmowa, obładowana sprzętem i jedzeniem, założyła depozyt tego samego dnia, gdzie spędzili noc. Szerpa Purma wrócił do bazy na noc. Następnego dnia, 05.04, grupa szturmowa ruszyła w kierunku Obozu I, a PP, ja i Purma ruszyliśmy do depozytu. Docierając do depozytu, otrzymaliśmy przez radio informację, że chłopcy po trudnym podejściu założyli Jedynkę. W depozycie rozbiliśmy drugi namiot, który miał służyć jako noclegownia – skład. Przespaliśmy się w depozycie – Szerpa w ciasnym namiocie, my z PP w większym, który rano zwinęliśmy i zabraliśmy do Obozu I. PP wybrał, jak się później okazało, trudny wariant drogi. Pod koniec byłem wyczerpany fizycznie i psychicznie. Poruszałem się wolno, z przerwami na wypoczynek po kilkunastu krokach. Ale udało mi się nadludzkim wysiłkiem dotrzeć do Jedynki. Namiot już był rozbity. PP czekał z herbatą i zupą. Byłem szczęśliwy. Naprawdę! I nie wiedziałem, co myśleć o dalszej wspinaczce, skoro dojście do Obozu I kosztowało mnie tyle wysiłku.


Obóz I – 6381 m n.p.m.

Wysokość Jedynki zmierzył najpierw PM używając GPS w telefonie SAT. PP potwierdził, że wysokość zmierzona GPS jest wyższa niż zakładaliśmy. Ale to stało się dopiero następnego dnia. Wieczór 06.04 niewiele pamiętam. Byłem zmęczony i marzłem w namiocie, ale puchowe spodnie i kurtka Marmotta natychmiast po włożeniu podniosły temperaturę mojego ciała. Poczułem się lepiej, optymizm znów zawitał do moich myśli. PP celebruje gotowanie posiłków i napojów, ale to rzeczywiście jedna z ważniejszych czynności na dużych wysokościach. Nawodnienie organizmu jest sprawą kluczową, więc natychmiast po dotarciu do namiotu zawsze zaczyna się celebrowanie gotowania herbaty. Później dywagacje na temat wyboru (skromnego) jedzenia, które ogranicza się do zupy typu „gorący kubek” i jakiegoś dania bardziej treściwego. Wieloletnie doświadczenie PP pozwala mu dokonywać wyboru w kontekście danej sytuacji. Np. w depozycie otworzył zupę ogórkową, w jedynce rosół z kurczaka. Już w depozycie jedliśmy z jednego naczynia, zapraszając do udziału Purmę, który był tym kompletnie zaskoczony. Każdy miał własną łyżeczkę, wspólne naczynie oszczędzało gaz i przyspieszało proces przygotowania posiłku. Perspektywa wspólnego spania z Szerpą w jednym namiocie w Jedynce napawała mnie sporą obawą. Chłopak myje się pewnie raz na tydzień w Kathmandu, a w warunkach polowych wcale. Buty, skarpetki, odzież wydzielają nieprzyjemny zapach, więc z obawą, ale solidarnie przygotowywaliśmy się do snu. Był wyraźnie skrępowany, że jest z nami (PP, SL) na równych zasadach. Noc minęła spokojnie i szybko. Doświadczenie z poprzednich wypraw pomogło, nie musiałem wychodzić z namiotu za potrzebą. Przyniosłem ze sobą specjalną butelkę na mocz. Znacznie łatwiej oddawać mocz w namiocie, nawet kilka razy w nocy, niż wychodzić na zewnątrz, gdzie temperatura spada czasami poniżej -30 stopni C. Gdy dodamy do tego wiatr, to wielorazowe wyjście z namiotu staje się poważnym problemem. Konieczność brania środków moczopędnych (DIURAMID, DIAMOX) jako profilaktyki przed chorobą wysokościową to sprawa jasna. PP zaaplikował DIAMOX pierwszy raz powyżej 6000 tys. m n.p.m. Naszym celem było spędzenie dwóch nocy wysoko w Obozie I, jako forma aklimatyzacji. Następnego dnia rano po śniadaniu Purma zszedł do bazy, my zostaliśmy. Trójka PM, PH i DB ruszyła zaraz po śniadaniu, aby założyć liny wyznaczające drogę do Obozu II.

