Mont Blanc (wł. Monte Bianco, pl. Biała Góra, 4810,90 m n.p.m.) – najwyższy szczyt Alp i Europy, potocznie nazywany Dachem Europy (niektórzy, w tym alpiniści zdobywający Koronę Ziemi, przyjmując inne granice Europy niż Międzynarodowa Unia Geograficzna, uważają Elbrus za szczyt europejski i tym samym najwyższy w Europie), położony na terytorium Francji. Granica francusko-włoska przebiega przez pobliski, boczny wierzchołek Mont Blanc de Courmayeur (wł. Monte Bianco di Courmayeur) (4748 m n.p.m.).
Mont Blanc został zdobyty po raz pierwszy 8 sierpnia 1786 r. o godzinie 18.23 przez miejscowego poszukiwacza kryształów z doliny Chamonix, Jacques’a Balmata i doktora Michela Paccarda. Prawie dokładnie rok później szczyt zdobył de Saussure w towarzystwie swego służącego i 18 miejscowych przewodników.
Pierwszego polskiego wejścia na Mont Blanc (a dwunastego w ogóle) dokonał Antoni Malczewski z jedenastoma przewodnikami 4 sierpnia 1818. Jeśli nie liczyć miejscowych przewodników i tragarzy, był on ósmym turystą na szczycie tej góry. Drugie polskie wejście należy do Karola Hoppena z sześcioma przewodnikami i dużą grupą tragarzy. Miało ono miejsce w 1838 r., a Hoppen był 27.-29. turystą na tym szczycie. Prawdopodobnie Hoppen wchodził na szczyt wraz ze wspomnianą Henriette d’Angeville.
Juliusz Słowacki uwiecznił tę górę w Kordianie jako dach świata, miejsce najwyższe kosmicznie – „posąg świata”. Na szczycie postawił Kordiana – swego Polaka-Człowieka idealnego. Pod koniec drugiego aktu Kordian wygłasza na Mont Blanc monolog w nawiązaniu lub odpowiedzi do Improwizacji z Dziadów Adama Mickiewicza.
Krótka wyprawa na Mt Blanc.
Wiosną 2002 roku spędziłem trzy tygodnie w Nepalu na wyprawie z Piotrem Pustelnikiem, który wówczas zdobył swój jedenasty ośmiotysięcznik, Makalu (8463 m). Tam poznałem Darka Załuskiego, który jest doskonałym wspinaczem i filmowcem jednocześnie. Po sezonie urlopowym, na spotkaniu poświęconym planom kolejnej wyprawy Piotra, której celem miało być zdobycie wierzchołka Manaslu (8156 m), postanowiliśmy wybrać się na weekend do Francji, aby wejść na szczyt Mont Blanc.
W środę 16 października, późnym popołudniem, wyruszyliśmy z Piotrem Pustelnikiem samochodem z Łodzi. Jadąc na zmianę, dotarliśmy następnego dnia na śniadanie do Chamonix. Darek Załuski dojechał tutaj z Włoch, gdzie trenował wspinaczkę na ścianach Dolomitów. Jeszcze tego samego dnia wybraliśmy się kolejką na Aiguille du Midi (3842 m n.p.m.) i w ramach „aklimatyzacji” spędziliśmy trzy godziny na górnej stacji, znajdującej się na wysokości 3778 m n.p.m.
Następnego dnia wyruszyliśmy bardzo wcześnie rano koleją zębatą (Tramway du Mont Blanc) do Nid d’Aigle (2372 m), a następnie pieszo do schroniska Tête Rousse (3167 m), gdzie zjedliśmy skromny lunch i ruszyliśmy dalej do Goûter Hut. Dość wcześnie położyliśmy się spać, ja, pełen napięcia długo przewracałem się z boku na bok. Schronisko było pełne, a w sypialniach panowała cisza, ponieważ pobudka była planowana, w zależności od wydolności uczestników, już od 2:00. My wstaliśmy później, około 3:00, co napawało mnie obawą, czy dam radę, ponieważ mówi się, że 50% osób nie osiąga szczytu.
W towarzystwie Piotra i Darka czułem się pewniej. Szybko się ubrałem, plecak miałem już spakowany. Dokładnie zasznurowałem buty i ruszyliśmy żwawo. Po dwóch godzinach zaczęliśmy mijać grupy wolno poruszających się wspinaczy. Było zimno i wiał porywisty wiatr. Piotr zapytał mnie o samopoczucie, a ja zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że nie czuję się najlepiej. Wtedy on zdecydował, że zatrzymamy się na chwilę w schronie Vallot. To blaszany, nieogrzewany, nieprzyjemny obiekt z toaletą. Niektórzy nocują tutaj przed atakiem szczytowym, ale powinni już dawno wyruszyć. Niestety, był tłok, ponieważ inni, podobnie jak ja, poszukiwali chwili wytchnienia. Z trudem znaleźliśmy miejsce wewnątrz, a Piotr, wlał nam po kubku gorącej kawy ze swojego termosu i dodatkowo poczęstował nas czekoladą.
Po 30 minutach wyszliśmy na zewnątrz, było już widno, słonecznie ale wciąż zimno. Czułem się znacznie lepiej i ruszyliśmy dalej. Przed granią szczytową Piotr wyjął linę i połączyliśmy się razem. Szliśmy dalej związani liną w odległości 5 metrów. Wiało, było mroźnie, ale słonecznie. Na wierzchołku byłem szczęśliwy, widok był przepiękny. Nie zostaliśmy tam długo, zdjęcie, uścisk dłoni i na dół.. Schodziliśmy szybko, dotarliśmy w ciągu niecałych trzech godzin do Nid d’Aigle, z przerwą na herbatę z rumem w Tête Rousse.
W Chamonix zjedliśmy uroczystą kolację, ale nie mogliśmy zbyt długo świętować, ponieważ ja następnego dnia leciałem z Zurychu do pracy, a Piotr wracał samochodem sam. To była udana, choć bardzo krótka wyprawa i co ważne zakończona sukcesem zdobycia szczytu.
Makalu – piąty co do wielkości szczyt świata. Położony w Himalajach Wysokich, na granicy Chin i Nepalu, 20 km na południowy wschód od Mount Everestu. Osiąga wysokość 8485 m n.p.m. Zbudowany jest z gnejsów, granitów i skał osadowych. Silnie zlodowacony – granica wiecznego śniegu powyżej 5700 m n.p.m.
Dawna nazwa to Khamba Lung, pochodząca od nazwy tybetańskiego regionu Khamba. Pochodzenia nazwy Makalu pozostaje niejasne. Prawdopodobnie słowo to wywodzi się od sanskryckiego maha-kala, przydomku Śiwy. Nie ma jednak co do tego pewności. Góra ma stanowić tron bóstwa. Wyrażenie maha-kala można by również przetłumaczyć jako Wielki Czarny lub Wielka Czerń, co mogłoby się odnosić do wyglądu góry. Inna hipoteza mówi, że nazwa Makalu powstała z przekręcenia słowa Kamalu – a ściślej – Kamalung, co po tybetańsku oznacza dolinę Kamy – rzeki płynącej po północnej stronie masywu.
Szczyt po raz pierwszy został zdobyty 15 maja 1955 przez ekspedycję francuską. Na szczycie stanęli Lionel Terray i Jean Couzy. Pierwszego wejścia zimowego dokonali Simone Moro i Denis Urubko 9 lutego 2009. Pierwsze polskie wejście miało miejsce 15 października 1981, dokonane przez Jerzego Kukuczkę. Do końca XX w. na wierzchołku Makalu stanęło prawie 180 wspinaczy, członków ponad stu ekspedycji. Na stokach góry poniosło śmierć 20 himalaistów, w tym trzech polskich: Andrzej Młynarczyk (1978), Tadeusz Szulc (1982) i Ryszard Kołakowski (1988).
Makalu 2002 moja pierwsza wyprawa w Himalaje
1. Aklimatyzacja. Trekking pod Mt. Everest i Island Peak
Wyprawa Makalu 2002 w swoich pierwotnych założeniach miała rozpocząć się trekkingiem aklimatyzacyjnym w najbardziej znanej dolinie Himalajów – Solokhumbu. Planowano odbyć 4/5 trasy wiodącej do Mt. Everest Base Camp, by następnie wysokimi przełęczami: Amphu Labtsa (5760), West Col (6135) oraz East Col (6100) dotrzeć przed Makalu i założyć tam obóz bazowy. Aklimatyzacja jest niezbędna dla każdego, zarówno dla wytrawnych wspinaczy, jak i nowicjuszy, kiedy przyjeżdżają w góry z nizin. Polega na stopniowym wspinaniu się coraz to wyżej, by organizm zdążył się przestawić i przyzwyczaić do zmiany warunków, zmniejszonej zawartości tlenu w powietrzu i spadku ciśnienia.
Już po przybyciu do Nepalu okazało się, że misternie ułożony plan trzeba zmienić. Przejście przez przełęcze położone na poziomie 6000 m n.p.m. było uniemożliwione ze względu na duże opady śniegu wciąż zalegającego wysokie przełęcze, co groziło utknięciem karawany transportującej blisko 3 tony prowiantu i wyposażenia niezbędnego dla wyprawy na szczyt Makalu. Alternatywne rozwiązanie nie pozbawione było zalet. Uczestnicy wyprawy i trekkersi mieli odbyć aklimatyzację razem idąc Lukli (2800) przez Saragmatha National Park, Namche Bazaar, Tengboche, Dingboche, Chukhung oraz wejście na Island Peak (6169). Następnie po powrocie do Lukli wyprawa miała przelecieć śmigłowcem w trzech turach z całym ekwipunkiem bezpośrednio pod Makalu, do bazy pod Makalu położonej na wysokości 4800 m n.p.m.
Do Kathmandu przyleciałem w południe 29 kwietnia po 18 godzinach podróży, przez Amsterdam, gdzie gorączkowo załatwiałem przez telefon i Internet ostatnie sprawy służbowe i prywatne zdając sobie sprawę, że przez następne 3 tygodnie kontakt z cywilizowanym światem będzie prawie niemożliwy.
Zaraz po przylocie dowiedziałem się o ostatecznym planie działania. I tutaj niespodzianka Anna Czerwińska wraz z częścią członków wyprawy i trekkersami wybrała trzeci wariant – dojście do Makalu Base Camp klasyczną drogą. Najpierw lot samolotem do Tumkingtar, by później z wysokości 700 m n.p.m. powoli wspinać się szlakiem przez wioski i osady Khandbar, Pangma, Num, Taski Goan, Skipton Pass, Mumbuk, Yangre Kharka oraz Shershan. Ten trudny trek trwa zwykle 10-12 dni i jak zawsze dostarcza niepowtarzalnych wrażeń, a jednocześnie zapewnia wstępną aklimatyzację.
Na popołudniowej odprawie w Ministerstwie Turystyki dowiedzieliśmy się, że w tym sezonie na Makalu wspinać się będą co najmniej trzy wyprawy: Szwajcarzy, Hiszpanie i Włosi oraz my w ramach międzynarodowego przedsięwzięcia. W składa wyprawy kierowanej przez Piotra Pustelnika wchodzi: 4 polskich wspinaczy, 3 Słowaków, 2 Amerykanów, 2 Włochów oraz 1 Portugalczyk. Jakby nie patrzeć skład międzynarodowy i wielokulturowy. Do tego niezwykła mieszanka indywidualności, z których trzeba zrobić zespół współpracujący ze sobą przez długie tygodnie przygotowań do ostatecznego ataku.
Wieczorem wszyscy membersi (członkowie wyprawy) oraz trekkersi, wybrali się na uroczystą kolację przed oficjalnym rozpoczęciem wyprawy. Następnego dnia o 6:00 rano zaplanowano wylot do Lukli, gdzie rozpoczynał się trekking pod Mt. Everest i Island Peak. Wybór padł na Rum Doodle, kultową restaurację prawdziwych himalaistów i trekkersów. Pamiętam, że kilkanaście lat temu, w czasach, kiedy wspinali się jeszcze Wanda Rutkiewicz, Andrzej Zawada i Jerzy Kukuczka taką rolę odgrywała Utse, o której z niejaką dumą wspominam, bo jadałem tam 17 lat temu podczas pierwszego pobytu w Kathmandu. Rzeczywiście Rum Doodle jest kultową knajpą, wszędzie rekwizyty wspinaczkowe, na pierwszym piętrze galeria sławnych himalaistów, podpisy największych i najsławniejszych, w tym także na poczesnym miejscu Polaków: P. Pustelnika, R. Pawłowskiego, K. Wielickiego…
To raczej atmosfera decyduje o wyjątkowości tego miejsca, bo jedzenie niczym się nie wyróżnia. Sprawdziłem to sam. Pomimo, że członkowie wyprawy przebywali w Kathmandu od kilku dni to pakowanie bębnów, worów, toreb i plecaków trwało do wczesnych godzin rannych. Asystowałem temu procesowi tylko przez pewien czas, bo po podróży z Warszawy byłem wykończony. Rano Piotr Pustelnik obudził mnie lekko przestraszony, bo nikt nie zauważył mojej nieobecności a do wyjazdu na lotnisko pozostało 10 minut.
W lekkiej panice zebrałem swoje rzeczy, zszedłem na dół i zobaczyłem przedstawiciela organizatora wyprawy Asian Trekking czekającego na zakończenie negocjacji mojego powrotu spod Makalu. Przypomniałem sobie nagle, że przecież ja chcę wracać śmigłowcem, by spędzić z wyprawą jak najwięcej czasu i mieć możliwość uczestniczenia w zakładaniu I obozu. Wczoraj cena 3.000 USD, jakiej zażądali, była nie do przyjęcia. Poprosiłem filiżankę kawy i pożegnałem wzrokiem odjeżdżających członków wyprawy na lotnisko. Umówiłem się, że dojadę jak najszybciej. Samolot jest wyczarterowany, więc ostatecznie poczeka….
Po kilkunastu minutach udało mi się zbić cenę do poziomu 1.000 USD, trzy razy mniej od pierwotnej oferty. Byłem pewien, że robię dobry interes, kwota bezwzględnie wysoka, ale relatywnie mała wziąwszy pod uwagę świadczenie – helikopter miał przylecieć po mnie specjalnie, a to przecież 2 godziny lotu w jedną stronę do serca Himalajów!
Wkrótce po tym dołączyłem do pozostałych, czekających już w hali odlotów portu krajowego Kathmandu. Lot do Lukli bez historii, ale lądowanie to przeżycie jakich mało. Samolot podchodzi do lądowania w zasadzie pikując, a pas startowy jest nachylony pod kątem ok. 30%. Trzeba nie lada umiejętności pilotażu, aby wyrównać do lądowania i następnie poderwać maszynę tak, by nie roztrzaskać się na wznoszącym się bardzo krótkim pasie startowym. Przy starcie samoloty mają „z górki”, ale pas kończy się po kilkuset metrach minutach przepaścią. Sytuacja podobna do lotniskowca.
Po odebraniu bagaży idziemy wszyscy do pobliskiej Himalaya Eco Lodge na herbatę. Stąd już w małych grupach lub pojedynczo ruszamy na pierwszy etap trekkingu, do odległego o 4 godziny Phakding. To łatwy i krótki odcinek. Do celu docieramy po 2 godzinach marszu. Na noc zatrzymujemy się w schronisku Himalayan Resorts Chain. Pokoje z łazienkami i ciepła woda!!! Nie do uwierzenia, bo jeszcze niedawno łazienka z zimna wodą na piętro to był luksus, a toalety w formie „sławojek” wyłącznie na zewnątrz.
Kolejny etap to Phakding – Namche Bazaar, – klasyk trekkingu w Solokhumbu, różnica wzniesień – 800m. Wychodzimy o 9:00 rano. Krótki odpoczynek w Monjo u wrót Sagarmatha National Park. Wkrótce po przekroczeniu bramy Parku zaczyna się podejście pod Namche Bazaar. Tutaj zaczyna się już odczuwać wysokość. 800 m różnicy daje mocno w kość. Na podejściu idę sapiąc, co jakiś czas zatrzymuję się, opieram się na kijkach, dochodzę do siebie i idę, wspinam się wyżej. Wreszcie zupełnie wykończony dochodzę do Namche Bazaar, przed kilkoma wspinaczami. To dobrze prognozuje na następne dni. Ja przyleciałem do Kathmandu zaledwie przedwczoraj.
Namche Bazaar to znana, można powiedzieć, kultowa wioska na szlaku pod Mt. Everest. Sporo sklepów, w zasadzie ostatnia szansa na zaopatrzenie w sprzęt górski, żywność i inne artykuły pierwszej potrzeby. Dwie kawiarnie /ciastkarnie: Everest Bakery oraz Namche Bazaar Bakery konkurują o klientów, których wcale nie brakuje. Kawa i pieczywo smakują jak w najlepszych kawiarniach w Warszawie i Łodzi. Będąc tutaj nie sposób nie zajrzeć choćby do jednej z nich, a najlepiej do obu po kolei. Opłaca się, bo jest duże prawdopodobieństwo, że można spotkać kogoś znajomego lub znanego.
Kolejny, 3 dzień, traktujemy wypoczynkowo z Namche Bazaar do Khumjung to tylko 2 godziny drogi. Najpierw wdrapujemy się do Shyangboche, później do Everest Hotel wybudowanego przez Japończyków. Hotel jak każdy inny, ale ceny są kosmiczne na warunki nepalskie. Dla miejscowych to zupełna abstrakcja cenowa, a infrastruktura oraz logistyka robi wrażenie. Turyści lądują śmigłowcem lub małym samolotem w Shyangboche. Przechodzą kawałek do hotelu, zostają tu chwilę i wracają z powrotem. Hotel jest dobrze wkomponowany w krajobraz, ale widać, że przebywa tu specjalny gatunek turystów. Ceny pokojów 10-15 krotnie wyższe niż w himalajskich schroniskach. Nie wiem, czy dla samego widoku.
