Cho-Oyu 2006: sky is the limit

Cho Oyu 2006

Cho Oyu (8201 m n.p.m.) to szczyt w głównej grani Himalajów Wysokich, położony na północny zachód od Mount Everestu, na granicy chińsko-nepalskiej. Pierwszymi zdobywcami Cho Oyu byli Austriacy Herbert Tichy i Sepp Joechler oraz Pasang Dawa Lama z Nepalu, którzy weszli na szczyt 19 października 1954 roku. Pierwsze kobiece wejście miało miejsce 13 maja 1984 roku, a dokonały go Vera Komárkova i Dina Stěrbova. Zimą szczyt zdobyto po raz pierwszy 12 lutego 1985 roku, kiedy Maciej Berbeka i Maciej Pawlikowski dokonali pierwszego polskiego wejścia w ramach wyprawy polsko-kanadyjskiej pod kierownictwem Andrzeja Zawady. W 1994 Wanda Rutkiewicz, jedna z najwybitniejszych polskich himalaistek, zdobyła Cho Oyu jako ósmy ośmiotysięcznik w swojej karierze.

Moja wyprawa na Cho Oyu była pierwszą częścią programu Tryptyk Himalajski 2006 – zamierzenia wejścia na trzy ośmiotysięczniki w ciągu jednego roku przez trójkę moich przyjaciół, wybitnych himalaistów: Piotra Pustelnika, Piotra Morawskiego i Petera Hamora (Słowacja). Zachęcony przez Piotra Pustelnika, postanowiłem spróbować swoich sił jako członek wyprawy z zamiarem wejścia na szczyt Cho Oyu, który przez wspinaczy jest uważany za najbardziej dostępny, by nie powiedzieć najłatwiejszy z wszystkich szczytów ośmiotysięcznych. Jak zwykle w takich przypadkach, kilka przesłanek i ograniczeń miało dla mnie znaczenie zasadnicze.

Doświadczenie – w górach wysokich wspinam się jako amator od kilku lat; wcześniej byłem kilka razy w Himalajach i Karakorum, wszedłem także na Mt. Blanc i Aconcaguę w Andach, więc podjęcie tego wyzwania mieściło się w ramach dopuszczalnego ryzyka.

Przygotowanie kondycyjne – od wielu lat biegam systematycznie 3-4 razy w tygodniu, w okresach przygotowań do maratonów znacznie częściej, ale wysiłek i umiejętność radzenia sobie ze zmęczeniem w górach wysokich to inna bajka.

Nastawienie na cel – silna wola wejścia na szczyt, która w krytycznym momencie decyduje o sukcesie. Silnej woli nie można mylić z ambicją, bo ta druga może się skończyć przy pierwszych trudnościach, a silna wola pozwala je przezwyciężyć. Koncentracja na celu wyzwala ukryte zasoby energii. Aby to osiągnąć, trzeba mieć głowę wolną od trosk i spraw bieżących, trzeba odsunąć od siebie wszystko, co nie jest związane ze wspinaczką.

Czas – niezależnie od tego, jak szybko w efekcie wchodzi się na wierzchołek, czas nie może być twardym ograniczeniem projektu, ponieważ, niezależnie od precyzyjnego planu akcji, warunki pogodowe i szereg nieprzewidzianych czynników wynikających z dynamiki współpracy zespołowej opóźniają lub przyspieszają proces. W moim przypadku, czas był istotnym ograniczeniem, pełniłem wtedy funkcje Prezesa Zarządu BRE Banku (dzisiaj mBank), mogłem wyjechać na maksimum trzy tygodnie i trzymałem to w tajemnicy, co może być zaskoczeniem dla wielu ludzi, którzy za pośrednictwem mediów społecznościowych informują świat o swoim każdym kroku……


Wylot do Kathmandu – 23.06.2006

Piotr Pustelnik wraz z innymi członkami wyprawy wylecieli do Kathmandu kilka dni wcześniej, by na miejscu dopiąć ostatnie sprawy organizacyjne. Mój plan zakładał, że dotrę na miejsce w przeddzień wyjazdu wyprawy do Tybetu. Ostatnie dni w pracy minęły gorączkowo. W ostatniej chwili dowiedziałem się, że mój wyjazd ma być zachowany w tajemnicy ze względu na moje bezpieczeństwo i strategię korporacyjną komunikacji zewnętrznej. BRE Bank jest dużą spółką giełdową, a ja jej prezesem. Myślę, że to przerost formy nad treścią, ale poddałem się naciskowi osób odpowiedzialnych za te sprawy w firmie.