Droga do obozu 1
Droga do obozu 1
Obóz 1 pod Cho Oyu
Trasowanie drogi do obozu 2
Droga do obozu 2

Stroma ściana śniegowo-lodowa rozpościerała się zaraz u stóp Jedynki. Z większej odległości wydawała się prawie pionowa. Chłopcy zeszli do siodła, a potem zaraz zaczęli zakładać linę. Prowadził najlepszy we wspinaczce lodowej Peter Hamor, za nim równie dobry Piotr Morawski, na końcu Don Bowie. Po dwóch godzinach założono pierwsze 100-150 m liny, wszystko na naszych oczach. Potem Amerykanin zrezygnował i wrócił do obozu, tłumacząc, że nie był przygotowany na długą pracę. PM/PH poszli dalej, zabezpieczając kolejne kilkaset metrów w lodowej ścianie. Don zrezygnowany zszedł po południu do Bazy śladem Purmy. Nieco później, zmęczeni, ale widocznie zadowoleni, pojawili się w Jedynce PM i PH. Było oczywiste, że zostają z nami trzecią noc w Obozie I. Przygotowaliśmy z Piotrem Pustelnikiem kolację dla wszystkich. Stało się jasne, że dzięki ich zaangażowaniu, drogę do Dwójki będzie można zrobić następnym razem za jednym pociągnięciem, co otwierało szansę na szybkie postawienie obozu III.


Koreańczycy w Base Camp Cho Oyu

Następnego dnia, 08.04.06, wszyscy zeszli do bazy na odpoczynek. PM/PH zeszli w ciągu 2,5 godziny. Ja z PP pierwszy odcinek do depozytu pokonałem w ciągu zaledwie 50 min. W górę zajęło mi to 5(!) godzin. Ale nie czułem się dobrze i drugi, płaski kawałek, ale za to długi i skalisty (morena), pokonywałem z wyraźną trudnością. Po jakimś czasie poprosiłem PP, żeby sam szedł swoim tempem, a ja wolno podążałem jego śladem, dobrze widocznym na kawałeczkach śniegu. Szedłem wolno z mozołem. Za to wraz z upływem czasu znajdowałem coraz większą przyjemność w podziwianiu krajobrazu. Dzień stał się nieoczekiwanie ciepły i słoneczny. Było cudownie wokół. Zrobiłem sporo zdjęć. Ostatecznie dotarłem do Bazy, po blisko 4 godzinach marszu. To nie był zły rezultat, ale czułem się zmęczony i zniechęcony. Do ABC właśnie wkroczyły jaki z transparentem Ekspedycji Koreańskiej. Odwrotnie niż w naszym przypadku, członkowie wyprawy koreańskiej przychodzili do bazy w kilka godzin po przybyciu jaków. Gdy pogoda się nagle załamała, poszukiwania Koreańczyków będących w drodze do Bazy na ostatnim odcinku trwały całą noc. Skończyło się na odmrożeniach, a tragedia była blisko. Koreańczycy są liczną ekspedycją, ale na dobrą sprawę nikt z nich nie mówi po angielsku. Okazali się bardzo dziwnymi sąsiadami. Ekspedycja z Południowej Korei składa się z 16 członków i 8 Szerpów do pomocy. Z pierwszych kontaktów wynika, że rozkładają obóz na 2 miesiące – do końca maja. To trochę tłumaczy budowę miasteczka Seul u podnóży Cho Oyu. Wolno i z namysłem. My wszystkie nasze 7 namiotów postawiliśmy w dniu przybycia. Oni, mając kierownika, mierniczego oraz wielu innych pomagierów do każdego namiotu, budowali swoje miasteczko w tempie 4 namiotów na dzień, zapominając całkowicie o toalecie – wychodku, który jest w takich warunkach koniecznością. Zauważyli naszą toaletę i zaczęli z niej korzystać bez pytania i krępacji. Po tym, jak jeden z Koreańczyków zanieczyścił naszą toaletę tak, że stała się nieużywalna, powiedzieliśmy DOŚĆ! Nie wiem, gdzie załatwiają swoje potrzeby, ale dziś, w czwartym dniu po przybyciu do bazy, wciąż nie widać koreańskiej toalety!