Mt. Everst, odległego stąd jeszcze o 4 dni drogi, gra jest warta świeczki. Sam widok można przecież podziwiać na zdjęciach, czy filmie. To co ludzi pcha w Himalaje to możliwość obcowania z naturą, chęć zmierzenia się z własną słabością podczas stopniowego wspinania się na wysokości dostępne tylko dla orłów, przeżycie wrażeń tak estetycznych, jak duchowych.
W Khumjung, położonym na 3.780 m n.p.m. jest szkoła (Hillary School), szpital a nawet instytucje samorządowe (Rada Osiedla- Wsi). Osada robi wrażenie zamożnej, widać, że źródłem dochodów jest również rolnictwo, nie tylko turystka. Schronisko HRC będące własnością Asian Trekking ma wszelkie walory taniego hotelu. Toalety czyste. Wieczorem woda ciepła w zasadzie bez ograniczeń. Po południu wyszedłem na samotny spacer po okolicy, dotarłem aż do położonego powyżej Kunde, gdzie przed szpitalem natknąłem się na Piotra Pustelnika. Czyżby coś nie w porządku, zapytałem. Okazało się jednak, że Piotr przyszedł odwiedzić lekarza, Amerykanina, który kiedyś odbywał praktyki lekarskie w Łodzi. Jednakże w Kunde kontrakt skończył mu się zaledwie kilka tygodni temu i wrócił do Ameryki. Po dniu, który można potraktować jako odpoczynek i czekanie na aklimatyzację, wyruszyliśmy do Tengboche. Uświadomiłem sobie, że to dopiero czwarty dzień trekkingu, a ja już pozostawiłem za sobą wszystkie myśli o pracy, piętrzących się problemach, cały ten zgiełk i towarzyszący mu stres. Z trudem wydedukowałem jaki jest dzień tygodnia. Nie miało to w tych warunkach i tak żadnego znaczenia.
Do Tengboche dotarliśmy po forsownym marszu w godzinach popołudniowych. Znajduje się tutaj największy klasztor buddyjski w Nepalu. Odnowiony w latach 90-tych prezentuje się imponująco na tle surowych szczytów Himalajów. Schronienie znaleźliśmy nieopodal klasztoru w Himalayan Lodge. Tuż przed wieczorem niebo się wypogodziło i po raz pierwszy zobaczyliśmy masyw Mt. Everest w całej krasie. Na wiadomość o tym większość gości wyległa z baterią aparatów fotograficznych na plac przed schroniskiem. Sesja zdjęciowa trwała dobre pół godziny, aż do zachodu słońca. Widok z Tengboche w pogodny dzień zapiera dech w piersiach. Dopiero teraz naocznie znaleźliśmy potwierdzenie dla wysiłku niezbędnego do pokonywania trudów wędrówki. Rano, tuż po wschodzie słońca rytuał się powtórzył, tyle, że w innej scenerii, bowiem w nocy spadło 20 cm śniegu.
W pokojach temperatura była ujemna, puchowy śpiwór zapewniał przyjemne ciepło, ale rano na jego powierzchni zebrała się cienka warstwa szronu. To dawało przedsmak prawdziwej przygody, kiedy przyjdzie nam przenieść się do namiotów. Następny etap wiódł do Dingboche (4400m n.p.m.). Tempo wyraźnie spadło, kroki stały się wolniejsze, bardziej rozważne, oddech znacznie krótszy, wzrok skierowany w dół, skoncentrowany na znajdywaniu miejsca, gdzie bezpiecznie postawić stopę.
Nocleg w Dingboche był ostatnim pod dachem przed planowanym wejściem na Island Peak (Imja Tse). Wsłuchiwałem się z uwagą w swój organizm szukając początkowych objawów niezwykle groźnej choroby wysokościowej, ale wszystko było w normie, ból głowy ustępował po zażyciu 1 tabletki Sefaridonu lub Anapramu. Diamox, lek podawany osobom cierpiącym na chorobę wysokościową brali profilaktycznie wszyscy. Jednakże nauka mówi, że nie chroni to bynajmniej przed samą chorobą. Kto ma zachorować, to i tak zachoruje – z poważną miną mówi nam lekarz wyprawy podając nam białe proszki na dobranoc.
Piaty dzień to droga z Dingboche do Island Peak Base Camp (5000m). Ten etap był najtrudniejszy z dotychczasowych. Z trudem dotarłem tam przed zmierzchem. Byłem zupełnie wyczerpany i wydawało mi się, że nie zrobię ani jednego kroku więcej. Z przykrością porzuciłem myśli o wspinaczce na Island Peak, która miała rozpocząć się o 4-tej rano następnego dnia.
Pięciodniowy trekking z Lukli dał mi się we znaki, szczególnie jego ostatnia faza, która była sportowym wyczynem. Nazajutrz zamiast o 4-tej rano wyruszyłem w ślad za wspinaczami o 8:00. Po dwóch godzinach spotkałem Darka Załuskiego, jednego z członków wyprawy schodzącego w dół. Był wyraźnie zmęczony, tłumaczył, że dziś to nie jego dzień. Pustelnik zapowiadał, że to będzie trudna wspinaczka, przypominał, że nie Island Peak ale Makalu jest celem. Tutaj chodzimy dla zdrowia- tak nazywał konieczność aklimatyzacji. Utwierdzony w słuszności podjętej decyzji o rezygnacji z ataku szczytowego wspiąłem się na wysokość 5500 m n.p.m., skąd roztaczał się cudowny widok na okolice, po czym zszedłem do obozu. 5 godzin wysiłku na wysokości powyżej 5000 m n.p.m. spowodowało, że zacząłem mówić cicho i wolno, cedząc słowa z rozwagą. Około 16-tej wróciła ekipa ze szczytu Island Peak. Wszyscy szczęśliwi, w doskonałych humorach, bo dzień był wyjątkowo piękny i opłacało się wdrapać na szczyt, by móc podziwiać jedną z najpiękniejszych panoram Himalajów. Zejście do Lukli zajęło nam 3 dni. Stąd po jednym dniu odpoczynku śmigłowiec miał zabrać nas do Makalu Camp Base.
2. Pobyt w bazie i wejście do obozu I.
Śmigłowiec załadowany ekwipunkiem wylądował u podnóża lodowca Barun, oddalonego o 6 godzin marszu od Makalu Base Camp. Przelot był spektakularnym przeżyciem, niejednokrotnie wydawało się, że śmigłowiec zawadzi podwoziem o wierzchołem na nad którym musiał przelecieć w drodze do celu. Spędziliśmy tu jedną noc, a następnie, zaraz po śniadaniu, bez pośpiechu udaliśmy się w kierunku Makalu. Spodziewając się, że może mi to zająć więcej czasu niż pozostałym zawodowym wspinaczom, wyszedłem około godziny wcześniej niż inni. Po 3 h, minął mnie Ryszard Pawłowski, a po upływie kolejnych 30 minut, Piotr Pustelnik. W efekcie dotarłem do obozu godzinę za nimi. Piotr powitał mnie gorącą herbatą, a po godzinie, kiedy już odpocząłem zjedliśmy pierwszy posiłek w bazie, po czym natychmiast udałem się do namiotu, wszedłem do śpiwora i natychmiast zasnąłem. Nazajutrz odbyła się puja, zorganizowana przez Szerpów, którzy byli naszymi tragarzami i mieli wspomagać zespół w pierwszej fazie wspinaczki. Puja to rytuał modlitewny, w którym składa się ofiary bogom, duchom i opiekunom, prosząc o ochronę, pomyślność i błogosławieństwa. Jest to forma oddania czci i wyrażenia wdzięczności. Ceremonia ta jest silnie związana z buddyzmem tybetańskim, który jest dominującą religią wśród Szerpów. W tym przypadku chodziło o błagalną ofiarę dla pomyślności wyprawy.
W bazie spędziłem 5 dni, a trzeciego dnia razem z Piotrem Pustelnikiem i Piotrem Klepaczem udałem się na rekonesans w kierunku obozu I. W międzyczasie do bazy dotarła Anna Czerwińska, która wybrała wymagający wariant 3 tygodniowego trekkingu. W obozie przebywała już bardzo mocna ekipa Polaków, Piotr Pustelnik, Ryszard Pawłowski, Dariusz Załuski, Anna Czerwińska, Słowacy: Peter Hamor, Martin Gablik oraz doświadczony Amerykanin Raymond Caughron. Atmosfera była przyjazna, chociaż wyczuwało się napięcie i wszyscy zdawali sobie sprawę z trudności jakie ich czekają, zwłaszcza że niektórzy już tu byli i bez powodzenia atakowali szczyt Manaslu.
Mój udział w wyprawie, z założenia, sprowadzał się do trekkingu pod Island Peak oraz zdobywania doświadczenia wspinaczkowego w pierwszej fazie wyprawy na Manaslu zespołu Piotra Pustelnika. Moje zobowiązania zawodowe nie pozwalały mi na dłuższy pobyt w górach niż osiemnaście dni. Droga powrotna do lądowiska u podnóża lodowca Barun była sentymentalnym spacerem. Po zachodzie słońca wślizgnąłem się do śpiwora i długo nie mogłem zasnąć, głowa była pełna wspomnień z ostatnich dni, a jednocześnie budziły się myśli, co mnie czeka po powrocie. Projekt mBank pochłaniał mnie na codzień bez reszty i każdy dzień się liczył.
3. Pożegnanie z Makalu
15.04.2002- 6:00 rano
Słońce już wstało, ale w wąskiej dolinie, otoczonej szczytami o wysokości powyżej 6.000 m n.p.m. jeszcze go nie widać. Sherpa Dawa nie potrzebował mnie budzić, bo od dawna już nie spałem. Z bijącym sercem rozsunąłem oszronioną klapę żółtego namiotu Ozark. Zobaczyłem na wprost majestatyczny szczyt Makalu (8463m), wyrazisty na tle szaro-błękitnego nieba, zimny, wyniosły, bliski ale niedostępny. No to lecimy, pomyślałem z ulgą. Pogoda pozwoli na przylot helikoptera MI -17, który ma mnie zabrać z Makalu Base Camp, położonego na wysokości 4.800 m n.p.m. wprost do stolicy Nepalu Kathmandu. Helikopter MI-17 to maszyna wykorzystywana wcześniej w Afganistanie, odzyskana z demobilu, obecnie służy wsparciu logistycznemu wypraw himalajskich. MI-17 jest obsługiwany wyłącznie przez rosyjskich pilotów, którzy tutaj w Himalajach latając na orientację wzrokową dokonują zaiste cudów pilotażu. Mechanicy, to też Rosjanie, więc w tym cała nadzieja, że ta w istocie duża maszyna nie tylko się wzniesie, ale dotrze do celu odległego o 2 godziny lotu. Tym samym śmigłowcem przyleciałem do Makalu Base Camp wraz z grupą 8 wspinaczy i 1,5 tony cargo 5 dni temu z Lukli, więc wiedziałem już co mnie czeka.
Szybko wyskoczyłem z ciepłego śpiwora, ubrałem się błyskawicznie i wyszedłem przed namiot. Temperatura jeszcze ujemna, stwierdziłem, ale z pewnością za 2 godziny, kiedy słońce pokaże się na horyzoncie spiętrzonych gór, wzrośnie szybko i osiągnie dodatnie wskaźniki. Na razie puchowa kurtka, czapka i ciepłe spodnie muszą wystarczyć. Nie ma co marudzić, tutaj w dolinie o powierzchni 8 boisk piłkarskich, zewsząd otoczonej wysokimi szczytami Himalajów, ranki były relatywnie ciepłe, kiedy nie było wiatru zwiewającego ze szczytu Makalu przejmujące zimno. Dolina, gdzie położony jest niższy Makalu Base Camp ma kształt prostokąta, którego jeden dłuższy bok wyznacza rzeka Barun spływająca z pobliskiego lodowca o tej samej nazwie. Północny, krótszy bok zamyka górotwór Makalu, który jest widoczny, jak na dłoni, potężny, rozłożysty, zdecydowanie górujący nad okolicą, przytłaczający wszystko wokół. Rzadko w Himalajach można zobaczyć samotny 8-tysięcznik, którego masyw jest cały widoczny tak wyraziście, znajduje się bezpośrednio w zasięgu wzroku, blisko, jakby w zasięgu ręki. Dolinę otaczają wysokie, strome szczyty. Na południowym krańcu widoczna jest wąska ścieżyna, która trawersami na zboczach prowadzi do wyjścia w kierunku trasy trekkingowej wiodącej do oddalonego o 10-14 dni lotniska w Tumkingtar.
Makalu, piąta, co do wysokości góra świata, której południowe stoki piętrzą się nad Makalu Base Camp, jest trudno dostępna z tej strony, bowiem tylko kilka wejść zostało zrealizowanych drogą południowo-wschodnią. Większość wypraw wybiera drogę na szczyt Makalu wiodącą zachodnią granią (droga francuska) lub klasyczne podejście drogą północno- zachodnią. W tym celu należy założyć obóz bazowy znacznie wyżej na lodowcu Barun albo u stóp lodowca Chago, który spływa z ………… – szczytu sąsiadującego z Makalu.
Wczoraj właśnie zszedłem z obozu bazowego Polskiej Wyprawy Makalu 2002 położonego na wysokości 5600 m n.p.m. Droga w dół trwała 6 godzin i wcale nie była łatwa. Nie różnica wysokości stanowiła najwyższą trudność, ale szlak wiodący w większości kamiennym rumowiskiem przykrywającym lodowiec Barun.
Ostatnie minuty przed spodziewanym przylotem śmigłowca upływają w napięciu. Najpierw powtórnie spakowałem plecak, zwinąłem karimatę i trochę mokry, oszroniony puchowy śpiwór, który doskonale mi służył w ciągu całej wyprawy. Szerpowie odnieśli natychmiast wszystkie rzeczy w pobliże lądowiska, by później nie tracić ani chwili na zbędne działania. Śmigłowiec lądujący na tej wysokości nie wyłącza silników. Rozładunek, załadunek i wejście pasażerów na pokład odbywa się w pośpiechu, potęgowanym przez hałas turbin, obracających się szabel wielkich śmigieł wznoszących tumany kurzu o porywiste podmuchy powietrza.
W czasie, kiedy jemy śniadanie na powietrzu, Szerpowie rozpalają mały ogień ofiarny w czortenie nieopodal i modlą się za powodzenie przedsięwzięcia. Dwóch z nich ma lecieć z nami do Kathmandu. Z pewnością jest to dla nich ogromne przeżycie. Miałem wracać samotnie, ale trójka trekkersów, w obawie przed ponownym spotkaniem z partyzantką maoistowską w drodze powrotnej (doświadczenie w drodze dobrzy było traumatyczne) zdecydowała się wracać ze mną.
Będzie mi raźniej a i koszty rozłożą się na 4 osoby. Przylot śmigłowca przeciąga się, spekulujemy, że chyba leci z międzylądowaniem przez Luklę, port lotniczy w Himalajach leżący na początku trekkingu wiodącego pod Mt. Everest. Dodajemy sobie otuchy z nadzieją patrząc w niebo. Pogoda jest dobra, słońce w międzyczasie wzeszło oświetlając imponujący wierzchołek Makalu. Robię kolejne zdjęcia otoczenia i proszę o zrobienie mojej pamiątkowej fotografii na tle Wielkiej Góry. Wreszcie słychać coś jakby brzęczenie ważki. Tak, to helikopter, widać go na tle białych wierzchołków otaczających południowy kraniec doliny. Gorączkowo robię kilka fotografii siadającej ważki i zaczynam biec w kierunku lądowiska. Szybko spostrzegam, że to wysokość blisko 5.000 m n.p.m., więc nie można biec szybko. Zwalniam, ostatni odcinek idę równym, wolnym krokiem. Jako ostatni wchodzę na pokład. Rosjanin w drzwiach jakby miał pretensje, ale mnie to nie obchodzi. Kończy się najbardziej egzotyczna, spektakularna i dzika z moich dotychczasowych wypraw. A to przecież był zaledwie etap założenia pierwszego obozu w drodze na szczyt Makalu. Uświadomiłem sobie nagle, że to co było dla mnie ekstremalną przygodą w pełnym tego słowa znaczeniu, dla wspinaczy, którzy pozostali by kontynuować wyprawę na szczyt, to był zaledwie epizod, początek, przygotowanie. Usiadłem na żelaznej ławeczce. Pasów bezpieczeństwa nie dostrzegłem nigdzie. Śmigłowiec oderwał się od ziemi i szybko odwrócił na południe. Który to dzień tygodnia?- zadałem sobie pytanie i nie znalazłem odpowiedzi. Na pewno dziś jest 15 kwietnia, bowiem to była umówiona data przelotu do Kathmandu skąd nazajutrz miałem wracać do Warszawy. Dotarło do mnie, że coś się kończy. Piotr Pustelnik powiedział mi na pożegnanie, że wrócę do domu i pracy mocniejszy. Dodał jednocześnie, że wcale nie chodzi o kondycję, której mi nie brakowało, lecz osobowość. Spierzchniętymi ustami wyszeptałem: „Dziękuję.”. Spojrzałem w niebo pełen nadziei. „Boże, aby jak najprędzej do domu”
16 maja 2002 Piotr Pustelnik zdobył Makalu (8463 m).