Późnym wieczorem dotarłem do Węgrzynowic, aby spakować rzeczy osobiste. Podstawowa część bagażu poleciała wcześniej wraz z całym cargo wyprawy. Pakowanie zajęło mi więcej czasu niż przewidywałem. W ostatniej chwili trzeba ograniczać bagaż osobisty, bo przecież trzeba go później nosić na plecach. O godzinie 2:15 wreszcie położyłem się do łóżka krańcowo wyczerpany. Przede mną były dwie godziny snu, pomyślałem. Przytuliłem się do M. i po pewnym czasie zasnęliśmy. Zegarek obudził mnie pierwszym dźwiękiem o 4:15. Prysznic. Golenie. Kawa. Marek G. podjechał punktualnie o 4:45. Ostatecznie, przed piątą, wszedł lekko zniecierpliwiony do domu, bowiem na zewnątrz mgła jak białe mleko spowiła okolicę. Aż strach pomyśleć, że możemy się spóźnić. Na szczęście później okazało się, że mgła występowała tylko miejscami. Jeszcze jedna kawa. Nie wiem, co powiedzieć M., żeby się nie martwiła. Przytuliłem się mocno do niej na pożegnanie. Przykro mi, że moje ekstremalne fascynacje narażają ją na stres.

Na lotnisko dotarliśmy szybko. Obawy o mgłę, na szczęście, nie sprawdziły się. Marek G. przemknął się szybko bladym świtem do Warszawy, na trasie od Janek było luźno. Miałem więc sporo czasu na lotnisku. Plan podróży to przelot LOT-em o 7:40 do Wiednia, a potem Austrian Airlines bezpośrednio do Kathmandu. Samolot wyleciał z Warszawy z 40 minutowym opóźnieniem i zacząłem się obawiać o połączenie z Wiednia, bo boarding time wskazany na karcie pokładowej to 9:25. Lotnisko Schwechat znam jak własną kieszeń, bo przez ostatnie kilka lat co najmniej raz w miesiącu tutaj lądowałem. Ostatecznie, bez problemów, dotarłem do Wiednia, pozostało jeszcze nawet trochę czasu, by wypić dobrą latte przed wejściem na pokład samolotu. Kilka telefonów do pracy. Rozmowa z Marzeną i wylot z niewielkim opóźnieniem. W samolocie udało mi się strategicznie ulokować na wolnym miejscu przy wyjściu awaryjnym, gdzie jest więcej miejsca.

Ciekawe, Austrian Airlines lata dwa razy w tygodniu do Kathmandu, samolot prawie pełny, widać, że ludzie na pokładzie pochodzą z całej Europy. Sporo osób z Polski. Austriacy znaleźli ciekawą niszę, którą nie jest łatwo zagospodarować, ale z pewnością przynosi ona sporo prestiżu. Wszakże do Nepalu nie latają zwykli ludzie. Niekoniecznie bogaci, ale z pewnością opiniotwórczy. Zmęczony zapadłem w długi sen, omijając kolejne posiłki. Gdy się przebudziłem na dobre, zobaczyłem, że przelatujemy właśnie nad Delhi. Do Kathmandu pozostała zatem niewiele więcej niż godzina lotu.