10.04.06 – W kierunku szczytu

Grupa szturmowa PM/PH/DB oraz Szerpa wyruszyli w południe do Jedynki. Szczęśliwie dotarli przed załamaniem pogody. Noc na 11.04 wiatr wiał z prędkością ponad 100 km/h i spadło sporo śniegu. My z PP odłożyliśmy wyjście do Jedynki ze względu na warunki atmosferyczne. Grupa szturmowa też pozostała w Jedynce. Miejmy nadzieję, że pogoda się poprawi i jutro, 12.04, uda nam się dotrzeć do Jedynki. To nie będzie prosta sprawa. Poprzednie podejście było rozłożone na 2 etapy – Depozyt – Jedynka – a i tak przysporzyło mi sporo trudności. Wysokość, trudność drogi – śnieg, kamienie, strome podejścia, osuwający się materiał skalny. Boję się, nie wiem, jak zniosę trudy, a wydawać by się mogło, że jestem przygotowany, jak mało kto – trenuję, biegam maratony etc. Wysokie góry to zupełnie co innego. Dobre przygotowanie kondycyjne to zaledwie podstawa. Do tego przyjść musi doświadczenie, technika i górski charakter. Moje doświadczenie i technika są na średnim poziomie, ponieważ wspinam się w wysokich górach zaledwie kilka lat i rzadko, bo zaledwie raz – dwa razy w roku. Nadrobienie tych braków kondycją na niewiele się zdaje, zważywszy, że w wysokich górach kondycja jest pochodną aklimatyzacji. Pozostaje wola walki, charakter. I tutaj wydaje mi się, że jestem na znanym mi terenie, bo mam duże doświadczenie z innych dziedzin. W górach już wielokrotnie ogarniało mnie zwątpienie, strach, poczucie niemocy. A gdyby nie obecność PP w pobliżu, to nie wiem, jak to by się skończyło. Więc nie dziwię się sobie, że się boję tych najbliższych 4 dni. To będzie dla mnie ostatnie, z konieczności, wyjście do góry. Według planu mam opuścić Cho Oyu Base Camp 18.04. Reszta wyprawy zostaje do 25.04. Trudno sobie wyobrazić, że w ciągu tygodnia uda mi się wejść na szczyt, skoro jeszcze nie mamy obozu II. Pozostanie z wyprawą do końca oznaczałoby wydłużenie pobytu (urlopu) do 6 tygodni, a to nie wchodzi w rachubę. Cztery tygodnie to i tak dla wielu menedżerów niewyobrażalnie długi okres absencji w pracy.

W praktyce widać, że marzenia o ataku szczytu w tym okresie były zupełnie nierealistyczne. Do 18.04 na atak szczytowy może będzie stać PM/PH i PP, a to przecież klasa światowa. W tych warunkach, pomyślałem, wejście do Dwójki (7200 m n.p.m) będzie dużym osiągnięciem. Najważniejsze, żebym wykorzystał te doświadczenia i obserwacje w przyszłości – dla siebie samego i innych, z którymi przyjdzie mi pokonywać inne odcinki DROGI.

12.04.06 wychodzimy z PP do Jedynki, mając nadzieję, że w tym czasie zostanie postawiony obóz II. Czułem się słabo od samego rana. Poprzedniego dnia do Bazy dotarła wyprawa Norwegów – 5 chłopa – każdy powyżej 180 cm, młodzi, dobrze przygotowani do zimna – polarnicy. Organizatorem wyprawy było Asian Trekking, więc obóz rozłożyli obok nas. Dotarli do ABC późnym popołudniem bardzo zmęczeni. PP jak zwykle w ludzkim odruchu zaprosił Norwegów na kolację i śniadanie, ale również udostępnił puste namioty naszych uczestników, którzy w tym czasie zmagali się w górze z wiatrem, nie mogąc się przedrzeć i założyć Dwójki.

Gdy wydawało się, że pogoda się poprawia, około południa zapakowaliśmy dodatkowe śpiwory, dwuwarstwowe buty wspinaczkowe na wypadek, gdyby była szansa pójść do Dwójki i ruszyliśmy w drogę około godz. 13:00. Miałem wrażenie, że tym razem niosę więcej na plecach i to była prawda. Szło mi się od początku dobrze, podążałem za PP w niewielkiej odległości. Po dwóch godzinach marszu, gdy widać już było nasz depozyt na ostatnim ramieniu skalnym – w odległości może jednej godziny marszu, PP stanął, czekając na mnie i mały odpoczynek. Gdy dochodziłem do niego, rozmawiał z P. Morawskim przez krótkofalówkę. Usłyszałem, że Purma schodzi do Bazy, a oni zastanawiają się, co zrobić. PP: „Chłopcy, to Wasza decyzja, jeśli tak mocno duje to schodźcie. Podejmijcie decyzję teraz, bo to ma wpływ, co my ze Sławkiem będziemy robić! Daję Wam 40 sekund na decyzję!” Po 10 sekundach PM odezwał się, mówiąc: „Schodzimy!”.