Mount Rainier National Park odwiedziliśmy z F. w 1998 r. w czasie podróży dookoła świata. Wtedy spędziliśmy w Parku zaledwie kilka godzin. Jak zwykle z takich sytuacji niewiele pamiętam, ale wrażenie było tak silne, że wróciłem tutaj w 2004 r. by zdobyć wierzchołek tego pięknego wulkanu. Przy okazji Microsoft CIO Summit w Seattle i Redmond, który odbywał się w 4 dni po Visa Business Advisors Meeting, otworzył się slot, który postanowiłem wykorzystać na wejście na Mt. Rainier 4393 m n.p.m. Szczyt wydawał mi się łatwy, wysokość niezbyt imponująca, więc planowałem wejście solo.
Przedsięwzięcie zbiegało się z wyprawą Alaska Highway 2004, którą zorganizowaliśmy wspólnie z F. Na wyjazd do Vancouver i dalej na Alaskę spakowałem więc do bagażu podstawowego również sprzęt wspinaczkowy, bo w przewodnikach i opisach wejść znalezionych w Internecie informowano, że należy mieć wszystko, co potrzebne do wspinaczki na lodowcu. Ciężkie buty, raki i ciepłą odzież zostawiłem w Hotelu Pan Pacific w Vancouver przed wyjazdem na wyprawę Alaska Highway, by nie zajmować potrzebnego miejsca w samochodzie.
Niezwłocznie po zakończeniu konferencji Vancouver, 24.09 2004 przed południem wylądowałem w Seattle. Mając trochę czasu przed wylotem na lotnisku w Vancouver, zarezerwowałem w Internecie schronisko/hotel Paradise Inn znajdujący się kilka godzin poniżej szczytu, miejsce, które miało w przewodniku Lonely Planet bardzo dobre recenzje. Spiesząc się dotarłem do Visitor Center Mount Rainier National Park ok. 16-tej wynajętym na lotnisku w Seattle samochodem, aby zdążyć na czas i załatwić konieczne pozwolenie wejścia na szczyt. Niestety już na miejscu dowiedziałem się, że zezwolenia na wejście solo nie wydaje się, bowiem góra jest uznawana za trudną i niebezpieczną. Nie pozostawało mi nic innego jak dołączyć do jakiejś grupy, jak to będzie możliwe. To wcale nie formalność, raczej trudne zadanie, bowiem grupy obowiązkowo wiązały się liną i każdy uczestnik musi być wyposażony w specjalistyczny sprzęt na lodowiec – nie tylko raki i uprząż, ale różnego rodzaju urządzenia ratunkowe, o których nie miałem zielonego pojęcia.
W sobotę wczesnym rankiem, stanąłem przed biurem Mountaineering Guides, którego pracownicy w czasie weekendu wydawali zezwolenia na wspinaczkę na szczyt. Biuro było zamknięte. Przed wejściem zastałem czekającego na otwarcie drzwi starszego mężczyznę. Po paru minutach z domku, który jest biurem przewodników i pracowników Parku, wyszedł młody człowiek z flagą amerykańską i wciągnął ją maszt stojący przed budynkiem na trawniku. Przechodzący obok starszy człowiek zatrzymał się na ten moment i położył rękę na sercu. Ładny, patriotyczny, typowy dla Amerykanów gest.
Oczekujący przed drzwiami starszy mężczyzna wszedł do biura i ja za nim. Z oddali obserwowałem znany mi z dnia wczorajszego przebieg rozmowy. „Wejścia solo są niebezpieczne i przez to niedozwolone. Permity wydaje się wyłącznie dla grup kilkuosobowych.” – usłyszałem ponownie. On podobnie jak ja został odprawiony z kwitkiem. Gdy tylko się odwrócił, natychmiast złożyłem mu propozycję nie do odrzucenia, że stworzymy team 2 osobowy i wtedy wszystkie formalne problemy znikną. Zgodził się bez wahania. Ranger siedzący za biurkiem przystał na to rozwiązanie. Tym samym moim towarzyszem został Pat Marcuson, 63 letni mężczyzna, z zawodu przewodnik, emerytowany specjalista rybołówstwa na Alasce, właściciel dużej farmy w Montanie, gdzie może się oddawać do woli swojemu hobby, które stało się wcześniej jego zawodem. Aplikacje o wydanie pozwolenia wypełniliśmy skrupulatnie podając na wyrost sprzęt jakim dysponujemy. Okazało się bowiem, że wymagania są bardzo ostre. Wcześniej nie miałem pojęcia, że aby wejść na górę o wysokości 4393 m n.p.m trzeba się liczyć z 2-4 dniami wędrówki, nie mówiąc o sprzęcie specjalistycznym do wspinaczki lodowej. Mt. Rainier leży kilkadziesiąt kilometrów od Seattle, jest widoczny przy dobrej pogodzie z okien hoteli w centrum miasta. Wydaje się być w zasięgu ręki. Ma charakterystyczną sylwetkę i białą kopułę lodowca na szczycie. Wokół nic tylko równina. To wulkan, którego wypiętrzenie stworzyło wyspę na płaskowyżu. Pierwsze wrażenie jest mylące, to w istocie trudna góra, o czym miałem się dopiero przekonać.
Po godzinie przygotowań wyszliśmy z patem do Camp Muir, obozowiska na lodowcu odległym zaledwie o 6 mil od Paradise Inn. Dobrze, że Pat miał namiot, bo F. wziął ze sobą do Londynu naszą trójkę mając w planach jej wykorzystanie. Na szczęście zostawiłem sobie ciepły śpiwór, który tak dobrze się spisywał na Alasce. Drogę do celu pokonałem dopiero po 4 godzinach marszu i to nie ze względu na ciężki plecak (jak zwykle za dużo zapakowałem), ale na fakt, że już od 2200 m n.p.m wchodzi się na lodowiec, gdzie zalega ciężki, głęboki śnieg, utrudniający poruszanie się. Trochę zmęczeni dotarliśmy do Camp Muir o 16.30. Rozbiliśmy obóz i Pat poszedł na zwiady, by poszukać ludzi mających w planie wejście na szczyt, bo nie posiadaliśmy map topograficznych i nie było wiadomo, czy droga jest oznakowana wystarczająco dobrze. Obozowisko było puste i nic nie wskazywało na to, żeby ktoś pokazał nam drogę idąc jako awangarda. Pogoda na ten weekend zapowiadała się wspaniała. Na szczęście pojawili się jacyś nowi przybysze i w miarę upływu czasu przybywało ludzi i namiotów. Przed zapadnięciem zmroku mieliśmy towarzystwo 6 namiotów i kilkunastu osób. Pat zasięgnął języka i dowiedział się, że większość grup wyrusza w kierunku szczytu o 00.30 – 1.00 w nocy. Camp Muir leży na wysokości 3072 m n.p.m., więc przy różnicy 1300 m różnicy poziomów droga nie wydawała się wyczerpującym przedsięwzięciem. Zakładałem, że wejście zajmie nam trzy- cztery godziny. Wyjście na szczyt odbywa się z konieczności w środku nocy, ze względu niebezpieczeństwo zarywania się mostów śniegowo-lodowych i wpadnięcia w szczeliny. Poza tym twardy, zmrożony śnieg ułatwia marsz. Wejście na wierzchołek powinno nastąpić ok 7.00 rano, by móc bezpiecznie schodzić w czasie, kiedy jest jeszcze twardo, tak by przed południem móc wrócić do obozu. To była dodatkowa trudność dla tych, którzy wpinają się bez lokalnych przewodników znających doskonale trasę na szczyt. Brak znajomości drogi – pewności, że oznaczenia trasy (trasery), są wystarczająco dobrze widoczne, budziła nasze obawy. Postanowiliśmy obudzić się o 24.00 i czekać, aż z obozu wyjdą pierwsi wspinacze, za którymi będziemy podążać. Pierwsza część strategii zadziałała, obudziłem się pierwszy o 24.00, ubrałem się szybko i wyszedłem przed namiot, by obserwować bieg dalszych wydarzeń. W trzech namiotach trwały gorączkowe przygotowania ale nikt nie wychodził na zewnątrz. Wszyscy czekali na pierwszego odważnego, bo znajdowali się w takim samym położeniu – nie znali trasy, a mieli świadomość, że wspinaczka nocna utrudnia orientację w terenie. Po godzinie takich manewrów, Pat, który zaliczył kilkanaście najwyższych szczytów w USA, zasugerował, że zaryzykujemy wychodząc jako pierwsi. Spojrzałem na zegarek, była 1.46.
Pat ma 63 lata, ale jest w doskonałej formie. Już podczas wczorajszego podejścia (1300 m różnicy poziomów i 6 mil) pokazał, że chodzi wolno ale równo i napiera bez większego zmęczenia . To mi odpowiadało, bo w nieznanym towarzystwie nie chciałem dać plamy odstając znacząco. Wolno i konsekwentnie do przodu, to była moja dewiza. Wyszliśmy, na zewnątrz jasna noc, niebo rozgwieżdżone, ścieżka była dzięki temu doskonale widoczna. Szlak był dobrze oznakowany traserami, nie było najmniejszych trudności w znalezieniu drogi.
Droga na odcinku szczytowym wymaga ostrożnościPo jakiejś godzinie, gdy obejrzałem się za siebie, widać było mnóstwo błyskających czołówek. Znacznie więcej ludzi niż biwakujących w obozie. Później, dowiedziałem się, wynajmując przewodnika można spać w specjalnych kwaterach a niekoniecznie w namiocie. W Camp Muir jest również schronisko z bali drewnianych, co pozwala ominąć camping na śniegu i mrozie, ale w sierpniu i wrześniu właśnie podlegało renowacji. Szliśmy wolno przystając co jakiś czas na krótką chwilę, dla odsapnięcia. Dopiero po trzech godzinach marszu w górę, gdy dwójka ludzi nas wyprzedziła, zarządziłem dłuższy odpoczynek na stojąco. Zjadłem tabliczkę czekolady i popiłem zimną wodą, bo nie miałem termosu. Pat również nie posiadał termosu, co mnie zdziwiło. Nie muszę mówić, jak smakuje twarda jak kamień czekolada i zimna, ale jeszcze nie zamarznięta woda. Po dziesięciu minutach przerwy, zmarzliśmy na kość. Wiał mocny, zimny wiatr. Tym razem miałem na sobie dodatkowo polarowy serdak. Poszliśmy dalej energicznym, szybkim krokiem i za jakiś czas wyprzedziliśmy tych dwójkę ludzi odzyskując prowadzenie peletonu. Ok. 7.00 rano weszliśmy na ostatnie podejście wiodące do krawędzi krateru. Słońce wzeszło i zrobiło się znacznie cieplej. Podążałem z maksymalną koncentracją za Patem zwracając uwagę na bezpieczeństwo ze względu na oblodzenie pnącej się w górę ścieżki. Po pięciu godzinach marszu weszliśmy na szczyt, który jest kraterem, więc należy się dobrze się przyjrzeć, która część jest właściwym wierzchołkiem. Dnem krateru poszliśmy w kierunku przeciwległej ściany, która wydawała się najwyższa. W zagłębieniu krateru było przyjemnie ciepło, na krawędzi i na zewnątrz wiało niemiłosiernie. W plecaku miałem kanapki, które zrobiłem jeszcze poprzedniego dnia wychodząc z Paradise Inn. Chleb z szynką był zmarznięty na kość podobnie jak tabliczki czekolady. Było tak zimno, że Patowi zamarzła woda w butelce, więc pociągnął parę łyków ode mnie. Dopiero za jakiś czas pojawili następni wspinacze. Wtedy uświadomiłem sobie, że dziś 26.09.2004 jako pierwsi weszliśmy na szczyt. Po kilku minutach ruszyliśmy w drogę powrotną. Bezchmurne niebo, słońce, mroźny wiatr – było naprawdę cudownie, czułem się szczęśliwy. W dole chmury, my skąpani w słońcu ponad nimi. Teraz za dnia trasa odkryła przed nami swoje niebezpieczeństwa. Wokół nas widać było mnóstwo głębokich szczelin, przeszliśmy wiele lodowych mostów. Dobrze, że podchodziliśmy nocą podążając za traserami, nie widząc czyhających na nas niebezpieczeństw. Opis drogi na szczyt Mt. Rainier w Climbing Guide zwraca uwagę, że: „Climbers attempting Mt. Rinier should be trained and experienced in glacier travel” Teraz wiem, dlaczego nie wydaje się zezwoleń na wyjście solo w kierunku szczytu
Wspinaczka na Mt. Rainier pozostawiła niezapomniane wspomnienia – niepowtarzalna sceneria drogi na lodowcu przy pełni księżyca i zejście w słońcu, pomiędzy głębokimi szczelinami budzącymi grozę. W Camp Muir spakowanie namiotu zajęło nam niewiele czasu, po półgodzinnej przerwie ruszyliśmy dalej w dół. Po południu dotarliśmy do Paradise Inn. Wypiliśmy piwo, po czym Pat pożegnał się bardzo serdecznie i wyruszył samochodem w kierunku kolejnego wspinaczkowego celu, którym był Mt. Hood, najwyższy szczyt stanu Oregon, widoczny doskonale z wierzchołka Mt. Rainier. Ja zostałem na noc, by rankiem podążyć jego śladem, z tym, że tym razem nie miałem zamiaru wchodzić na szczyt, który, nawiasem mówiąc, jest dużo łatwiejszy niż Mt. Rainier.
Aconcagua, Cerro Aconcagua (w języku keczua: Acconcahuac – Kamienny Strażnik) to najwyższy szczyt Andów i Ameryki Południowej (także półkuli zachodniej i południowej) o wysokości 6962 m n.p.m.. Leży w Andach Południowych, w Kordylierze Głównej, na obszarze Argentyny, nieco ponad 110 km na północny zachód od miasta Mendoza. Aconcagua tworzy rozległy masyw (o długości 60 km), zbudowany głównie z granitów. Jest pokryty wiecznymi śniegami i lodowcami, z których 7 spływa na wysokość 3900 m n.p.m.
Po raz pierwszy szczyt zdobył Szwajcar Matthias Zurbriggen 14 lipca 1897. W 1934 pierwsza polska wyprawa andyjska (Stefan Daszyński, Konstanty Jodko-Narkiewicz, Stefan Osiecki,Wiktor Ostrowski) wytyczyła nową drogę od strony wschodniej przez lodowiec, nazwany później Lodowcem Polaków. Z uwagi na specyficzne warunki atmosferyczne uważany za kluczowy etap treningu przed atakiem na Mount Everest. Jako najwyższy szczyt Ameryki Południowej wchodzi w skład tzw. Korony Ziemi.
Aconcagua dominuje nad otaczającym krajobrazem, będąc punktem orientacyjnym widocznym z dużej odległości. Góra ta jest częścią Kordyliery Południowej i leży w bliskim sąsiedztwie Pacyfiku, co wpływa na jej unikalny mikroklimat. Pomimo jej ogromu, Aconcagua nie jest częścią aktywnego wulkanu, co czyni ją geologicznie interesującą w porównaniu do sąsiednich formacji wulkanicznych.
Warunki pogodowe na Aconcagua są surowe i mogą się szybko zmieniać. Wysokość i otwartość góry sprawiają, że jest ona narażona na silne wiatry, które mogą osiągać prędkość nawet 100 km/h. Temperatury w górnych partiach mogą spadać poniżej -30°C, co stanowi dodatkowe wyzwanie dla wspinaczy.
Najpopularniejsza trasa na Aconcaguę to Normal Route, zaczynająca się w dolinie Horcones. Trasa ta jest znana z mniej technicznego charakteru, ale nadal wymaga dobrej kondycji fizycznej i umiejętności adaptacji do wysokości. Droga prowadzi przez główne obozy: Confluencia, Plaza de Mulas, Nido de Cóndores, Berlin Camp i Colera. Każdy z tych obozów oferuje unikalne wyzwania, od długich odcinków marszu po strome podejścia.
Normal Route pozwala uniknąć bardziej technicznych wyzwań związanych z innymi trasami, takimi jak Polish Glacier Route, która wymaga umiejętności poruszania się po lodzie i śniegu oraz wykorzystania sprzętu wspinaczkowego, takiego jak raki i czekany.
Wyprawę na najwyższy szczyt Ameryki Południowej – Aconcagua, planowałem od kilku lat. W 2003 r. zobaczyłem tę majestatyczną górę po raz pierwszy na własne oczy, kiedy wraz z M. pojechaliśmy do Parku Narodowego Aconcagua, by chociaż z oddali zobaczyć cel wyprawy, którą chciałem zorganizować w roku następnym. Droga z Mendozy (Ruta 7) do Santiago de Chile wiedzie doliną Aconcagua przez miejscowość Uspallata, przełęcz o tej samej nazwie na której znajduje się przejście graniczne. Następnie szosa, już jako Ruta 60, schodzi serpentynami ostro w dół do Los Andes i dalej prowadzi spokojnie do Santiago de Chile.
Park Narodowy Aconcagua znajduje się po stronie argentyńskiej, podobnie jak wierzchołek najwyższej góry Ameryki Południowej. Południowe wejście do Parku przylega do drogi Ruta 7 za Puente del Inca, kilkanaście kilometrów przed granicą z Chile. Nagle pojawia się szeroki wyłom w ścianie gór, na wysokim nasypie stoi w pewnym oddaleniu od drogi ogromny kamienny krzyż a za nim w oddali doskonale widoczny wierzchołek Aconcagua, który wyraźnie góruje ponad otoczeniem szczytów o kilkaset metrów niższych.