Jakie mam oczekiwania przed tą wyprawą? Niesprecyzowane. Nie myślę, może się jeszcze obawiam, o wejściu na szczyt, chociaż to oczywisty i deklarowany cel wyprawy. Jednocześnie mam postanowienie, że nic na siłę. Sam pobyt w Himalajach i uczestnictwo jest celem, a jeśli się uda wejść na Cho Oyu, będzie to wspaniale. Nie wiem, jak ocenić swoje szanse. Przygotowywałem się dość intensywnie, chociaż kontuzja pachwiny w grudniu, a potem barku sporo wysiłku zniweczyły. Mam mało doświadczenia w wysokich górach, więc nie wiem, czy cel jest realistyczny, zważywszy na czas, jaki w założeniach mam do dyspozycji. Powrót planuję na 18-20.04. To tylko cztery tygodnie, krótko jak na wyprawę w wysokie Himalaje. Dla mnie to bardzo długo. W kraju koledzy nie wierzą, że pełniąc funkcję Prezesa Zarządu jednej z największych spółek giełdowych w Polsce, mogę sobie na to pozwolić. Ja sądzę, że tak. Pozbyłem się obaw o swój stołek. Mam dobry zespół najbliższych współpracowników. Nie muszę udowadniać co dzień, co jestem wart.

Internetowe strony wypraw komercyjnych opiewają na dwukrotnie dłuższe okresy, więc jestem zakłopotany, czy wejście na szczyt jest realistyczne i mieści się w granicach moich możliwości. Co innego zawodowcy, Morawski, Hamor czy Pustenik – dla nich to jest pierwszy szczyt i aklimatyzacja na następne. Piotr Pustelnik już był na szczycie, ale Morawski, Hamor i Bowie jeszcze nie. Atmosfera w zespole bojowa. Jestem mniej doświadczony i w górach znacznie słabszy niż pozostali. Ale sądzę, że jako członek zespołu jestem akceptowany. Z Piotrem P. przyjaźnię się od lat i wielokrotnie wspinałem się w górach, wszedłem na Mt. Blanc i Aconcaguę. Z Piotrem Morawskim szybko się dogadałem, chemia zagrała natychmiast. To chyba najbardziej utalentowany wspinacz ekstremalny młodego pokolenia. Szuka nowych dróg, nie interesują go wejścia jako takie. Moje samopoczucie fizyczne – dobre, psychiczne – niezłe. Rozmowy w gronie takich ludzi gór szybko wpędzają w kompleksy; zwykle opowieści dotyczą trudnych sytuacji, często kończących się tragicznie. Wielu z ich bliskich wspinających się przyjaciół pozostało w górach na zawsze. Ludzie w wieku Piotra Pustelnika mają takich przykładów wiele, zdawałoby się, że większość tych niespokojnych dusz znalazła spokój wieczny właśnie w górach.


Kathmandu 24.03-26.03

Kilka ostatnich dni minęło w ciągłym pośpiechu. Pobyt w Kathmandu bez historii. Byłem tutaj już cztery razy, pierwszy raz w 1982 roku. To niezwykłe miasto, lubię tutaj przyjeżdżać i spędzać czas w restauracjach owianych legendą wysokich gór, kawiarniach i tanich hotelikach, gdzie można spotkać wielu ciekawych świata ludzi. Tym razem spędziłem w Kathmandu tylko dwa dni, zajętych głównie na pakowaniu sprzętu w specjalne beczki. Przy okazji dokonałem ostatniego przeglądu, wykorzystując obecność doświadczonych kolegów na konsultacje. Obowiązkowa wizyta w Ministerstwie Turystyki dla załatwienia ostatnich formalności. Odprawa w biurze Asian Trekking, agencji, która jest organizatorem naszej wyprawy. Piotr Pustelnik współpracuje z Asian Trekking od dawna, ma do nich zaufanie i pewność, że właściciele firmy mają w Nepalu doskonałe kontakty z establishmentem, co jest niezwykle ważne w tym zbiurokratyzowanym do granic rozsądku kraju. Miałem okazję poznać sprawność tej agencji w 2002 roku przy okazji wyprawy na Makalu. Kucharz wyprawy jedzie z Piotrem P. po raz kolejny, a to ważne, bo aprowizacja i kuchnia w bazie ma istotny wpływ na kondycję fizyczną i morale członków wyprawy. Obiecują również, że ich partnerzy po stronie chińskiej zadbają o dobry wybór oficera łącznikowego, który jest równie ważną postacią zewnętrzną. Wyjeżdżamy z Kathmandu 26.03 o 7:00 rano. Tradycyjne pożegnanie wyprawy, obowiązkowa obecność buddyjskiego kapłana, błogosławieństwo, następnie otrzymujemy chusty. Zdjęcie pamiątkowe i ruszamy mikrobusem TATA zapakowanym po brzegi.