Odwrót

Gdy zapadła decyzja o zejściu Piotra Morawskiego i pozostałych, to nam nie pozostało nic innego, jak zawrócić. Dla mnie miało to zasadnicze znaczenie. Zacząłem się zastanawiać – co robić? Dotychczas było trudno. Bałem się, czy podołam na raz przejść z Bazy do Jedynki. Ale życie przyniosło samo rozwiązanie. Również za drugim razem miałem pokonać trasę na dwa razy, nocując w Depozycie. Mniej, ale obawiałem się, co będzie w drodze z Jedynki do Dwójki. Ale teraz zmieniła się perspektywa głównego celu. Analiza sytuacji pokazywała mi, że nie mam szans nawet wejść do obozu II, którego nawet jeszcze nie było. Kalkulacja była prosta. Pozostało mi zaledwie sześć dni. Dwójka może być założona najwcześniej za cztery dni. Moje natychmiastowe wejście do dwójki było teoretycznie możliwe, ale praktycznie niewykonalne. Licząc, analizując za i przeciw – uwzględniając szczegóły, w czasie drogi powrotnej do bazy narastało we mnie przeświadczenie, że nie mam już czasu ani szans na wyjście do Dwójki na 7200 m n.p.m i pobicie rekordu życiowego, który stał się celem tej wyprawy. Postawiłem sobie ten cel już tutaj na miejscu, gdy konfrontacja z rzeczywistością pokazała wszystkie moje słabości. Postanowiłem zatem wracać i spędzić Święta Wielkanocne w gronie rodziny. Nie ma co ukrywać, decyzję o natychmiastowym zejściu przyjąłem z pewną dozą ulgi. Nie miałem żadnego wpływu na decyzję chłopaków o przerwaniu akcji zmierzającej do założenia Dwójki i zejściu do Bazy. Los tak ułożył działania na Cho Oyu. Gdy zszedłem do Bazy w niewielkim odstępie czasowym do PP, oświadczyłem, że nazajutrz schodzę do Bazy Chińskiej i tego samego dnia w nocy z czwartku na piątek o 0:30 lecę z powrotem do kraju. Oznaczało to, że zaczynając zejście w czwartek rano, tego samego dnia (w nocy) wylecę z Kathmandu do Wiednia i Warszawy i w ciągu 24 godzin będę w domu. PP sceptycznie ocenił mój pomysł, ale widząc moją determinację podjął działania: kontakt z Asian Trekking, aby przygotowali logistykę. Załatwiłem sobie przewodnika w osobie Tybetańczyka przebywającego w ABC. Potrzebowałem samochód z Bazy Chińskiej do granicy z Nepalem oraz przewodnika, który pomoże załatwić formalności na granicy Nepal – Tybet, oraz samochód z Kodari do Kathmandu. Zmianę rezerwacji zrobiła sympatyczna Iza z American Express Travel, z którą współpracuję od lat i zawsze mogę liczyć na jej zaangażowanie i operatywność. Asian Trekking w rozmowie telefonicznej z PP potwierdził przyjęcie zlecenia, ale zastrzegł jednocześnie, że nie ma kontaktu z CTMA (chińska agencja turystyczna), ale sugerowano, że nie powinno być problemu z wynajęciem samochodu w Bazie Chińskiej, bo oni mają zawsze przygotowany jeep na wypadek emergency case. Tak więc decyzja zapadła. Poszedłem się pakować i porządkować swoje rzeczy. Przede mną 28 km zejścia do Bazy Chińskiej, następnie podróż samochodem do Zhang Mu, granica, przejazd do Kathmandu i przelot do Warszawy przez Wiedeń. Wszystko w 24 h. Bagaż postanowiłem ograniczyć do rzeczy niezbędnych w czasie podróży. Wyjąłem trzy pary butów na drogę: wspinaczkowe, znakomicie się sprawdzające Kaylandy, na pierwszą część drogi, lżejsze buty trekkingowe tej samej firmy, na ostatni łatwy odcinek i buty sportowe na podróż. Reszta to sprzęt fotograficzny, zmiana odzieży na lekką, lekarstwa i kosmetyki. Byłem gotów w ciągu godziny. Kolacja trochę smutna – przynajmniej dla mnie. Rozmowa się nie kleiła. Odpowiadając na oczywiste pytanie – Dlaczego? – mówiłem, że nie mam czasu i sił na Dwójkę, więc mój pobyt w Bazie przez następne 5 dni nie ma sensu. Wszakże tutaj spędziłem już blisko dwa tygodnie. Racjonalne, ale nasuwa wątpliwość, czy aby na pewno. Wyjąłem z beczki zachowaną na świętowanie zwycięstwa butelkę mojej ulubionej whisky Laphroaig. Na etykiecie napisałem dedykację: „Good luck, Good weather, Good summit”. Pożegnałem się i wcześniej niż zwykle poszedłem spać, aby zacząć dzień o 4:30 czasu nepalskiego. Nie mogłem usnąć, później budziłem się kilka razy, mając kłopoty z uregulowaniem oddechu.