Organizatorem i kierownikiem naszej wyprawy jest Piotr Pustelnik. To przedsięwzięcie Klubu Aquarius. Nie było problemu z chętnymi, ostatecznie skład został ograniczony do 9 osób. Wszyscy wcześniej znali się z wędrówek po polskich górach w ramach programu Aquarius Trek. Wszyscy są klientami MultiBanku. Grupą docelową dla MultiBanku w pierwotnym modelu biznesowym była szybko rosnąca w naszym kraju klasa średnia. Fenomenem Polski jest ponadproporcjonalny udział w tej grupie ludzi młodych. To wiąże się z odwróconą piramidą dochodową, kiedy młodzi ludzie zaraz po studiach zarabiają często więcej niż starsi koledzy. To ludzie samodzielni, aktywni zawodowo i towarzysko, szukający ciekawych wyzwań. Stąd dla elity tej grupy stworzyliśmy Klub Aquarius, jako odmianę private banking, gdzie przynależność wiązała się nie tyle z wymaganymi relatywnie wysokimi dochodami, ale przyszłymi oczekiwanymi przychodami i dzisiejszą skłonnością do samoobsługi przez Internet, korzystaniem z indywidualnego doradztwa w sprawach trudnych, tego rzeczywiście wymagających. Podejście klubowe miało wiele wspólnego z potocznym rozumieniem zjawiska clubbing. MultiBank dbał oto, by jego klienci mogli nawiązywać kontakty ze sobą na bazie różnorodnych zainteresowań za pośrednictwem banku, przy okazji różnych, często nietypowych imprez i spotkań. Duch sportowy przejawiał się w trekkingach i wyprawach organizowanych pod egidą Klubu Aquarius przez wielu znanych podróżników i sportowców. Piotr Pustelnik był zaprzyjaźniony z nami i często pojawiał się na spotkaniach w roli podróżnika i himalaisty a także współorganizatora wymagających trekkingów w Tatrach, Beskidach i Bieszczadach.
Plan wspinaczki na szczyt Aconcagua Drogą Normalną przedstawiał się następująco:
Etap 1: Przygotowania w Mendozie. Zakup Permitu: Uzyskanie pozwolenia na wspinaczkę w Parku Narodowym Aconcagua. Zakup prowiantu.
Etap 2: Przejazd do Puente Penitentes Penitentes (2,580 m n.p.m.).
Etap 3: Trekking do Confluencia. (3,390 m n.p.m.). Około 8 km, 3-4 godziny. Nocleg.
Etap 4: Trekking do Plaza de Mulas (4,370 m n.p.m.). Około 18 km, 8-10 godzin. Aklimaryzacja 2 noce. Plaza de Mulas to główny obóz bazowy po stronie normalnej trasy na Aconcaguę.
Etap 5: Trekking do Nido de Cóndores (5,560 m n.p.m.). Około 6 km, 4-6 godzin. Nocleg.
Etap 7: Trekking do Berlin Camp (5,940 m n.p.m. Około 3 km. 4 godziny. Nocleg. Berlin Camp to jeden z najwyższych obozów przed szczytem, zapewniający strategiczne miejsce do odpoczynku i przygotowań do ataku szczytowego.
Etap 8: Atak szczytowy na Aconcaguę (6962 m n.p.m.) Około 3 km (w jedną stronę), 8-12 godzin. Wczesne wyjście (zwykle około 4:00 rano) z Berlin Camp. Popwrót do Berlin Camp i nocleg.
Etap 9: Powrót do Plaza de Mulas. Około 9 km, 4-6 godzin. Odpoczynek i przygotowanie do zejścia.
Uczestnicy wyprawy Aconcagua 2004 wyjechali tydzień wcześniej, aby spędzić kilka dni w Santiago de Chile, a następnie w winnicach argentyńskich w okolicach Mendozy, gdzie należało zawitać, chociażby z obowiązku osobistego odbioru pozwolenia wejścia na szczyt Aconcagua.
Ja przyleciałem do Mendozy z przesiadką w Sao Paulo i Buenos Aires późnym popołudniem w piątek 30 stycznia. Na lotnisku w Mendozie zakupiłem kilka butelek dobrego wina z zaprzyjaźnionej winnicy Famila Zuccardi, która odwiedziłem poprzednim razem. Okazało się, że koledzy chcąc wykazać się nabytą wiedzą i doświadczeniem zakupili spore zapasy najlepszych win argentyńskich, na szczęście z innych winnic. Niezwłocznie po odebraniu bagaży wyruszyliśmy w drogę do Puente del Inca. Niedaleko Uspallata zatrzymaliśmy się w przydrożnej restauracji na asado (argentyński steakhouse). Do wspaniałego argentyńskiego mięsa podano wino z naszych zapasów (Zuccardi Q i Doña Paula), którego zalety członkowie wyprawy wyczerpująco potrafili opisać po wizytach w winnicach i odbytych degustacjach. Do Hotelu Ayelen w Los Penitentes, niedaleko Puente del Inca, dotarliśmy późnym wieczorem. Nazajutrz rano zaczynała się właściwa wyprawa. Oderwałem się od biurka i po 24 godzinach znalazłem się na wysokości 2800 m n.p.m. u wejścia do Parku Aconcagua. Zasnąłem jak kamień obawiając się co będzie jutro, gdy wysokość zacznie dawać się we znaki.
Główna część naszych bagaży na plecach mułów wyruszyła rano bezpośrednio do bazy w Plaza de Mulas. My wrzuciliśmy podręczne plecaki do samochodu i z krótką przerwą w Puente del Inca udaliśmy się do odległego o kilka kilometrów wejścia do Parku, skąd prowadzi klasyczna trasa w kierunku masywu Aconcagua. Pierwszy etap wyprawy to krótki, dwugodzinny marsz do Confluencia na wysokości 3300 m n.p.m.
Tutaj zostajemy na pierwszy nocleg. Zwykle grupy zostają tutaj dwie trzy noce, bowiem stąd można wyjść na spacer aklimatyzacyjny, podejście pod południową ścianę Aconcagua, poprzez dolinę Relinchos, powrót do obozu Confluencia. My napieramy ostro w do przodu. Następnego dnia pokonujemy blisko 18 km odcinek do Plaza de Mulas. Czuję się znakomicie, jako pierwszy docieram do bazy. Piotr opieprza mnie za niesubordynację i odłączenie się od grupy. Chciałem sobie udowodnić, że jestem w formie. Przygotowując się do wyjazdu biegałem regularnie, jesienią pobiegłem dwa maratony w Belinie i Nowym Jorku, więc miałem powody, by sądzić, że jestem dobrze przygotowany. Nie lekceważyłem tej góry, wręcz przeciwnie, słyszałem o niej wiele mrożących krew w żyłach opowieści. Szczyt zdobywa mniej niż połowa śmiałków, którzy próbują wejść. Ci , którym się udało wypowiadają się o stopniu trudności wspinaczki z dużą dozą pokory. Nie jest to wysoki wierzchołek, ale jego położenie – szerokość geograficzna, brak wysokich szczytów w pobliżu – powoduje, że góra jest porównywalna z łatwymi ośmiotysięcznikami. Kilkanaście dni wcześniej wyjechała z Łodzi inna, mała, bo tylko czteroosobowa wyprawa. Wszyscy członkowie zespołu to moi znajomi. Z komunikacji sms-owej wiem, że oni są jeszcze w akcji, pewnie atakują szczyt. Wybrali, tę samą drogę co my, więc pewnie się gdzieś w drodze spotkamy. Aconcagua jest bardzo popularnym celem wspinaczki dla Polaków, ale nie tylko. W Plaza de Mulas, która jest bazą dla wypraw na Aconcaguę idących klasyczną drogą, wita nas tłum ludzi, pewnie ponad sto osób różnych narodowości. Droga z Confluencia zajęła nam blisko osiem godzin. Grupa się rozciągnęła na trasie, najszybsi przyszli tutaj z godzinnym wyprzedzeniem. Odbieramy bagaże przywiezione przez muły i szybko rozbijamy nasz obóz, niedaleko grupy z Ukrainy i drugiej z Niemiec. Po kolacji rozmawiamy jeszcze trochę, ale po zmroku idziemy zaraz spać. Logistyka na najbliższe dni jest prosta. Zgodnie z planem aklimatyzujemy się wchodząc do Nido de Condores (5300 m n.p.m. i schronu Berlin 5800 m n.p.m.), gdzie powinniśmy spędzić 1-2 noce. Nasz plan nie przewiduje noclegu w Plaza de Canada (5060 m n.p.m), biwaku mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Plaza de Mulas i Nido de Condores.
Póki co humory i zdrowie dopisują. Podczas odprawy panuje optymizm, wszyscy chcą spróbować wejść do Nido de Condores jak najszybciej, najlepiej jutro. PP jest ostrożny, ostrzega, że kryzys przyjdzie na pewno, niewykluczone, że już jutro – mówi. Prorocze słowa, nazajutrz wszyscy jak jeden mąż, nie nadajemy się do akcji. Z ulgą zostajemy w obozie, po południu idziemy na spacer do pobliskiego schroniska i na lodowiec. Baza Plaza de Mulas jest targowiskiem próżności. W sezonie przebywa tutaj mnóstwo ludzi. Można się tutaj dostać stosunkowo łatwo. Przejście 22 km przy różnicy poziomów 1500 m nie stanowi problemu nawet dla średniozaawansowanych trekkersów. Warunki są tutaj bardzo dobre, infrastruktura rozbudowana do tego stopnia, że można się stołować w jadłodajniach i codziennie brać prysznic ciepłą wodą. Trudności zaczynają się wyżej. Droga do Nido de Condores, to nużące brodzenie w zwałach wulkanicznego popiołu i żwirze, które daje się we znaki. Ten etap to prawdziwy test wytrzymałości. Ks. Waldemar Sondka, którego znam i przyjaźnię się od lat niespodziewanie okazał się bardzo szybki i w doskonałej formie dotarł do obozu na wysokości 5300 m n.p.m.. Muszę przyznać, że ledwie mu dotrzymywałem kroku. W końcówce odpuściłem i to on dotarł jako drugi za PP. Postawiliśmy namioty i czekając na resztę grupy odpoczywaliśmy. Pozostali członkowie zjawili się w ciągu kilkudziesięciu minut w różnych odstępach czasu. Jeden z kolegów, Merynos, dotarł krańcowo wyczerpany wspomagany przez Bartka B. Po jakimś czasie, gdy zmęczenie nie mijało, a zaburzenia błędnika nie pozwalały mu sprawnie się poruszać, z obawą przyjęliśmy do wiadomości, że to początki choroby górskiej. Stało się jasne, że jutro nastąpi odwrót.
Ks. Waldemar odprawił o zachodzie słońca mszę św. w atmosferze uniesienia. Część osób zmęczonych podejściem została w namiotach, kilku wspinaczy przebywających tutaj na biwaku dołączyło do nas. Natura się dopasowała do wydarzenia. Za plecami Waldka zachodziło słońce, niebo było ciemnoniebieskie, ale na horyzoncie widać było szybko zbliżające się zwały chmur. Zaraz po zakończeniu mszy, jak tylko sprzątnięto naczynia liturgiczne, przez obóz przewaliła się nawałnica. Rano postanowiliśmy, że grupa sześciu kolegów niezwłocznie schodzi wolno w dół do Plaza de Mulas. Pozostałe trzy osoby zdolne do akcji podejdą szybko do Berlina, po czym zawrócą i dogonią pozostałych na trasie do bazy. Podejście do Refugio Berlin nie sprawiło mi kłopotu. PP szybko zawrócił i popędził w dół by towarzyszyć osłabionemu początkami choroby górskiej koledze. Waldek , który jest także ratownikiem TOPR, zrobił to samo. Droga pomiędzy Refugio Berlin, Nido de Condores i Plaza de Mulas jest doskonale widoczna, technicznie łatwa, jedyna trudność to wysokość, którą różnie znoszą członkowie wyprawy. Osłabionemu koledze pomaga najpierw Bartek, później przejmują go Waldek z Piotrem, którzy słaniającego się na nogach, po kilku godzinach, przyprowadzają go do bazy wprost do namiotów Guardaparque, gdzie stały dyżur pełni lekarz. W dole przy wejściu do doliny Horcones znajduje się Horcones Ranger Station, gdzie w sezonie stoi na stałe zaparkowany śmigłowiec ratunkowy, w razie wypadku zwożący z góry poszkodowanych w akcji, bądź osłabionych chorobą górską . Ten ostatni przypadek jest częstym zjawiskiem, słyszeliśmy bowiem prawie codziennie warkot silnika lądującego w pobliżu bazy śmigłowca ratunkowego. Choroba górska, zwana także wysokościową występuje u osób które zbyt szybko znalazły się na wysokości powyżej 3000 metrów. Powodem jest zbyt niskie ciśnienie i mniejsza ilość tlenu w atmosferze na dużych wysokościach. Typowe objawy to, głęboki oddech, szybkie tętno, obniżona sprawność fizyczna i umysłowa, krwawienia siatkówkowe, upośledzenie widzenia, obrzęk płuc i mózgu. Jedyne skuteczne leczenie, to szybkie podanie tlenu i zejście na niższy poziom. W przeciwnym stanie każdy z tych stanów może prowadzić do śmierci.
Badania lekarza potwierdziły nasze podejrzenia. Koledze podano tlen i zostawiono na noc w pomieszczeniach pogotowia ratunkowego. Nazajutrz Merynos odleciał śmigłowcem w dół do Uspallata. Tam wkrótce doszedł do siebie, ale otrzymał 6 miesięczny zakaz wychodzenia powyżej 2000 m n.p.m., więc nie mógł dołączyć do nas, nawet w Plaza de Mulas.
To wydarzenie poważnie wpłynęło na morale zespołu. Wszyscy uświadomili sobie, że góry mogą być śmiertelnie niebezpieczne. Każdy z nas dokonał w duchu oceny własnych możliwości. Hurra optymizm towarzyszący wyprawie od początku przekształcił się w realizm z nutką pesymizmu co do dalszych działań, zwłaszcza, że dwóch z nas w dalszym ciągu miało lekkie objawy choroby górskiej i źle znosiło pobyt w bazie na 4300 m n.p.m.
Po dwóch dniach wypoczynku w bazie zdecydowaliśmy, że czas aby przystąpić do ataku na szczyt. Grupa sześciu członków wyprawy była gotowa do wyjścia. Podejście do Nido de Condores zaliczyliśmy łatwo. Nocleg i podejście do Refugio Berlin następnego dnia też nie sprawiło nam trudności.
Dalszy plan to nocne wyjście i atak szczytowy. Przed snem pokręciłem się po obozie i okolicy. Czułem się dobrze, miałem nadzieję, że mi się uda zdobyć wierzchołek, ale miałem także obawy jak będzie. Po kilku godzinach snu pobudka. Wtedy nieoczekiwanie okazało się, że trzech spośród nas cierpi na silne bóle głowy i rezygnuje z podjęcia próby. Koledzy przygotowali nam posiłek i z wyraźnym żalem zostali w namiotach, a my wyszliśmy w rozgwieżdżoną noc. Przed nami migają światełka czołówek, za nami w pewnej odległości także kilkuosobowa grupa wspinaczy. Pierwszy etap do Refugio Indepedencia (6300 m n.p.m.) pokonujemy dość szybko bez widocznego zmęczenia. Później wysokość zaczyna dawać się we znaki, a może to tylko niższy poziom adrenaliny we krwi, gdy napięcie zmniejszyło się wraz z nastaniem dnia? Podejście do Korytarza wiatrów sprawia mi wyraźną trudność, idę wolno, odliczam kroki. Gdy zdołałem uregulować oddech, mogę podziwiać zapierające dech w piersiach krajobrazy z trawersu zwanego Korytarzem wiatrów. Przed wejściem w stromy żleb Canaletta potrzebna jest chwila odpoczynku. Wołam słabym głosem Waldka i razem przysiadamy pod boulderem. Wyjmuję batony energetyczne spod kurtki, gdzie trzymam je w obawie przed zamarznięciem. Dziś to im nie grozi, bo pogoda jest piękna, słońce i ciepło, temperatura dodatnia nawet na wysokości 6800 m n.p.m.. Ostatni odcinek do szczytu jest niezwykle wyczerpujący, duże nachylenie stoku i zwały śniegu utrudniają podejście. Prowadzi Waldek, ja podążam wolno za nim. On również z trudem, mozolnie pnie się w górę. Nie wiem jak długo to trwa, w końcu wyrasta przede mną postać Piotra Pustelnika, który czeka na nas tuż przed szczytem filmując okolicę. Gdzie jest szczyt – pytam ? Przed Tobą – pada krótka odpowiedź. Do wierzchołka, w rzeczywistości jeszcze kawałek drogi, ale wkrótce jestem u celu.
Po kilkunastu minutach odurzony szczęściem staję na wierzchołku. Piotr nie daje nam cieszyć się zbyt długo, niezwłocznie po obowiązkowej sesji zdjęciowej zarządza odwrót. Zejście ze szczytu Aconcagua to dla mnie potwierdzenie starej prawdy, że o sukcesie decyduje nie wejście na wierzchołek ale szczęśliwy powrót do bazy. Do końca życia będę pamiętał trudy zejścia do Refugio Berlin, kiedy nie słuchałem nawet rad doświadczonego Piotra i zdjąłem zbyt wcześnie raki, co mogło się źle skończyć. Waldek dotarł pierwszy do obozu wyprzedzając nas znacznie. Koledzy, którzy zostali w obozie, wyszli nam naprzeciw z gorącą herbatą. Gdy dotarłem do namiotu myślałem, że zwalę się na karimatę i usnę natychmiast. Jednak szybka regeneracja, a może podniecenie wzięło górę i długo jeszcze, zgromadzeni w jednym namiocie, roztrząsaliśmy wrażenia mijającego dnia. Nazajutrz zeszliśmy w ekspresowym tempie do Plaza de Mulas, by kolejnego dnia rano udać się z powrotem do Los Penitentes. Na trzeci dzień po wejściu na szczyt Aconcagua zameldowałem się z powrotem w Warszawie, na lotnisku zamieniłem bagaż na szafę podróżna z garniturem i poleciałem do Barcelony na spotkanie z inwestorami.