Zespół w komplecie
  • Piotr Pustelnik – lider wyprawy, światowej klasy himalaista (zdobył 12 ośmiotysięczników, do Korony Himalajów brakuje mu wejścia na Annapurnę i Broad Peak)
  • Piotr Morawski – najlepszy polski himalaista młodego pokolenia
  • Sławomir Lachowski – amator (mocnych wrażeń)
  • Peter Hamor – najlepszy słowacki himalaista
  • Dan Bowie – doświadczony ratownik, był na wyprawie na Broad Peak w Karakorum, pierwszy raz w Himalajach
  • Rudolf Swetlicek – globtrotter, wspina się amatorsko, zdobył McKinley

Nasz autobus gotowy do drogi. Piotr Morawski podróżuje na dachu.

Podróż Kathmandu – Kodari – Zhang Mu – Tingri

Wyjeżdżamy z Katmandu przy ładnej pogodzie i w doskonałych nastrojach. Po jakimś czasie P. Morawski w czasie jazdy wyszedł przez okno na dach i ulokował się tam na stałe, podziwiając krajobrazy i robiąc zdjęcia. Na kolejnym postoju Czesi – Rudolf Svaricek, który dołączył ad hoc do wyprawy już w Kathmandu oraz Peter Hamor, poszli za jego przykładem. Rudolf Svaricek to globtroter, właściciel Livingstone, największej firmy turystyki kwalifikowanej w Czechach, człowiek, którego życiem jest prędkość i przygoda! Był w najbardziej egzotycznych miejscach na Ziemi. Pasjonat wielkiej przygody, jego wygląd mówi sam za siebie. Niedbale ubrany, długowłosy, nigdy nieuczesany, prawie dwumetrowy mężczyzna z nieodłączną torbą na ramieniu i aparatem fotograficznym w ręku. Wkupił się w szeregi naszej wyprawy, organizując i finansując prywatny przelot nad Mt. Everest dla moich kolegów podczas mojej nieobecności.

Z Kathmandu, położonego na poziomie 1350 m n.p.m., najpierw następuje zjazd w dolinę, a dopiero później mozolna wspinaczka po zboczach Himalajów drogą w kierunku Tybetu, która stanowi jedyne połączenie drogowe z Chinami. W ciągu niecałych 6 godzin docieramy do granicznej miejscowości Kodari. Po drugiej stronie granicy znajduje się Zhang Mu (na mapie Zhangmu). W Kodari zjedliśmy lekki lunch, wypełniliśmy formularze i pomaszerowaliśmy na most graniczny. Ze sobą wzięliśmy tylko bagaż podręczny, odprawę pozostałej części zaaranżowała agencja Asian Trekking, podobnie jak przeładunek na chińskie środki transportu. Przez granicę przeszliśmy zatem na piechotę.