Zejście do Bazy Chińskiej

Długo oczekiwany sygnał alarmowy zegarka podniósł mnie natychmiast na nogi. W mesie czekał już Dawa ze śniadaniem. Kawa, jajko na twardo (jak zwykle). Herbata do termosu. PP pojawił się dla mnie dość nieoczekiwanie. Krótka rozmowa. Ja: „To był najpiękniejszy wyjazd w góry”. Wzajemne życzenia, krótki uścisk. I w dół szybko, nawet się nie obejrzałem na obóz za mną. Jak najszybciej w dół. Zaczął się wyścig z czasem. Wspominać i analizować swój pobyt pod Cho Oyu będę później. Jestem w formie, zauważyłem z pewną satysfakcją, bo dotychczas cierpiałem, gdy trzeba było się wspinać pod Cho Oyu. To wcale nie było tylko w dół – 28 km przy różnicy blisko 1000 m, ale wielokrotnie, szczególnie w pierwszej części trasy, w górę i w dół. Tybetański przewodnik szedł wolno, po pewnym czasie musiałem go poganiać, czemu on się wyraźnie dziwił, bo pewnie myślał, że jestem chory albo słaby. Na wspomnienie moich męczarni z niedalekiej przeszłości, kiedy zabłądziwszy przy podejściu do Bazy, musieliśmy wracać, a jaki nie nadążały, robiło mi się słabo. Droga była łatwa w górę i w dół, pierwszy odpoczynek na miejscu pierwszego noclegu w drodze do bazy. Łyk herbaty, zamiana obuwia na lekkie buty trekkingowe i dalej, już inną drogą. Na ścieżce ruch jak na drodze szybkiego ruchu. Dalej karawany jaków, które mijaliśmy, szły jakby po specjalnie przygotowanej, szerokiej drodze przejezdnej dla samochodów terenowych w późniejszej części sezonu. Płaska, szeroka dolina. Schodząc, miałem widoczną frajdę ze wspinaczki. Czułem się pewnie i mocno. Wypatrywałem dwóch masztów komunikacyjnych, które były dla mnie sygnałem, że do celu blisko. Ucieszyłem się, gdy je zobaczyłem. Tybetańczyk zrobił tutaj kilka skrótów. Do celu dotarliśmy w ciągu 5 godzin 30 minut. Super czas. Widziałem, jak Tybetańczyk idzie w końcówce, podobnie jak ja, na ostatnich nogach. Odczuwałem widoczną satysfakcję. Ale do Kathmandu było jeszcze daleko i logistyczne przeszkody były dopiero przede mną. W Bazie Chińskiej nie było oficera łącznikowego. Pod opiekę wzięli mnie Baskowie – mała 3-osobowa wyprawa. Ich kucharz zabiegał o kontakt z oficerem, a przede wszystkim o jeepa dla mnie. Wyglądałem na chorego, choć byłem tylko zmęczony. Po jakimś czasie pojawił się wreszcie oficer łącznikowy – pewny siebie typ, napawający się swoją władzą. W moim przypadku zareagował szybko i zdecydowanie – wszakże chodziło o pieniądze. Zapłaciłem 441 USD i bez zwłoki wyjechaliśmy Toyotą Land Cruiser z kierowcą w kierunku Tingri.