Wyprawa na Aconcaguę to mój ogromny sukces osobisty, ale także lekcja pokory. Z dziewięciu osób na szczyt weszło tylko trzech. To, że mnie się udało zawdzięczam solidnemu przygotowaniu a w ostatecznym rozrachunku, także sile woli i koncentracji na celu. Pomoc przyjaciół i kolegów była niezbędnym uzupełnieniem. Bez nich nie miałem szans. Ich bezinteresowna życzliwość, nawet w sytuacji, kiedy oni z żalem musieli rezygnować z wejścia, napawa mnie optymizmem.
Przełom roku 2004 i 2005 spędziliśmy rodzinnie na Galapagos. To bez wątpienia była podróż życia. 8 stycznia wylądowaliśmy w Quito, skąd moja żona Marzena wraz z naszym synem Filipem miała pojechać na pięć dni do dżungli amazońskiej, a ja w tym czasie, po krótkiej aklimatyzacji, planowałem wejście na Cotopaxi.
Cotopaxi (5,897 m), to jeden z najbardziej znanych i najwyższych aktywnych wulkanów na świecie. Znajduje się około 50 kilometrów na południe od Quito, stolicy Ekwadoru, w parku narodowym o tej samej nazwie – Parque Nacional Cotopaxi. Wulkan jest częścią łańcucha Andów i leży na obszarze zwanym „Avenida de los Volcanes” (Aleja Wulkanów), gdzie znajdują się liczne inne wulkany, takie jak Chimborazo (6263,47 m), Rumiñahui (4,721 m), Sincholagua (4,899 m), Antisana (5,758 m), Pasochoa (4,200) m, Antisana, Illiniza Norte (5,126 m) i Illiniza Sur (5,263 m). Cotopaxi, położony w centralnej części Ekwadoru, jest drugim najwyższym szczytem tego kraju, wznosząc się na wysokość 5,897 metrów nad poziomem morza. Cotopaxi to jeden z najbardziej charakterystycznych punktów krajobrazu Andów. Krater Cotopaxi ma 700 m średnicy ze wschodu na zachód, ok. 500 m z północy na południe oraz głębokość ponad 360 m. W roku 1872 został po raz pierwszy zdobyty. Dokonali tego A. M. Escobar i W. Reiss. W roku 1972 alpiniści z Polski i Czechosłowacji zeszli po raz pierwszy na dno krateru, blisko 350 m poniżej szczytu.
Wulkan posiada lodowiec, który zaczyna się na wysokości około 5,000 metrów. Lodowiec ten jest jednym z najłatwiej dostępnych na świecie na tak dużej wysokości, co czyni Cotopaxi popularnym celem dla wspinaczy, zarówno doświadczonych, jak i mniej zaawansowanych. Jednak zmiany klimatyczne i aktywność wulkaniczna wpływają na szybkie topnienie lodowca. Cotopaxi jest uważany za świętą górę przez lokalne społeczności rdzennych mieszkańców Ekwadoru. W mitologii Kichwa Cotopaxi jest postrzegany jako źródło życia, ale także jako gniewny bóg, który może przynieść zniszczenie poprzez swoje erupcje. Wulkan ten jest często uznawany za jeden z najbardziej symetrycznych na świecie, co czyni go popularnym obiektem dla fotografów i artystów.
Na miejscu, w Quito, okazało się, że wyjazd do dżungli amazońskiej opóźni się o trzy dni, więc zdecydowaliśmy się wspólnie wybrać do Otavalo, Parque Nacional Cotopaxi i zobaczyć jezioro Quilotoa. Skontaktowałem się z przewodnikiem Fabianem Ledesmą, który został polecony przez naszych znajomych, i on zgodził się towarzyszyć nam przez trzy dni, będąc jednocześnie kierowcą wysłużonego Mitsubishi Montero.
Pierwszym celem naszej podróży był zachwalany we wszystkich przewodnikach Otavalo Market, znany również jako Plaza de los Ponchos. To jeden z najbardziej znanych i największych rynków rękodzieła w Ameryce Południowej. Znajduje się w mieście Otavalo, około 100 kilometrów na północ od Quito, w prowincji Imbabura. Główna część rynku mieści się na Plaza de los Ponchos, ale w dni największej aktywności handlowej, market rozciąga się na wiele pobliskich ulic i placów. Otavalo słynie z produkcji wysokiej jakości tekstyliów, takich jak wełniane poncza, szale, dywany, koce i swetry, często ozdobione tradycyjnymi wzorami i motywami andyjskimi. Można tam znaleźć także drewniane rzeźby, biżuterię z koralików, ceramikę, maski i inne rękodzieła, a także tradycyjne andyjskie instrumenty muzyczne, takie jak fletnie pana (zamponas), quenas i bębny, które są ważnym elementem lokalnej muzyki. Marzena i ja zakupiliśmy niebieskie, grube, wełniane poncha, które naprawdę nam się spodobały.
Tego samego dnia wieczorem dotarliśmy, jadąc w większości drogą Carretera Panamericana, do Hacienda El Porvenir, która znajduje się na wysokości około 3,600 metrów nad poziomem morza, w samym sercu Andów Ekwadorskich, tuż przed wjazdem do Parque Nacional Cotopaxi. Rano mogliśmy podziwiać spektakularne widoki na otaczający płaskowyż (Altiplano) i kilka imponujących wulkanów: Cotopaxi, Rumiñahui, Sincholagua, Antisana, Pasochoa, Illiniza Norte i Illiniza Sur. Następnie w pośpiechu udaliśmy się do Refugio José Rivas, często nazywanego po prostu Refugio Cotopaxi, które znajduje się na wysokości około 4,864 metrów nad poziomem morza, co czyni je jednym z najwyżej położonych schronisk w Ekwadorze. Do schroniska docieramy pieszo po około 45-minutowym podejściu od parkingu, który znajduje się na wysokości około 4,600 metrów. Wypiliśmy kawę i herbatę, a następnie udaliśmy się na spacer do podnóża lodowca. Zamierzałem wrócić tutaj za kilka dni, więc przyglądałem się uważnie infrastrukturze i otoczeniu. Wysokość dawała się nam we znaki, więc z ulgą wsiedliśmy do samochodu i na wieczór dotarliśmy do miejscowości Tigua, gdzie zostaliśmy na nocleg w Posada de Tigua. Przed 22:00 położyliśmy się do łóżek. Rano zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy w dalszą drogę, aby po dwóch godzinach dotrzeć do Quilotoa. Na miejscu powitał nas bajkowy widok. Quilotoa to niesamowity wulkaniczny krater położony na wysokości około 3,914 metrów nad poziomem morza, w którego środku znajduje się jezioro o średnicy około 3 kilometrów i głębokości około 250 metrów. Woda w jeziorze ma intensywnie turkusowy kolor, który zmienia się w zależności od pory dnia, pogody i kątów padania światła. Kolor ten wynika z obecności rozpuszczonych minerałów i wodorotlenków w wodzie. Filip nie oparł się kąpieli w lodowato zimnej wodzie tego niezwykłego jeziora.
Do Quito dotarliśmy o 20:00. Następnego dnia rano Marzena miała wylot do Amazonii, a ja z Fabianem ruszyłem samochodem do Chaupi, gdzie na parkingu zostawiliśmy samochód, by w ciągu niecałych sześciu godzin podejść 1400 metrów różnicy wysokości do schroniska Refugio Nuevos Horizontes (4,700 m). Schronisko Nuevos Horizontes to prosty, niewielki budynek, oferujący miejsca do spania w formie łóżek piętrowych z materacami. Pościel zazwyczaj nie jest dostępna, dlatego przyniosłem własny śpiwór, zwłaszcza, że zakładałem spadek temperatury w nocy wewnątrz schroniska poniżej zera. Cały ekwipunek wspinaczkowy i plecak 30 l zabrałem z Polski w oddzielnej torbie podróżnej. Zjedliśmy kolację z własnych zapasów i poszliśmy spać, bo wyjście na szczyt planowaliśmy przed świtem, o 4:30.
Początkowy odcinek trasy prowadził po stromym zboczu, pokrytym żwirem i piargami. Podejście było dość męczące, szliśmy wolno i często odpoczywaliśmy. W dalszej części trasa stawała się bardziej techniczna, trzeba było pokonać odcinki skalne, gdzie często potrzebne było użycie rąk do stabilizacji. Jednym z bardziej wymagających miejsc była skalna sekcja znana jako „La Roca”. Po przejściu skalnych odcinków w ciągu 2,5 godziny, trasa stawała się nieco łagodniejsza, prowadząc przez grzbiet aż na szczyt. Grzbiet był dość wąski, co sprawiało, że trzeba było uważać na wiatr. Po 3,5 godzinach wspinaczki osiągnęliśmy wierzchołek Illiniza Norte (5,126 m). Po dotarciu na szczyt podziwiałem panoramiczne widoki na okoliczne góry, w tym na Illiniza Sur, Cotopaxi i Cayambe. Miałem szczęście, bo pogoda była sprzyjająca i widać było także oddalony o ponad 100 km najwyższy szczyt Ekwadoru, Chimborazo.
Wejście na Illiniza Norte traktowałem jako aklimatyzację przed głównym celem, jakim było Cotopaxi, wulkan widoczny z Quito, przepiękny w swoim kształcie, działający na wyobraźnię. W pogodne dni można podziwiać Cotopaxi jako imponujący, śnieżno-lodowy szczyt. Ponieważ Quito leży na wysokości około 2,850 metrów nad poziomem morza, różnica wysokości w porównaniu do Cotopaxi, który ma 5,897 metrów, sprawia, że wulkan jest łatwo zauważalny.
Na wejście na Cotopaxi miałem cztery dni, aż do powrotu Marzeny i Filipa z dżungli, więc zdecydowałem się na krótki odpoczynek w TamboPaxi Lodge, które odwiedziliśmy na kawę jadąc do Refugio José Rivas z Marzeną i Filipem kilka dni wcześniej. Hotel-schronisko znajduje się na Altiplano na wysokości około 3,750 metrów nad poziomem morza, w pobliżu granicy Parku Narodowego Cotopaxi. Jest położone na wschód od wulkanu Cotopaxi, w malowniczej dolinie otoczonej wysokimi szczytami Andów. Schronisko oferuje spektakularny widok na wulkan Cotopaxi, który jest jednym z najważniejszych punktów widokowych z TamboPaxi. Wulkan dominuje w krajobrazie swoją imponującą sylwetką, jest widoczny bezpośrednio na zachód od schroniska, a o poranku i wieczorem światło słoneczne tworzy niesamowite efekty świetlne na jego zboczach. Po zejściu z Illiniza Norte, Fabian odwiózł mnie samochodem do TamboPaxi, oddalonego o 45 km od parkingu w Chaupi. Ustaliłem z nim, że pozostanę tutaj dwie noce, a następnie sam pojadę do schroniska Refugio José Rivas, gdzie spędzę kilka godzin, aby zaraz po północy wyjść na szczyt.
Pobyt w TamboPaxi był zachwycający. Położenie tego hotelu jest naprawdę wyjątkowe, a przez to, że obiekt jest relatywnie mały, panuje tutaj intymna atmosfera. Widoki są zachwycające, a jedzenie doskonałe. Do Refugio José Rivas dotarłem późnym popołudniem, wykupiłem nocleg, chociaż zamierzałem wyjść na szczyt zaraz po północy. Zakładałem, że łóżko w wieloosobowym pokoju pozwoli mi na krótki odpoczynek przed wyjściem, a co ważniejsze, także po zejściu ze szczytu. Fabian miał mnie odebrać z parkingu poniżej schroniska w południe. Refugio Cotopaxi to schronisko górskie położone na zboczach wulkanu Cotopaxi, na wysokości około 4,864 metrów nad poziomem morza. Jego wysokość i położenie sprawiają, że jest idealnym miejscem na aklimatyzację i punktem wyjściowym do ataku na szczyt.
Zdecydowałem się wspinać bez przewodnika, zakładając, że każdego dnia wiele osób wychodzi ze schroniska w kierunku szczytu i będę mógł podążać za nimi bez obawy, że się zgubię. Przed północą wiele osób zaczęło się przygotowywać do wyjścia. Patrząc na wyposażenie i ekwipunek wspinaczy, miałem wrażenie, że ich doświadczenie i przygotowanie do tej dość wymagającej wspinaczki jest bardzo zróżnicowane. Dołączyłem zatem do grupy, która wydawała mi się najbardziej profesjonalna i ruszyłem za nimi zaraz po północy.
Po godzinie marszu skalistą i żwirową ścieżką, na początku lodowca założyłem raki i uprząż, wtedy rozpoczęła się właściwa wspinaczka w górę. Lodowiec Cotopaxi, który zaczyna się na wysokości około 5,000 metrów, charakteryzuje się stromymi odcinkami, szczelinami lodowymi i serakami, które trzeba ostrożnie pokonywać. Ostatnie kilkaset metrów do szczytu jest bardzo stromych i wymaga użycia czekanów oraz techniki lodowej. To najbardziej wyczerpujący odcinek wspinaczki, zwłaszcza ze względu na wysokość i zmęczenie.
Na kilkadziesiąt metrów przed wierzchołkiem, kiedy wszyscy byli już wyczerpani, ktoś zaintonował znaną piosenkę z nieco zmienionym tekstem „Vamos a la Playa (cumbre!)”. Pomogło, ostatnie 20 minut wspinałem się z poczuciem spełnienia. Po dotarciu na szczyt (5,897 m) zorientowałem się, że słońce już wzeszło, a widok wynagrodził cały trud wspinaczki. Pogoda dopisała, zobaczyłem andyjskie wulkany, takie jak Antisana, Cayambe, Illiniza oraz Chimborazo, a w oddali Quito. Po krótkim odpoczynku zacząłem schodzić. Powrót do schroniska zajął mi około 2,5 godziny. Trasa powrotna była równie wymagająca jak podejście, zwłaszcza że lód stawał się coraz bardziej miękki w ciągu dnia.
W południe Fabian odebrał mnie z parkingu poniżej Refugio José Rivas i odwiózł do hotelu w Quito. Następnego dnia dołączyła Marzena z Filipem, zjedliśmy uroczystą kolację i o poranku udaliśmy się na lotnisko w podróż powrotną do Polski.
W 2005 roku Piotr Pustelnik zorganizował mocny skład wyprawy, której celem był Broad Peak, na który bezskutecznie próbował wejść dwukrotnie w przeszłości, w 1998 i 1999 roku. Jednak celu nie osiągnął, ponieważ uczestniczył w akcjach ratunkowych. Jednym z polskich uczestników był Artur Hajzer, który powrócił do wspinaczki w górach wysokich po 16 latach przerwy. Artur Hajzer to legenda polskiego alpinizmu, znany z pierwszego zimowego wejścia na Annapurnę (8091 m) w 1988 roku wraz z Jerzym Kukuczką. Zrezygnował ze wspinaczki po wydarzeniach w 1989 roku, kiedy w lawinie pod Mount Everest zginęło 5 uczestników wyprawy, a on zorganizował akcję ratunkową, która doprowadziła do sprowadzenia jedynego ocalałego, Andrzeja Marciniaka.
W wyprawie wziął udział także Don Bowie, wschodząca gwiazda amerykańskiego himalaizmu, oraz najlepszy słowacki wspinacz, Peter Hamor, którego poznałem podczas wyprawy na Makalu w 2002 roku. Dołączyłem do wyprawy na jej pierwszą część, trekking do bazy pod Broad Peak. Planowałem podejść do bazy pod K2, a następnie wrócić przez przełęcz Gondogoro La. Piotr Pustelnik, oprócz mnie, zgodził się zabrać jeszcze trzy osoby jako „trekkerów”, abyśmy wspólnie mogli łatwiej pokonać dość trudną drogę powrotną. Do zespołu dołączyłem w Islamabadzie na początku lipca, po tym jak wszystkie formalności i pozwolenia dla wyprawy zostały pomyślnie załatwione.
Broad Peak to dwunasty spośród czternastu ośmiotysięczników. Ze względu na rozłożystość masywu, Martin Conway w 1892 roku nazwał go Broad Peak. Jest położony w bezpośrednim sąsiedztwie K2. Pierwsze udane wejście na Broad Peak miało miejsce 9 czerwca 1957 roku, dokonane przez Austriaków: Markusa Schmucha, Fritza Winterstellera, Kurta Diembergera i Hermanna Buhla. Cała czwórka wspinaczy osiągnęła szczyt bez użycia dodatkowego tlenu, co było dużym osiągnięciem w tamtych czasach. Pierwsze polskie wejście na Broad Peak miało miejsce 22 lipca 1975 roku, a na szczycie stanęli Andrzej Heinrich, Janusz Kuliś, Kazimierz Glazek, Stanisław Holnicki, Janusz Onyszkiewicz i Krzysztof Zdzitowiecki.