Teatralne przekroczenie granicy Tybetu

W nieprzyjaznym hoteliku w Tingri szybko się przebrałem, zmieniłem odzież na lekką. Nie było czasu na picie ani jedzenie. Kupiłem kilka butelek coca-coli i ruszyliśmy w drogę. Było już późno, godzina 15:30, a do przejechania pozostało 180 km po tybetańskim płaskowyżu z kilkoma przełęczami powyżej 5000 m n.p.m. Według posiadanych informacji przejście w Zhang Mu zamykane jest o 18:00. Szanse na dotarcie o czasie były zatem minimalne, ale nie rezygnowałem, mając nadzieję, że uda się przekroczyć granicę na przejściu samochodowym, które było otwarte przez 24 h. Na starcie zaproponowałem kierowcy 50 USD, jeśli dojedzie na czas, chcąc wywrzeć presję na jego styl jazdy. Nie miałem złudzeń, że się uda, ale perspektywa dużej kwoty (jak dla niego) pieniędzy zrobiła swoje. Kierowca jechał, jak mógł najszybciej, czasami nawet na skróty, zjeżdżając w dół do kolejnej serpentyny. Spóźniłem się o 30 minut. Dałem kierowcy 100 USD, mówiąc, że to specjalna nagroda za wysiłek i zachęta dla załatwienia przejścia granicy po znajomości i po godzinach. Pierwsze starcie z lokalnym szefem agencji CTMA, która była organizatorem naszego pobytu w Tybecie, niewiele dobrego wróżyło. Powiedział krótko: Nic nie można zrobić, czekać do jutra! Wtedy wpadłem na fortel. Zacząłem udawać ciężko chorego, którego ratunkiem jest szpital w Europie. Rzeczywiście miałem opłakany wygląd, byłem nieogolony, spalony słońcem, zmęczony i brudny. Wyglądałem żałośnie, o czym przekonałem się uprzednio, nie rozpoznając się w lustrze w toalecie ich biura. Chwyciło. Boss zaczął interweniować, wykorzystując swoje ścieżki. Po drodze wspomniałem mu, że może się spodziewać napiwku. Słaniając się na nogach, podpierany przez przewodnika, wkroczyłem na do pustej stacji kontroli granicznej i celnej. Nic nie mówiłem, grałem umierającego. Nie wiem jak, ale poskutkowało. Zaczęto zwracać na mnie uwagę. Argumentacja była oparta na przedstawieniu przypadku zagrożenia życia. W efekcie rozmów telefonicznych ściągnięto z domów kilku celników i dwóch pracowników straży granicznej przywiezionych przez mojego kierowcę. Po 30 minutach przepuścili mnie, nie pytając o nic. Odetchnąłem, wszedłem w wewnętrzny stan euforii. Jadąc do przejścia granicznego z Nepalem, które jest oddalone o 20 minut drogi samochodem w dolinie rzeki, już zacząłem świętować sukces, ale w podświadomości jarzyła się myśl, że to nie koniec problemów.


Nocny rajd do Kathmandu

Po drugiej stronie granicy w Kodari, nikt na mnie nie czekał. Znalazłem Guest House, gdzie przebywają rezydenci Asian Trekking. Byli zaskoczeni, spodziewali się mnie jutro. Byli uprzejmi, ale to wszystko, nic mi nie pomogli. Zostałem zdany na samego siebie, a dodatkowo okazało się, że w związku z działaniami partyzantki maoistowskiej wprowadzono godzinę policyjną i samochody po drogach mogą się poruszać jedynie okazując specjalną przepustkę. Nie poddawałem się, znalazłem chętnego do jazdy kierowcę, którego wyobraźnię poruszyła pokaźna kwota oferowanej zapłaty. Na siebie wziąłem forsowanie posterunków drogowych postawionych co kilkanaście kilometrów przez wojsko. Wsiadłem do wysłużonej Toyoty Corolla, rocznik 80. Przed nami było tylko i aż 140 km na sześć godzin przed odlotem. To dużo czasu, pomyślałem, nawet w warunkach Nepalu. Zaraz jednak przyszło otrzeźwienie, drogi w nocy są kontrolowane przez partyzantów, posterunki wojskowe to tylko demonstracja siły. Podejrzliwie patrzyłem na przyklejony do przedniej i tylnej szyby pokaźnej wielkości napis TURISTS ONLY. Pomimo oficjalnych deklaracji maoistowskich dowódców, że turyści mogą się czuć bezpiecznie, haracz ściągany z zatrzymywanych turystów był jednym ze źródeł utrzymania partyzantów. Zaraz po tym, jak rozpoczęliśmy jazdę, kierowca poinformował mnie, że za 30 km jest pierwszy check point z barierą na drodze, zamykany o 17:00, więc przyjdzie nam negocjować przejazd, bo dojedziemy tam już po godzinie policyjnej. W istocie na tym odcinku takich punktów kontrolnych było 5. Za każdym razem procedura wyglądała podobnie. Podjeżdżamy pod zasieki z drutu, wysiadam z samochodu z rękami podniesionymi do góry, następnie krzyczę do żołnierzy schowanych za umocnieniami z worków wypełnionych piaskiem, że to sytuacja wyjątkowa, zagrożenie życia turysty z Europy. Za każdym razem odgrywałem umierającego, który potrzebuje natychmiastowej pomocy. Zazwyczaj rozmowa z żołnierzami nie załatwiała sprawy, dopiero po kontakcie z dowódcą w jednostce dostawałem zgodę i wolny przejazd. Widać wojsko nie chciało brać odpowiedzialności za nieszczęście zagranicznego “turysty”.  Kierowca zatrzymywał się wielokrotnie w małych wioskach, rozpytując o sytuację na drodze. Z reguły informacja brzmiała, że nie ma zagrożenia. Spodziewano się zwiększonej aktywności partyzantów nazajutrz. Miałem wrażenie, że zbliżając się do Kathmandu, nerwowość kierowcy wzrastała. Ludzie na poboczach drogi wydawali się coraz mniej przyjaźnie nastawieni.

Obserwując kierowcę i drogę jednocześnie, mogłem się w praktyce przekonać, co to znaczy wojna psychologiczna maoistów. Na drodze pojawiły się duże gałęzie drzew, kamienie ułożone w przedziwny sposób, tak aby łatwo się było domyśleć, że to ręka ludzka zrobiła. Znaczenie tych znaków było oczywiste: jesteśmy tutaj, obserwujemy was. Strach kierowcy rósł proporcjonalnie do przebytych kilometrów. W jego wyobraźni wszędzie czaili się Maoiści. Na 40 km przed Kathmandu, pojawili się naprawdę. Za jednym z ostrych zakrętów niespodziewanie w świetle reflektorów pokazała się barykada zwalonych drzew i kamieni, a przed nią ludzie na całej szerokości drogi. Samochód zahamował gwałtownie, zobaczyłem, że większość z nich jest uzbrojona w kije bambusowe, zaledwie kilku w krabiny maszynowe, dopadli nas i zaczęli niemiłosiernie okładać samochód tymi drągami. Nie wiedziałem, co lepsze – zostać w samochodzie, czy wyjść. Tak źle i tak niedobrze. Otworzyłem okno i wychyliłem się, żeby mnie zobaczyli. Prasa donosiła, że nie polują na zagranicznych turystów, wszakże turystyka właśnie należy do największych źródeł dochodów tego kraju. Po tym jak mnie usłyszeli i zauważyli, stało się jasne, że kierowcy nie zlinczują, a samochodu nie podpalą. Pozwolili nam zawrócić. Mój kierowca był szary ze strachu. Po przejechaniu ok. 2 kilometrów zobaczyliśmy na poboczu drogi parking wypełniony kilkudziesięcioma samochodami, które w porę zostały ostrzeżone przed grożącym niebezpieczeństwem. Była godzina 20:30 i 40 km do Kathmandu. Byłem naprawdę już blisko celu. Wszystkie wysiłki na nic. Zagrożenie życia, tym razem realne, zmusiło mnie do podjęcia decyzji o pozostaniu w tym miejscu na nocleg, by przeczekać blokadę, którą partyzanci zwykle likwidowali samoistnie rankiem. Tym samym udowadniali, że są panami nocy. Maoizm w Nepalu to ruch mający na celu głównie obalenie monarchii i wprowadzeniu demokracji parlamentarnej. Ekscesy kolejnych władców skompromitowały ten system sprawowania władzy i maoiści zdobyli szerokie poparcie społeczne. Są inspirowani i wspierani przez Chiny, ale ich program polityczny ma niewiele wspólnego z pierwowzorem.
Nawiązałem kontakt przez telefon satelitarny z Izą z American Express Travel Agency, prosząc o zmianę mojego planu podróży. Zaproponowała wylot po południu następnego dnia przez Delhi do Wiednia, a następnie rano do Warszawy. Miałem potwierdzić zmianę rezerwacji i trasy przelotu w biurze Austrian Airlines w Kathmandu. Ruszyliśmy w ciemnościach o godz. 3:40. W kolumnie ciężarówek przejechaliśmy rozmontowaną barykadę. Do Kathmandu było jeszcze kilka posterunków wojska i policji.