Karakorum Highway: Podróż z Islamabadu do Skardu
Logistyka wyprawy przewidywała podróż autobusem do Skardu przez Karakorum Highway, jedną z najwyżej położonych dróg międzynarodowych na świecie, która prowadzi z Islamabadu w Pakistanie do Kaszgaru w Chinach, przez Karakorum. Ta spektakularna droga jest często nazywana „Ósmym Cudem Świata” ze względu na wyzwania, jakie napotkano podczas jej budowy, oraz zapierające dech w piersiach krajobrazy, które oferuje. Trasa z Islamabadu do Skardu, która wynosi około 620 km, to prawdziwa przygoda, pełna niezwykłych widoków i interesujących przystanków, w tym słynnego Nanga Parbat, co było głównym argumentem na rzecz wyboru tego środka transportu.
Karakorum Highway została zbudowana wspólnie przez Pakistan i Chiny w latach 60. i 70. XX wieku, a jej budowa zajęła ponad 20 lat. W trakcie budowy zginęło około 1,000 pracowników z powodu trudnych warunków i niebezpieczeństw terenowych. Droga ma 1,300 km długości, łącząc Islamabad z chińskim miastem Kaszgar. Najwyższy punkt to przełęcz Khunjerab, na wysokości 4,693 m n.p.m., znajdująca się na granicy Pakistanu i Chin.
Profil Trasy: Islamabad – Skardu
Islamabad (540 m n.p.m.)
Abbottabad (1,260 m n.p.m.) – 120 km
Babusar Pass (4,173 m n.p.m.) – 165 km
Chilas (1,265 m n.p.m.) – 75 km
Nanga Parbat Viewpoint – 50 km
Skardu (2,230 m n.p.m.) – 190 km
Podróż Karakorum Highway z Islamabadu do Skardu to pełne przygód i inspiracji doświadczenie, prowadzące przez różnorodne krajobrazy – od zielonych dolin i gęstych lasów po surowe, skaliste góry i rozległe lodowce. Trasa zaczyna się w Islamabadzie, a zaraz potem wiedzie przez dziewicze góry Hazara. Po niespełna 200 km osiągamy przełęcz Babusar (4,173 m n.p.m.), otwartą tylko w miesiącach letnich. Następnie trasa szybko zjeżdża w dół, aż do punktu widokowego Nanga Parbat, który znajduje się około 27 kilometrów w linii prostej od samego szczytu Nanga Parbat. Widok zapiera dech w piersiach. Kolejne 190 km do Skardu jest relatywnie łatwe do pokonania, chociaż trzeba się wspiąć 1000 m.
Skardu jest kluczowym miastem i bazą wypadową dla wielu wypraw w góry Karakorum i Himalaje. Jest to strategiczny punkt startowy dla wszystkich, którzy zmierzają w kierunku jednych z najwyższych szczytów na świecie, takich jak K2, Broad Peak, Gasherbrum I i II. Skardu znajduje się na wysokości około 2,230 m n.p.m., w dolinie rzeki Indus, otoczonej przez potężne pasma górskie. W Skardu znajduje się lotnisko obsługujące loty z Islamabadu, co czyni je łatwo dostępnym dla podróżnych z różnych części świata. Jednakże, loty są często uzależnione od warunków pogodowych. Ze względu na swoje położenie, Skardu ma również strategiczne znaczenie dla Pakistanu jako punkt kontroli nad regionem granicznym z Chinami i Indiami.
Region Karakorum jako Strefa Sporna
Region Karakorum, znany z jednych z najwyższych i najbardziej spektakularnych gór na świecie, znajduje się w strategicznym i geopolitycznie wrażliwym obszarze, który jest przedmiotem sporu terytorialnego między Indiami a Pakistanem. Spór o te tereny jest częścią szerszego konfliktu o Kaszmir, który trwa od momentu uzyskania niepodległości przez Indie i Pakistan w 1947 roku. Lodowiec Siachen, będący częścią Karakorum, jest jednym z najbardziej strategicznie spornych obszarów. Od lat 80. XX wieku Indie i Pakistan prowadzą tam ciągłe operacje wojskowe, czyniąc ten obszar najwyżej położonym polem bitwy na świecie.
Wszyscy odwiedzający muszą przestrzegać przepisów dotyczących wjazdu i poruszania się w regionie. Wymagane jest posiadanie odpowiednich pozwoleń i rejestracja u lokalnych władz oraz policji turystycznej w Skardu lub Gilgit przed rozpoczęciem wyprawy. Wszystkie ekspedycje muszą mieć wyznaczonego oficera łącznikowego (liaison officer), który towarzyszy grupie i zapewnia zgodność z przepisami. Grupy muszą dostarczyć szczegółowe informacje o składzie ekipy, planowanej trasie oraz harmonogramie.
W Skardu spędzamy jedną noc. Następnego dnia, po załatwieniu ostatnich formalności i wyznaczeniu oficera łącznikowego dla naszej wyprawy, ładujemy sprzęt na terenowe Jeepy i Land Rovery i ruszamy w dalszą drogę do Askole. Askole odgrywa kluczową rolę jako baza wypadowa dla wielu wypraw trekkingowych i wspinaczkowych, w tym na lodowiec Baltoro, Concordię, K2 Base Camp oraz Broad Peak. Askole to niewielka wioska, będąca ostatnim zamieszkałym punktem przed wejściem na szlaki prowadzące w głąb Karakorum. Leży na wysokości około 3,050 m n.p.m., w dolinie rzeki Braldu. Dostęp do Askole jest ograniczony i możliwy tylko drogą lądową ze Skardu, zazwyczaj pokonywaną samochodami terenowymi. Droga jest wymagająca i często uzależniona od warunków pogodowych i stanu dróg. Tak też było i w naszym przypadku. Kilka kilometrów przed Askole nasza kawalkada natrafiła na zwały skalnej lawiny i po dłuższej naradzie postanowiono, że większość zespołu dalszą część trasy pokona pieszo i w wiosce poczeka na transport ekwipunku, który mieliśmy nadzieję dotrze nazajutrz po odblokowaniu drogi.
Nie oglądając się na resztę, ruszyłem szybkim krokiem, aby jak najszybciej znaleźć się w wiosce. Po dwóch godzinach marszu zorientowałem się, że już dawno powinienem był dotrzeć do celu. Zrozumiałem wtedy, że musiałem zboczyć z trasy i zbłądziłem, bo wioska, do której dotarłem, to nie było Askole. Zapadał zmrok. Na szczęście miałem ze sobą telefon satelitarny. Nawiązałem łączność z Piotrem Pustelnikiem, który pełnił rolę kierownika wyprawy. Po 45 minutach przyjechał Jeep z pakistańskim kierowcą, który zabrał mnie, lekko przestraszonego, i odstawił do Askole, gdzie powitano mnie serdecznie, szydząc jednocześnie z mojego braku orientacji w terenie.
Rano następnego dnia uczestniczyłem w negocjacjach dotyczących pozyskania tragarzy do transportu ekwipunku wyprawy do bazy pod Broad Peak. Sprzęt i większość naszych osobistych bagaży została rozdzielona na części ważące 25 kg. W regionie Baltoro i innych szlakach Karakorum istnieją wytyczne dotyczące maksymalnej wagi, jaką mogą przenosić tragarze. Zazwyczaj maksymalna waga ładunku dla jednego tragarza wynosi około 25 kilogramów. Ta waga jest ustalana, aby chronić zdrowie i bezpieczeństwo tragarzy oraz zapewnić im odpowiednie warunki pracy. Następnego dnia ruszyliśmy w drogę. Trasę do bazy pod Broad Peak pokonaliśmy w ciągu 5 dni:
Askole do Jhola (3,200 m): Około 20 km, 6-8 godzin marszu wzdłuż rzeki Braldu.
Jhola do Paiyu (3,380 m): Około 20 km, 6-7 godzin marszu.
Paiyu do Urdukas (4,130 m): Około 15 km, 5-6 godzin marszu wzdłuż moren lodowca Baltoro z widokiem na Trango Towers i Cathedral Peaks.
Urdukas do Goro II (4,250 m): Około 12 km, 6-7 godzin marszu przez lodowiec Baltoro, pokryty kamieniami i skałami.
Goro II do Concordia (4,600 m): Około 12 km, 6-7 godzin marszu przez lodowiec Baltoro.
Concordia, znana również jako „tronowa sala bogów górskich,” oferuje panoramiczne widoki na K2, Broad Peak, Gasherbrum IV i inne imponujące szczyty. Concordia do Broad Peak Base Camp (4,950 m) i K2 Base Camp (5,150 m): Około 10 km do Broad Peak BC i dodatkowe 12 km do K2 BC, 6-8 godzin marszu. Trasa prowadzi przez lodowiec Godwin-Austen, który jest jednym z głównych lodowców w regionie Karakorum. To z pewnością jedna z najpiękniejszych tras trekkingowych na świecie, dzięki spektakularnym widokom otaczających szczytów: K2 (8,611 m n.p.m.), Broad Peak (8,051 m n.p.m.), Gasherbrum I (8,080 m n.p.m.), Gasherbrum II (8,035 m n.p.m.), Gasherbrum IV (7,925 m n.p.m.), Gasherbrum III (7,952 m n.p.m.), Masherbrum (7,821 m n.p.m.), Chogolisa (7,665 m n.p.m.), Biarchedi Peak (6,810 m n.p.m.), Mitre Peak (6,010 m n.p.m.), Crystal Peak (6,250 m n.p.m.).
W bazie pod Broad Peak przebywałem w sumie cztery dni. W tym czasie poszedłem na „spacer” do Bazy pod K2, oddalonej o 2 godziny marszu, i co najważniejsze, mogłem wejść do Obozu 1 na Broad Peak. Kolejny raz doświadczyłem atmosfery budowy infrastruktury bazy wspinaczkowej pod ośmiotysięcznikiem i początkowych dni wspinania w kierunku szczytu.
Droga powrotna była ogromnym wyzwaniem, mając na uwadze, że znacznie krótsza, ale o wiele trudniejsza trasa z Concordii do Hushe przez przełęcz Gondogoro La jest jedną z najbardziej spektakularnych, ale też wymagających tras trekkingowych na świecie. Oferuje niezapomniane widoki na jedne z najwyższych gór świata i stanowi wyjątkowe wyzwanie. Dla wielu trekkerów jest to doświadczenie życia, które łączy w sobie zarówno piękno natury, jak i wyzwanie fizyczne i logistyczne. W naszym przypadku dodatkowym utrudnieniem były opady śniegu, które nastąpiły w noc tuż przed wyjściem.
Szczegółowy Opis Trasy
Concordia do Ali Camp
Długość etapu: Około 12 km.
Czas marszu: 8 godzin.
Opis: Trasa prowadzi z Concordii przez lodowiec, a następnie wspina się do Ali Camp. Jest to punkt przygotowawczy przed przejściem przez Gondogoro La. Widoki na okoliczne szczyty, takie jak K2, Broad Peak, i Gasherbrum IV, są spektakularne. W Ali Camp spędziliśmy noc, aby wczesnym rankiem wyruszyć na przełęcz.
Ali Camp do Gondogoro La (5,585 m) do Khuspang Camp
Długość etapu: Około 10-12 km.
Czas marszu: 12 godzin.
Opis: Wspinaczka na przełęcz Gondogoro La jest jednym z najbardziej wymagających odcinków trasy, zarówno fizycznie, jak i technicznie. Przejście odbywało się w nocy, aby uniknąć problemów związanych z topniejącym lodem. Po osiągnięciu przełęczy zeszliśmy stromym zboczem do Khuspang Camp.
Khuspang Camp do Shaieshcho Camp
Długość etapu: Około 15 km.
Czas marszu: 7 godzin.
Opis: Szlak prowadzi przez bardziej łagodny teren w dolinie Hushe, z pięknymi widokami na otaczające góry. To bardziej relaksujący odcinek po trudach przejścia przez Gondogoro La.
Shaieshcho Camp do Hushe (3,050 m)
Długość etapu: Około 15 km.
Czas marszu: 6 godzin.
Opis: Ostatni etap trekkingu, zejście do wioski Hushe. Wioska była punktem końcowym trasy i miejscem, gdzie czekał na nas transport do Skardu. W barze w Hushe, gdzie szczęśliwi jedliśmy co popadło, popijając piwem, dostrzegłem na ścianie dużą fotografię Wojtka Kurtyki, który jak się okazało, cieszy się tutaj szczególnym uznaniem za jego spektakularne przejście Świetlistej Ściany na Gasherbrum IV w 1985 roku.
Podróż z Hushe do Skardu bez historii, 8 godzin jeepem, większość trasy przespałem.
21 lipca Piotr Pustelnik stanął na Rocky Summit (8030 m n.p.m.) – przedwierzchołku głównego szczytu Broad Peak. Wraz z nim szedł Artur Hajzer. Do wierzchołka głównego pozostało pokonanie długiej grani – około 2 godzin wędrówki w jedną stronę. Z uwagi na bardzo trudne warunki i późną porę, himalaiści podjęli decyzję o wycofaniu się do obozu III. Podczas powrotu Artur Hajzer złamał nogę w kostce. Akcja ratunkowa, której celem było sprowadzenie Artura do obozu, zakończyła się sukcesem. Artur nie mógł się poruszać samodzielnie i został zwieziony na dół przez członków wyprawy. Piotr Pustelnik, wspólnie z uczestnikami, podjął decyzję o zakończeniu ekspedycji.
Gdy zacząłem przygotowania do wyjazdu na konferencję bankową w Los Angeles, gdzie miałem wygłosić wykład na temat case study mBanku, wpadłem na pomysł, aby wykorzystać tę okazję na zdobycie Mt. Whitney w Sierra Nevada. W tym rejonie jako ratownik górski pracował Don Bowie, którego poznałem kilka miesięcy wcześniej podczas wspólnej wspinaczki na Cho Oyu w Himalajach. Po krótkiej rozmowie telefonicznej doszliśmy do wniosku, że warto spróbować wejścia na szczyt w rodzinnym gronie – z moją żoną Marzeną i synem Filipem. Don obiecał towarzyszyć nam, zapewniając, że razem damy radę osiągnąć cel.
Mount Whitney to najwyższy szczyt w kontynentalnej części Stanów Zjednoczonych, wznoszący się na wysokość 4,421 metrów nad poziomem morza. Mount Whitney jest typowym szczytem alpejskim, z charakterystycznym, ostro zarysowanym grzbietem, który przyciąga wspinaczy z całego świata. Szczyt ten jest częścią pasma górskiego Sierra Nevada, które rozciąga się na długości ponad 640 kilometrów przez wschodnią część Kalifornii. W okolicach szczytu nie ma stałych lodowców, co odróżnia Mount Whitney od wielu innych wysokich gór. Warunki śnieżne mogą jednak być trudne, zwłaszcza zimą i wczesną wiosną.
15 września spotkaliśmy się w Lone Pine na kolacji w Jake’s Saloon, a następnego dnia przed południem wyruszyliśmy wraz z Filipem i Marzeną do Trail Camp, gdzie planowaliśmy spędzić noc, aby się zaaklimatyzować. Don miał do nas dołączyć na miejscu. Wjechaliśmy z poziomu morza do Lone Pine, które leży na wysokości 1,136 metrów n.p.m., a przed nami było blisko 20 kilometrów marszu i przewyższenie ponad 3000 metrów.
Po około 30 minutach dotarliśmy do parkingu przy Whitney Portal (2,548 m n.p.m.), gdzie zostawiliśmy samochód i rozpoczęliśmy podejście do Trail Camp. Mój plecak był nieco cięższy, ponieważ niosłem dodatkowo dwuosobowy namiot, aprowizację na kolację i śniadanie oraz palnik gazowy Jetboil do gotowania wody. Szlak do Trail Camp ma 11 km długości, przy przewyższeniu 1100 metrów, i prowadzi coraz bardziej skalistą oraz stromą ścieżką, aż w końcu dociera się do obozu zlokalizowanego na wysokości około 3,650 metrów n.p.m.
Pierwsze podejście do Lone Pine Lake (3,011 m n.p.m.) to przyjemna, choć wymagająca czterokilometrowa wędrówka przez zielony teren, której uwieńczeniem jest malownicze jezioro. Zatrzymaliśmy się tam na krótki odpoczynek, bo plan na ten dzień przewidywał „tylko” 10 km i nie mieliśmy ograniczeń czasowych. Po minięciu Lone Pine Lake, szlak prowadzi przez otwarte przestrzenie znane jako Bighorn Park – malowniczy, stosunkowo płaski odcinek, otoczony łąkami i niską roślinnością. Po 1,5 godzinie i przejściu 2,5 km dotarliśmy do Mirror Lake (3,243 m n.p.m.). Za Mirror Lake, szlak zaczyna stawać się bardziej stromy, a krajobraz staje się surowszy, z mniejszą ilością roślinności. Ostatnie podejście do Trail Camp to strome podejście skalistą ścieżką. Po 6 godzinach od wyjścia z Whitney Portal dotarliśmy do celu dnia. Trail Camp (3,700 metrów n.p.m ) to duża, otwarta przestrzeń z jeziorem, skąd następnego ranka mieliśmy ruszyć na szczyt.
Rozbiliśmy namiot w późnym popołudniu, a w międzyczasie dołączył do nas Don Bowie. Przyniósł ze sobą tylko czekan, bez plecaka. Gotując wodę na herbatę na palniku Jetboil, który jak zwykle spisał się znakomicie, rozpakowaliśmy prowiant i zjedliśmy kolację w niebiańskim otoczeniu. Wieczór spędziliśmy na rozmowach, wspominając pobyt w Base Camp Cho Oyu. Don opowiadał, jak nie podołał trudnościom załamania pogody i nie zdołał wejść na szczyt, podobnie jak Piotr Pustelnik, który traktował tę wyprawę treningowo. Piotr Morawski i Peter Hamor dali wtedy radę i zdobyli szczyt. Po długiej rozmowie Don położył się na noc w zagłębieniu skalnym, a my we troje w namiocie. Noc była zimna, Filip i Marzena spali dość dobrze, ja prawie wcale.