Happy New Year 2063!

Do Thamel Hotel dojechaliśmy przed 5:00. Zapłaciłem dodatkowo 50 USD za szkody wyrządzone przez partyzantów. Mało, ale auto było w opłakanym stanie jeszcze przed podróżą, więc dla właściciela to i tak zarobek. Szybko położyłem się spać do łóżka i wstałem o 8:20. Spakowałem rzeczy do zostawionej w depozycie podróżnej torby North Face. Zjadłem śniadanie w słynnej Pumpernickel Cafe i udałem się do Biura Austrian Airlines. Tutaj czekała mnie kolejna niespodzianka. Drzwi zamknięte i kartka wyjaśniająca: Biuro zamknięte z powodu Święta Nowego Roku 2063. Happy New Year 2063! W pierwszej chwili myślałem, że śnię, ale po chwili uświadomiłem sobie, że w Nepalu nie obowiązuje kalendarz gregoriański, w istocie to Bikram Sambat, będący odmianą kalendarza hinduskiego. Zwątpiłem. Pojechałem z powrotem na Thamel, by zabić czas do momentu otwarcia biur lotniczych i agencji turystycznych w Europie. Kupiłem plakat Cho Oyu, wszedłem do cyber cafe, by na koniec wrócić do Pumpernickel Cafe, gdzie zamówiłem kawę i danish Apple. O 12:00 zadzwoniłem na numer prywatny Izy N. z Biura American Express Travel Agency. W Polsce była 7:00. Przedstawiłem sytuację. Prosiłem o ponowną analizę przypadku. No cóż, nie przewidzieliśmy, że w Wielki Piątek 2006 przypadnie Nowy Rok 2063!


Wesołego Alleluja Świat Wielkanocnych 2006

Nie mając wizy indyjskiej, wykupiłem bilet Sahara Airlines (nowy prywatny przewoźnik indyjski) za 161 USD do Delhi. Zakładałem, że uda się przekonać służby graniczne w Delhi, iż posiadam rezerwację na dalszy lot do Wiednia i w związku z tym mam status pasażera tranzytowego, który nie potrzebuje wizy. Po wylądowaniu okazało się, że biuro Austrian Airlines na lotnisku jest zamknięte i otwierają je dopiero na dwie godziny przed przylotem ich samolotu z Wiednia. Na szczęście Iza N. zostawiła mi numer telefonu do przedstawiciela AA w Warszawie. Po krótkiej rozmowie AA Warszawa przesłało mailem wymagane potwierdzenie rezerwacji do Sahara Airlines, którzy przekazali je kontroli granicznej. Współczesna komunikacja i technologia dają ogromne możliwości działania. Telefon GSM, sms, telefon satelitarny, Internet, e-mail, pomagają najpierw zdobyć potrzebne informacje i podjąć odpowiednie działania. Ostatecznie wpuszczono mnie do obszaru tranzytowego. Pomny różnych doświadczeń, postanowiłem sprawdzić przed odlotem, czy mój bagaż został załadowany na pokład samolotu. Jak pech to pech. Bagażu nie było. Zadziwiające, po tylu przykładach profesjonalizmu, tym razem Sahara Airlines zawodzi! Później w Wiedniu AA przekazało mi informację, że bagaż się odnalazł i przyleci następnym samolotem. Już z pokładu samolotu zadzwoniłem do Marzeny, informując, że przylatuję na Święta Wielkanocne do Polski. Była kompletnie zaskoczona. Na koniec dodam, że w Wiedniu konieczna była zmiana samolotu lecącego do Polski, ponieważ nie przeszedł testu sprawdzającego przed startem. Powrót do hali dworcowej, wyładunek bagażu, oczekiwanie na nową maszynę, znów nerwy i stres. Można powiedzieć, że powinienem się był do tego przyzwyczaić. Skądże. Najważniejsze, że wszystko skończyło się dobrze. W dwa tygodnie później na szczycie Cho Oyu stanął Piotr Morawski i Peter Hamor. Przysłali mi sms-a z podziękowaniem za prezent z dedykacją.