Rano, po spakowaniu namiotu, ruszyliśmy na szczyt. Droga z Trail Camp na Mt. Whitney to długie podejście, przy przewyższeniu 760 metrów, przez 99 Zygzaków (99 Switchbacks) – charakterystyczny element trasy. Po przejściu 4,5 km dotarliśmy do Trail Crest, skąd ścieżka biegnie grzbietem, oferując niesamowite widoki zarówno na wschód, w kierunku doliny Owens Valley, jak i na zachód, w stronę Sequoia National Park. Odcinek ten jest wyjątkowo eksponowany, z wąską ścieżką biegnącą wzdłuż stromych zboczy i przepaści po obu stronach. Mimo że technicznie nie wymaga wspinaczki, wymaga dużej ostrożności.
Szczyt Mt. Whitney jest stosunkowo rozległy i płaski, jak na górskie standardy. Oferuje wystarczająco dużo miejsca, aby pomieścić kilkadziesiąt osób jednocześnie. Najbardziej charakterystycznym punktem na szczycie jest kamienna chatka (Stone Hut), zbudowana w 1909 roku przez Smithsonian Institution, która zapewnia pewien rodzaj schronienia przed wiatrem, choć zazwyczaj jest zamknięta. Podejście jest długie i męczące, ale widoki są oszałamiające. Po 5 godzinach wspinaczki, krańcowo zmęczeni, ale bardzo szczęśliwi, stanęliśmy na szczycie. Pogoda nam sprzyjała – było słonecznie, bezwietrznie i ciepło.
Porównanie z Mt. Blanc
Ciekawe może być porównanie warunków na szczycie Mt. Blanc i Mt. Whitney, który jest niższy o niespełna 400 metrów. Moje wejście na Mt. Blanc odbyło się również we wrześniu, ale było znacznie chłodniejsze – temperatura wynosiła -20°C i wszędzie zalegał śnieg. Na Mt. Whitney było +15°C, a ja mogłem nawet zdjąć buty, by odpocząć. Różnice te wynikają częściowo z szerokości geograficznej (Mt. Blanc: 45°50′01″N; Mt. Whitney: 36°34′42″N), ale także z klimatu. Mont Blanc znajduje się w klimacie umiarkowanym, z chłodnym klimatem alpejskim, charakteryzującym się dużą ilością opadów, zwłaszcza śniegu. Mt. Whitney leży w regionie o bardziej kontynentalnym klimacie suchym, z gorącymi latami i zimnymi zimami. Choć szczyt Mt. Whitney również doświadcza niskich temperatur zimą, lato jest tam zwykle cieplejsze i bardziej suche niż na Mont Blanc.
Schodząc ze szczytu, na początku Trail Crest, pożegnaliśmy się z Donem Bowie, który został wezwany na akcję ratunkową. My schodziliśmy wolno, coraz wolniej, niezależnie od tego, że trudności na szlaku malały. Tuż przed zapadnięciem zmroku dotarliśmy do Whitney Portal. Skrajnie zmęczeni, ale szczęśliwi, pojechaliśmy do Lone Pine na nocleg.
McKinley, Mount McKinley, Mount Denali (6194 m n.p.m.) – najwyższy szczyt Ameryki Północnej, położony w górach Alaska (USA). McKinley zbudowany jest ze skał krystalicznych (głównie granitów i łupków krystalicznych). Jego masyw pokryty jest wiecznym śniegiem i lodowcami, a największy z nich – o długości ok. 50 km – to lodowiec Muldrow. Względem otaczających go dolin występuje u jego stoków jedna z największych deniwelacji na świecie – ponad 5 kilometrów.
Po raz pierwszy szczyt został zdobyty w 1913 roku. Nazwa na cześć amerykańskiego prezydenta Williama McKinleya, Denali to tradycyjna indiańska nazwa góry. Obecnie masyw McKinleya objęty jest Parkiem Narodowym Denali. Z uwagi na fakt, że jest to najwyższy szczyt Ameryki Północnej, wchodzi on w skład tzw. Korony Ziemi.
Pierwszym Polakiem na szczycie McKinley był Marek Głogoczowski, który zdobył górę w 1970.
Na początku maja 2007 roku, Piotr Pustelnik wspomniał, że zamierza złożyć wniosek o permit na wspinaczkę na wierzchołek Denali. Każdy, kto planuje wspinaczkę na Denali (6190 m n.p.m.) lub Mount Foraker (5304 m n.p.m.), musi uzyskać permit od National Park Service (NPS). Moja reakcja była natychmiastowa – poprosiłem go, aby uwzględnił mnie w składzie wyprawy. Zgodził się, i w ten sposób 26 maja znaleźliśmy się w Anchorage wspólnie z Martyną Wojciechowską, Kingą Baranowską, Filipem Pawluśkiewiczem, Waldemarem Sondką i Piotrem Pustelnikiem. Dla Piotra Pustelnika była to druga wyprawa na Alaskę; on zdobył Denali, ja natomiast miałem jedynie okazję przelecieć nad szczytem samolotem.
Nasz zespół był mocny. Martyna Wojciechowska, znana dziennikarka, była w trakcie realizacji projektu Korona Ziemi, zdobycia wszystkich najwyższych wierzchołków kontynentów. Już wcześniej weszła na Mt. Blanc, Kilimandżaro, Aconcaguę i Mt. Everest, więc nie było wątpliwości, że w górach radzi sobie doskonale. Kinga Baranowska była wschodzącą gwiazdą polskiej himalaistyki – w 2003 roku zdobyła Cho Oyu, w 2006 roku Broad Peak, a na 2007 rok planowała wejście na Nanga Parbat. Waldemar Sondka, długoletni ratownik TOPR, miał na koncie wejście na Aconcaguę oraz wspinaczkę na Broad Peak.
W Anchorage spędziliśmy półtora dnia. Głównym celem pobytu było uzupełnienie ekwipunku w specjalistycznym sklepie REI oraz zakupy prowiantu. Obowiązkowym punktem była również kolacja w Bistro de Paris.
Podróż do Talkeetna odbyliśmy pociągiem McKinley Explorer. Alaska Railroad oferuje malowniczą trasę z Anchorage do Talkeetna, która trwa około 3 godzin. Podróż ta oferuje spektakularne widoki na Alaskę, w tym rzeki, góry i lasy. W Talkeetna zarejestrowaliśmy się w Denali National Park Service, gdzie odbyliśmy obowiązkowy briefing bezpieczeństwa. Omawiano na nim kwestie związane z pogodą, zagrożeniami lawinowymi i technikami przetrwania. Po rejestracji zarezerwowaliśmy przelot z Talkeetna Air Taxi na lodowiec Kahiltna. Loty planowane są zazwyczaj na poranek, kiedy warunki pogodowe są najbardziej stabilne. Mieliśmy szczęście – pogoda dopisywała, więc około 10 rano wylądowaliśmy na lodowcu Kahiltna, gdzie na wysokości 2200 m n.p.m. zlokalizowany jest Base Camp, główny punkt wyjściowy dla większości ekspedycji na Denali.
Bez zbędnej zwłoki na lodowcu, spakowaliśmy sprzęt na plastikowe sanie i ruszyliśmy w drogę do Camp 1. Planowaliśmy pokonać trasę w trzech etapach, bez pośpiechu, wykorzystując ten czas na wstępną aklimatyzację. Na całej trasie do Camp 3 trzeba było uważać na szczeliny lodowcowe, które mogą być ukryte pod śniegiem. Poruszanie się w zespołach z liną asekuracyjną było koniecznością. Marsz do Camp 1 nie był wymagający, co pozwoliło nam cieszyć się widokami i słońcem. Pokonaliśmy dystans około 8 km, przy przewyższeniu 200 m, w 5 godzin. Dolna część lodowca Kahiltna jest stosunkowo szeroka i płaska. Na tej wysokości szczeliny lodowcowe są obecne, ale wczesną porą roku mogą być pokryte śniegiem, dlatego poruszaliśmy się w zespołach z liną asekuracyjną.
Przejście z Camp 1 (2400 m n.p.m.) do Camp 2 (3400 m n.p.m.) było trudniejsze. To dystans około 6 km. Trasa do Camp 2, znanego również jako „11K Camp”, zaczyna się stromo i prowadzi przez środkową część lodowca Kahiltna. Przejście przez sekcję zwaną „Ski Hill” było wymagające – nachylenie stoku sięgało około 35 stopni. Podejście na tym odcinku było trudne, zwłaszcza przy większym obciążeniu plecaków i sanek.
Odcinek z Camp 2 do Camp 3 (4267 m n.p.m.) to dystans około 4,5 km. Trasa ta jest najbardziej wymagająca na drodze z Base Camp do Camp 3. Szczególnie trudna była sekcja „Motorcycle Hill”, gdzie nachylenie wzrastało do około 40-45 stopni. Następnie trasa prowadziła przez „Squirrel Hill” i „Windy Corner” – miejsca znane z silnych wiatrów, które mogły znacznie utrudniać wspinaczkę. To właśnie w tych miejscach zmagałyśmy się z wyjątkowo trudnymi warunkami, i do Camp 3 dotarliśmy bardzo zmęczeni. Późnym popołudniem temperatura spadła, więc naprędce rozbiliśmy namioty, ugotowaliśmy herbatę i położyliśmy się spać. Następnego dnia poprawiliśmy stanowiska, mocowania i postawiliśmy mur ochronny z wyciętych prostopadłościanów śniegu.
Camp 3, zwany „14K Camp”, znajduje się na wysokości około 4267 metrów na grzbiecie West Buttress na Denali i służy głównie aklimatyzacji. Obóz jest usytuowany na dużej, stosunkowo płaskiej półce śnieżno-lodowej na zboczu góry. Choć teren jest w miarę płaski, otaczają go wyższe formacje lodowe i ściany skalne, które częściowo osłaniają obóz przed silnymi wiatrami. Camp 3 oferuje spektakularne widoki na okoliczne szczyty i lodowce. Z obozu widać wierzchołek Denali, wznoszący się majestatycznie nad nami. Na wschodzie rozpościerają się widoki na mniejsze, ale równie imponujące szczyty, takie jak Mount Foraker (5304 m n.p.m.) i Mount Hunter (4442 m n.p.m.). Z Camp 3 rozciąga się także widok na rozległy lodowiec Kahiltna, który przypomina ogromną, białą rzekę wijącą się przez doliny. W bezchmurne dni lodowiec lśni w słońcu, tworząc kontrast z ciemnymi skałami i błękitnym niebem.
Droga z Camp 3 do High Camp, położonego na wysokości 5243 m n.p.m., jest zdecydowanie najbardziej wymagającym fizycznie i technicznie odcinkiem wspinaczki na Denali. Po wyjściu z Camp 3 w godzinach porannych, musieliśmy pokonać The Headwall – podejście o długości około 600 metrów, nachylone pod kątem około 40-50 stopni. Wspinaczka odbywała się po stałych linach zamocowanych na lodzie i śniegu. Używaliśmy raków i jumarów, aby bezpiecznie poruszać się w górę. Po pokonaniu Headwall krótko odpoczęliśmy, po czym dotarliśmy do wąskiego grzbietu zwanego „Washburn’s Thumb”. Ten grzbiet miał strome, eksponowane zbocza po obu stronach, a ścieżka była wąska i technicznie trudna. Uważne i precyzyjne ruchy były tutaj kluczowe, zwłaszcza przy zmiennych warunkach pogodowych, które powodowały oblodzenie. Po przekroczeniu Washburn’s Thumb dotarliśmy do relatywnie płaskiego odcinka na grzbiecie, co było krótkim momentem wytchnienia przed ostatnim podejściem do High Camp. Trasa oferowała spektakularne widoki na lodowiec Peters Glacier oraz okoliczne szczyty. Ostatnia część drogi prowadziła przez strome zbocze, na którym wspinacze musieli przejść przez kilka trudnych odcinków.
Po osiągnięciu wysokości 5243 metrów dotarliśmy do High Camp, który jest główną bazą przed atakiem na szczyt. High Camp jest zlokalizowany na eksponowanym grzbiecie West Buttress, gdzie warunki pogodowe są ekstremalne, nawet latem. Często wieje tu porywisty wiatr, osiągający prędkość ponad 100 km/h, a w nocy temperatura spada znacznie poniżej -30°C. Jednak widoki z High Camp należą do najbardziej spektakularnych w całym wspinaczkowym świecie. Z obozu roztacza się ogromna panorama gór Alaski, sięgająca setek kilometrów w każdą stronę. Na wschodzie i południu widać rozległe lodowce, a na zachodzie pasma górskie i dalekie równiny, aż po horyzont. Z High Camp można również dostrzec Summit Ridge, grzbiet prowadzący na szczyt Denali. Widok na Mount Foraker i Mount Hunter, podobnie jak z Camp 3, był niesamowity – widzieliśmy również morze chmur, które rozciągało się poniżej obozu, tworząc surrealistyczne wrażenie, jakbyśmy znajdowali się na wyspie otoczonej oceanem bieli.
Atak na szczyt Denali rozpoczęliśmy wcześnie rano. Wyszliśmy jako ostatni, około 5:00, aby maksymalnie wykorzystać okno pogodowe. Zabraliśmy ze sobą minimalny sprzęt, aby zredukować wagę i przyspieszyć wspinaczkę. Piotr prowadził, za nim szły Martyna z Kingą, potem ja z Waldkiem, a na końcu Filip. Piotr nie forsował dużego tempa, szliśmy spokojnie, nie odczuwając zbyt dużego wysiłku. Pierwszym kluczowym punktem trasy było Denali Pass, znajdujące się na wysokości około 5547 metrów. Był to stromy trawers, który wymagał dużej ostrożności, zwłaszcza przy wietrznej pogodzie i oblodzonym terenie. Po przejściu Denali Pass, trasa prowadziła przez odcinek nazywany „Autobahn” – rozległy stok, który wspinacze musieli pokonać na dużej wysokości. Nazwa „Autobahn” pochodzi od ryzyka szybkiego zsuwania się na tym odcinku, jeśli rakiety śnieżne nie złapią przyczepności na lodzie. Stok był długi i monotonny, a wysiłek fizyczny na tej wysokości był niezwykle wyczerpujący.
Kiedy dotarliśmy do Archdeacon’s Tower, kolejnego trudnego technicznie punktu trasy, zmęczenie zaczęło dawać się we znaki. Archdeacon’s Tower to stroma sekcja, która spowalniała tempo wspinaczki. Droga przez „The Football Field”, znajdujący się na wysokości około 5943 metrów, wydawała się długa i monotonna. Piotr czekał na nas przed „Pig Hill”, ostatnim odcinkiem wspinaczki na szczytowy grzbiet. „Pig Hill” był krótkim, ale stromym podejściem, które wymagało maksymalnego wysiłku. Na Summit Ridge dotarłem jako drugi, zaraz za Piotrem. Summit Ridge to szczytowy grzbiet, wąski i eksponowany. Ostatnie metry na szczyt są technicznie łatwiejsze, ale niezwykle wymagające ze względu na wysokość i zmęczenie.
Powrót do High Camp odbywał się w pośpiechu, ponieważ pogoda zaczęła się gwałtownie pogarszać i spodziewaliśmy się zamieci. Szczęśliwie dotarliśmy do obozu w momencie, kiedy widoczność gwałtownie się zmniejszyła z powodu wiatru i mgły. Nazajutrz zeszliśmy do Camp 3, a kolejnego dnia do Base Camp, gdzie musieliśmy czekać aż trzy dni na poprawę pogody, umożliwiającą lądowanie samolotów na lodowcu Kahiltna.
Była to niezapomniana wyprawa, pełna wyzwań, ale także spektakularnych widoków i doświadczeń, które zostaną w pamięci na zawsze.
Jebel Toubkal (Dżabal Tubkal) to najwyższy szczyt Atlasu Wysokiego i jednocześnie najwyższy punkt Afryki Północnej, wznoszący się na wysokość 4167 metrów nad poziomem morza. Leży w Maroku, około 60 km na południe od Marrakeszu. Jebel Toubkal to popularny cel, przyciągający zarówno doświadczonych alpinistów, jak i amatorów trekkingu, którzy mogą bez większych problemów zdobyć ten imponujący szczyt.
Atlas to rozległy łańcuch górski rozciągający się przez trzy kraje Afryki Północnej: Maroko, Algierię i Tunezję. Atlas dzieli się na kilka pasm, z których najważniejsze to Atlas Średni, Atlas Wysoki oraz Atlas Saharyjski. Łańcuch ten rozciąga się na długość około 2500 kilometrów, stanowiąc naturalną barierę pomiędzy wybrzeżem Atlantyku i Morzem Śródziemnym a Saharą. Atlas Wysoki (Haut Atlas) to najwyższe i najbardziej spektakularne pasmo górskie w całym łańcuchu Atlasu. Rozciąga się na długości około 700 kilometrów od miasta Agadir nad Atlantykiem na zachodzie do granicy z Algierią na wschodzie. To w tym paśmie znajdują się najwyższe szczyty Maroka i całej Afryki Północnej, w tym Jebel Toubkal.
Wspólny wyjazd do Maroka był prezentem na moje pięćdziesiąte urodziny od żony. 2 stycznia 2008 roku, dzień po urodzinach, polecieliśmy do Casablanki, gdzie wynajęliśmy samochód terenowy i planowaliśmy odwiedzić Rabat, Fez, przejechać Atlas ze wschodu na zachód, spędzić kilka dni na Saharze, a w drodze powrotnej, jadąc do Marrakeszu, ja zaplanowałem wejście na Jebel Toubkal. Góra nie jest specjalnie wymagająca, więc zamierzałem zdobyć ją „z marszu” w ciągu jednego dnia z wioski Imlil. Jednakże miejscowy przewodnik odradzał mi tak ambitny plan, i ostatecznie zgodziłem się z nim, biorąc pod uwagę brak aklimatyzacji. Marzena zdecydowała się spędzić ten dzień sama w hotelu Kasbah du Toubkal, który znajduje się na obrzeżach wioski. Ustaliliśmy, że starszy syn przewodnika pójdzie z Marzeną na krótki trekking, podczas którego odwiedzi jego rodzinny dom i zje tam lunch.
Droga na Jebel Toubkal rozpoczyna się w wiosce Imlil, położonej na wysokości około 1740 metrów n.p.m. Wyruszyliśmy zaraz po śniadaniu, około 10-tej rano. Z Imlil trasa prowadzi przez dolinę Mizane, mijając malownicze krajobrazy i przechodząc przez kilka tradycyjnych wiosek berberyjskich. Do schroniska Refuge Toubkal Les Mouflons, które znajduje się na wysokości 3207 m n.p.m. niedaleko starszego i większego schroniska Refuge du Toubkal (Neltner Refuge), dotarliśmy po południu. 12 km marszu i przewyższenie 1460 metrów bez aklimatyzacji dało się we znaki – droga zajęła nam ponad 5 godzin, więcej niż się spodziewałem. Na kolację zjadłem jagnięcinę z warzywami i wkrótce po zapadnięciu zmroku zasnąłem.
Ostatni etap wspinaczki na Toubkal rozpoczęliśmy wcześnie rano, zaraz po wschodzie słońca. Trasa wiedzie przez kamienistą ścieżkę, która staje się coraz bardziej stroma i trudna technicznie, zwłaszcza na odcinku prowadzącym przez przełęcz Tizi n’Toubkal, położoną na wysokości 3975 metrów. To miejsce było oblodzone i pokryte śniegiem. Nie miałem raków, ale moje La Sportivy, model Makalu, dobrze się sprawdziły w trudnych warunkach. Po przejściu przełęczy ostatni odcinek trasy jest mniej wymagający, ale przebycie 1,5 km przy przewyższeniu ponad 200 m zajęło mi ponad godzinę.
Na szczycie Jebel Toubkal stanąłem w południe. Widok na cały Atlas Wysoki zapierał dech w piersiach. Droga powrotna do Imlil zajęła nam 6 godzin, co wydaje się przyzwoitym osiągnięciem.
Wejście na szczyt uczciłem w Kasbah du Toubkal uroczystą kolacją z Marzeną, delektując się tradycyjną marokańską zupą Harira (gęsta, pożywna zupa z soczewicy, ciecierzycy, pomidorów, podawana z daktylami i świeżym chlebem) oraz Mechoui, specjalnością Kasbah du Toubkal – marynowaną, pieczoną jagnięciną, niezwykle delikatną i soczystą. Na deser orzechy z miodem i cynamonem oraz tradycyjna marokańska herbata miętowa, idealna na zakończenie posiłku.
Elbrus – o wysokości 5642 m n.p.m. – jest bezsprzecznie najwyższym szczytem Kaukazu Wielkiego i Rosji. Swój kopułowaty kształt Elbrus zawdzięcza wulkanicznej genezie. Pojawił się on w górnym trzeciorzędzie a obecnie jest uznawany za wygasły wulkan, choć niektórzy twierdzą, że tylko drzemie. Współcześnie jedynym przejawem jego aktywności są gorące siarkowe ekshalacje (gazowe wyziewy). Stożek Elbrusa pokrywa rozległa czapa lodowca, z którego biorą początek bystre, górskie rzeki. Masyw składa się z dwóch wierzchołków o zbliżonej wysokości – wschodni osiąga 5621 m a nieco wyższy zachodni 5642 m. Wierzchołki rozdzielone są szerokim, płaskim siodłem o wysokości 5200 m n.p.m. Zarówno majestatyczny wygląd jak i sam kształt góry znalazły odbicie w lokalnym nazewnictwie. Miejscowi określają Elbrus na różne sposoby np. jako Dziewczęce Piersi, Góra Przynosząca Szczęście, Święta Góra czy też Góra Śnieżna.
Położony jest w zachodniej części głównego łańcucha Kaukazu, na terenie Kabardo-Bałkarii. Jest najwyższym szczytem Rosji. Masyw Elbrusa jest wygasłym wulkanem, którego ostatni okres aktywności miał miejsce ok. połowy I w n.e. Zbudowany jest z law andezytowych , prawie w całości pokrytych obecnie lodowcami o łącznej powierzchni około 138 km² oraz wiecznym śniegiem (powyżej wysokości 3700-4000 m n.p.m.). Jest o ok. 1500 m wyższy od najwyższych otaczających go szczytów. Elbrus aż o 835 metrów przebija on pod tym względem pierwszą górę Alp, czyli słynny Mont Blanc (4807 m n.p.m.). Czy zatem Elbrus jest najwyższym punktem Europy? Na ten temat są różne opinie. Dlatego w zestawieniach siedmiu najwyższych szczytów kontynentów podaje się czasem oba wierzchołki.
Istnieje kilka przyjętych granic między Azją a Europą na odcinku między Morzem Czarnym a Morzem Kaspijskim. Według najbardziej rozpowszechnionej opinii (National Geographic, Encyclopedia Britannica) granica biegnie szczytami Wielkiego Kaukazu – wówczas Elbrus należałoby traktować jako najwyższy europejski szczyt. Według odosobnionych opinii granica biegnie wzdłuż południowych podnóży Kaukazu i wtedy Elbrus leży w Azji.
Na szczyt Mt. Blanc wszedłem z Piotrem Pustelnikiem i Darkiem Załuskim podczas jesiennego weekendowego wypadu w 2000 r w przekonaniu, że to najwyższy szczyt Europy. W kwietniu 2008 r. przyszedł czas by tę pomyłkę naprawić. Z grupą znajomych wybieram się na wyprawę w góry Kaukaz w celu zdobycia najwyższego szczytu Europy – Elbrus. Organizatorem wyprawy jest Maciek Berbeka, znany himalaista zdobywca pięciu ośmiotysięczników. Dokonał pierwszych zimowych wejść na Manaslu (1984) razem z Ryszardem Gajewskim oraz na Cho Oyu (1985) razem z Maciejem Pawlikowskim. W 1988 roku był bliski pierwszego zimowego wejścia na Broad Peak (wejście w stylu alpejskim z Aleksandrem Lwowem podczas zimowej polskiej wyprawy na K2), w rzeczywistości zdobył przedwierzchołek Rocky Summit (8030 m n.p.m.) niższy od głównego wierzchołka o 17 metrów, lecz oddalony o godzinę wspinaczki eksponowaną granią. Do tej pory jest jedynym człowiekiem, który zimą przekroczył 8000 m n.p.m. w Karakorum. Zdobył Annapurnę nową drogą – południową ścianą. W 1993 zdobył Mount Everest wspinając się od strony chińskiej.
W sześcioosobowym składzie połowa to moi znajomi, a wśród nich bliski przyjaciel – Waldek Sondka z którym od lat wyjeżdżam w wysokie góry. To on mnie namówił na wyjazd, a następnie podjął rozmowy z Maćkiem Berbeką, który zgodził się pojechać z nami. Wyjeżdżając na wyprawy wysokogórskie szukam towarzystwa ludzi, którzy wiedzą, kiedy zamilknąć na jakiś czas, a kiedy się odezwać. W górach człowiek nie jest samotny, nawet, jeśli jest sam. Wtedy dopiero ma czas i spokój, by naprawdę zebrać myśli, zagłębić się siebie, porozmawiać ze sobą, ale także by z dystansem spojrzeć na to co zostawił w domu, w pracy. Wyjazd w góry w złym towarzystwie to dramat, stracony czas to pestka, utracone korzyści ważą więcej.
Wyprawa ma być błyskawicznym przedsięwzięciem, planujemy 10 dni na wszystko, przejazdy, aklimatyzacja, wejście, powrót. Maciek twierdzi, że mamy 75 % szans na wejście na szczyt, on był tam wiele razy. Pogoda jest kluczowym problemem. Bierzemy ze sobą narty skitourowe, foki, w celu podejścia na nartach jak najwyżej i zjechania ze szczytu, jak się da. Nie miałem czasu na trening, który Maciek zorganizował dla wszystkich wyjeżdżających w Zakopanem. Kiedyś narty to był mój ulubiony sport zimowy, ale od czasu, kiedy trenuję bieganie i uczestniczę w maratonach, przestałem jeździć na nartach zimą. Przyczyna – brak czasu i obawa przed kontuzją na zatłoczonych stokach. Dopiero dwa lata temu kupiłem narty skitourowe i odnalazłem na powrót przyjemność w narciarstwie. Zdaję sobie sprawę, że moje umiejętności są niewystarczające, by jeździć w warunkach ekstremalnych, więc przezornie zabieram buty wspinaczkowe z zamiarem wyboru klasycznej opcji wejścia na Elbrus.
Logistyka wyprawy jest nieskomplikowana, rano wylot z Warszawy do miejscowości Mineralnyje Wody z przesiadką w Moskwie. Przejazd samochodem (2,5 godz.) do Cheget i zakwaterowanie w hotelu NAKRA. Wieczorem mamy czas na piwo i rozmowy. W ciągu następnych dwóch dni jeździmy do miejscowości Terskol oddalonej o 10 min drogi samochodem skąd wjeżdżamy kolejką linową na 3500 m do stacji MIR, gdzie na przemian siedzimy w barze i chodzimy na skitourach w głębokim śniegu.
To sposób Maćka Berbeki na wstępną aklimatyzację. Trzeciego dnia wchodzimy na nartach powyżej ruin schroniska Priut 11 (4167 m) i wracamy. Futurystyczne w swoim kształcie schronisko zostało zbudowane w 1939 r. na miejscu w którym stał schron powstały w 1929 r. nazywany Priut 11, dla upamiętnienia 11 naukowców prowadzących badania naukowe w tym regione. W tym czasie Priut mieszczący do 120 turystów był określany jako najwyżej położony hotel na świecie. Priut 11 spłonął w sierpniu 1998 r. i pomimo licznych zapowiedzi nie został odbudowany. Widząc stan infrastruktury turystycznej, wyciągi, jakość utrzymania tras narciarskich to nie dziwi. Kiedyś to był najmodniejszy region sportów narciarskich w Związku Radzieckim, którego obywatele nie jeździli na narty w Alpy. Dziś Rosjanie przedkładają stoki Alp w Austrii, Szwajcarii, Włoszech i Francji nad rodzimy Kaukaz a państwo rosyjskie nie ma pieniędzy by finansować projekty na pokaz. Plany zbudowania przedłużenia kolejki linowej do wysokości 4100 m też nie zostały zrealizowane, a to być może dałoby komercyjną podstawę dla istnienia dużego schroniska na tej wysokości. Faktem jest, że są ruiny, a schroniska żadnego nie ma. W ostatnich latach pojawiły się za to trzy kontenery stalowe, dwa mieszkalne i jeden służący jako kuchnia i jadalnia.
Standardowa droga na szczyt Elbrusa widziana z wierzchołka Cheget. A = Beczki, początek trasy (3900 m) schron powyżej stacji kolejki linowej MIR
B = Ruiny schroniska Priut 11 (4157 m), kontenery mieszkalne
C = Skały Pastuchowa (4670 m)
D = Siodło ( 5200 m)
E = Wierzchołek Zachodni (5642m)
F = Wierzchołek Wschodni (5621 m)
Czwartego dnia pobytu otwiera się okno pogodowe, więc Maciek Berbeka decyduje, że nie ma na co czekać, pogoda w następnych dniach może się pogorszyć i uniemożliwić wejście, więc zapada decyzja ATAK! Wciągamy się kolejką do stacji MIR i wychodzimy na nartach powyżej Priut 11, gdzie zatrzymujemy się w wygodnych mieszkalnych kontenerach na nocleg. Pobudka o 2:00 rano. Na zewnątrz cholernie zimno i silny wiatr. Wychodzimy, jest z nami Rosjanin, doświadczony wspinacz, w charakterze przewodnika. To rozsądny ruch Maćka, na wypadek, gdyby ktoś z nas nie wytrzymał i chciał zawrócić przed szczytem, to przewodnik będzie mu towarzyszył drodze na dół. Jest bardzo zimno, wkładam kominiarkę, szczęśliwie dla siebie wziąłem puchowe rękawice, mam na sobie wszystko co zabrałem z odzieży. Idziemy równo w kolumnie, czołówki migają w ciemności. Do Skał Pastuchowa dochodzimy dość szybko. Wsłuchuję się w swój organizm obawiając się, że mam niewystarczającą aklimatyzację (tylko cztery dni i to na wysokości zaledwie 3500 – 4100 m n.p.m. ) Czuję się dobrze, napieram mocno na drugiej – trzeciej pozycji. Na podejściu do Skał Pastuchowa jest jeszcze sporo śniegu. Zakładamy ślad. Na trawersie wieje silny wiatr i trzeba uważać trawersując, by nie obsunąć się w dół. Raki są w takiej sytuacji ogromnym ułatwieniem. Chwila nieuwagi i jeden z kolegów wali się kilkanaście metrów w dół; na szczęście nic się nie stało, nachylenie stoku jest spore ale wyhamowuje szybko wbijając przytomnie czekan w stwardniały śnieg i lód. Zostawienie nart nieco powyżej Priuta, jeszcze przed Skałami Pastuchowa było dobrą decyzją, przymocowane do plecaków jak żagle utrudniałby teraz strasznie wspinaczkę. Ja od początku realizuję swój plan, idę w butach wspinaczkowych. Koledzy, nie mając wyboru, kontynuują wspinanie w butach narciarskich. Sprzęt skitourowy ma pewne cechy butów wysokogórskich, podobnie jak buty wspinaczkowe, buty narciarskie są dwuwarstwowe, skorupa jest wykonana z plastiku, wkładka to miękki but wewnętrzny. W rejonie siodła pomiędzy wierzchołkiem Wschodnim i Zachodnim, jeden z kolegów nie wytrzymuje i zawraca. Rozwaga Maćka objawia się teraz, kiedy bez obaw możemy kontynuować nasze wspinanie, bo rosyjski przewodnik zadba o bezpieczeństwo Jurka. Pokonując 1,5 km odcinek siodła na koniec poczułem się porządnie zmęczony, szedłem w czubie tuż za Berbeką i Waldkiem, grupa trzymała się razem. Przed nami nie było nikogo, za nami również nie widać było żadnych wspinających się osób, chociaż dwóch polskich księży nocowało nieopodal kontenerów w namiocie i zamierzali dziś atakować szczyt. W sezonie letnim podobnież na Elbrusie jest tłok, no ale my wspinamy się w połowie kwietnia, kiedy tutaj sezon narciarski trwa w najlepsze. Na końcu siodła przystajemy na odpoczynek. Wyszło słońce, zapowiada się piękny dzień, chociaż jeszcze jest zimno. Siadam na śniegu. Otwieramy termosy, wyjmujemy herbatniki i czekoladowe batoniki.
Po 20 minutach zbieramy się do ostatniego podejścia. Szczyt jest w zasięgu ręki, ale to w dalszym ciągu niebagatelna droga do pokonania – ok. 1200 m przy różnicy poziomów 300 m. Najmłodszy, wydawać by się mogło najlepiej przygotowany kondycyjnie uczestnik wyprawy, trenujący maraton i długie biegi na orientację, jest krańcowo wyczerpany. Już na trawersie Maciek wziął jego plecak i zarzucił sobie na ramię. Przerwa nie przyniosła poprawy. Myślę, że to chyba początek choroby wysokościowej, bo tak szybki odpływ sił jest u dobrze wytrenowanego człowieka niemożliwy. Młody człowiek wstaje ale wyraźnie się chwieje na nogach. Trudno uwierzyć, bo wydawało się, że jest z nas wszystkich najsilniejszy. Za nic nie chce zrezygnować z dalszej wspinaczki, mówi, że to chwilowa słabość, że z pewnością wkrótce odzyska siły. Żal mi go. Krzysztof bierze go za rękę, ubezpiecza go, by nie upadł i ruszają razem powoli w górę. Po jakimś czasie, Maciek widząc determinację chłopaka , wiąże się z nim liną na krótko i ciągnie go za sobą w górę. My z Waldkiem idziemy w kierunku szczytu zostawiając ich w tyle i po mniej więcej 1,5 godz. docieramy razem na wierzchołek. Jest godzina godz. 10:20 . Tam stoi już Rysiek i robi zdjęcia. My dołączamy się i wspólnie celebrujemy sukces. Robimy kilka zdjęć, pogoda jest wymarzona, świeci ostre słońce i nareszcie zrobiło się cieplej.
W drodze powrotnej mijamy naszych kolegów mozolnie pnących się w górę. Są już tak blisko szczytu, że na pewno im się uda wejść na wierzchołek. Schodzimy wolno delektując się sukcesem, rozkoszując się widokami. W okolicy Skał Pastuchowa dogania nas Maciek z ekipą. Kolega, który zasłabł na górze jest jak nowonarodzony, pełen wigoru i sił witalnych. Wystarczyło zejść niżej 1000 m w pionie i wszystko wróciło do normy. Góry są bezlitosne. Uczą pokory. Tu nie ma niezwyciężonych. Trzeba o tym zawsze pamiętać. Należy cieszyć się z sukcesów i nie rozpamiętywać porażek.