Przejście graniczne w Zhang Mu

Od strony Nepalu luz. Nie sprawdzano żadnych dokumentów. Agencja Asian Trekking jest tutaj widocznie wystarczająco znana. Po przejściu Mostu Przyjaźni formalności chińskiej kontroli były dwustopniowe. Najpierw na przejściu granicznym kontrola wiz (wystawione na papierze), przegląd deklaracji zdrowia i… pomiar temperatury ciała (głowy) specjalnym zdalnym termometrem. Po przebyciu gąszczu wszystkich formalności wsiedliśmy do czekających na nas fabrycznie nowych samochodów Toyota Land Cruiser 4,5l. W ciągu 20 min przejechaliśmy trasę, wspinając się ciągle w górę, do oddalonego nieopodal Zhang Mu. Tam czekała na nas kontrola celna. W momencie, gdy polecono nam położyć podręczny bagaż na taśmę maszyny skanującej (Heimann), przestraszyłem się, bowiem wcześniej Nepalczycy powiedzieli nam, że najbardziej bezpieczny sposób na przewiezienie telefonów satelitarnych, których używanie bez pozwolenia jest zabronione, to właśnie bagaż podręczny, którego na granicy nigdy nie sprawdzają. Włączono maszynę. Upłynęło kilka minut, zanim się rozgrzała, a mnie w tym czasie przez głowę przebiegły jak najgorsze myśli. Taśma zasyczała, bagaże przejechały przez skaner. I… nic. Widocznie maszyna stoi tutaj na pokaz, albo obsługa nie zwraca uwagi na bagaż. Średnio wytrenowany obsługujący skaner musiał zauważyć, że ja mam dwa telefony, a reszta też co najmniej jeden. W każdym razie skończyło się na strachu.

Szczęśliwi, że bez problemów dotarliśmy do Tybetu, myślami byliśmy już na trasie wiodącej do Nyalam (3770 m n.p.m), które zaplanowano jako miejsce noclegu i początek aklimatyzacji. Niestety, wkrótce okazało się, że w niedzielę administracja posterunku policji jest zamknięta, więc przepustki niezbędne na przejazd do Tingri (4300 m n.p.m) można otrzymać w poniedziałek. Nie pozostało nic innego, jak poszukać noclegu w Zhang Mu. To kilkunastotysięczne miasto graniczne, którego dominantą jest garnizon wojskowy oraz terminal dla samochodów ciężarowych transportujących towary z Chin do Nepalu jedyną drogą nazywaną szumnie Autostradą Przyjaźni (Friendship Highway). Autostrada Przyjaźni Tybet, znana również jako Sichuan-Tibet Highway lub Chengdu-Lhasa Highway, to jedna z najbardziej malowniczych i jednocześnie wymagających tras drogowych na świecie. Trasa ta biegnie przez wschodnią część Wyżyny Tybetańskiej, łącząc miasta Chengdu w prowincji Syczuan z Lhasą, stolicą Tybetu. Nazywana jest „Autostradą Przyjaźni” (Shangri La) ze względu na historyczne i kulturowe więzi między regionem Tybetu a resztą Chin. Budowa autostrady rozpoczęła się w 1950 roku i została ukończona w 1954 roku. Trasa ta była jednym z pierwszych nowoczesnych połączeń drogowych umożliwiających transport ludzi i towarów pomiędzy Tybetem a resztą Chin. Ułatwiła także podróże dla turystów oraz pielgrzymów odwiedzających tybetańskie klasztory i inne miejsca święte. Autostrada liczy około 2,150 kilometrów i przechodzi przez niezwykle zróżnicowane krajobrazy.

Turystyka tutaj dopiero się budzi. Kierowcy ciężarówek śpią w swoich samochodach, parkując kilometrami przed granicą, więc jedyny hotel w mieście to typowy produkt komunizmu, włącznie z nieodzowną „etażową”, czyli wartownikiem na każdym piętrze, zjawiskiem znanym z Rosji sowieckiej. Jeden prysznic na 4 piętra, ale za to bezpłatny. Hotel w remoncie, mówią, że przed sezonem, jak dawniej u nas bywało. Farba grubo położona, zaraz odejdzie. Pokoje smutne, ciemne, zimne. Wyszliśmy na spacer, który ograniczył się do przejścia całego miasta zgromadzonego wokół niej. To po prostu koniec Autostrady Przyjaźni. Garnizon wojskowy, położony na zboczu góry, jest bezpiecznie oddalony od miasta. Liczna obecność żołnierzy w mieście uzasadniona jest zaspokajaniem ich wszelakich potrzeb, włącznie z cielesnymi w dzielnicy „czerwonych latarni”.

Przygnębiające komunistyczne betonowe blokowiska na stromym zboczu góry. Przy ulicy liczne sklepy i sklepiki ze wszystkim i niczym. Jak zwykle w takich sytuacjach, nie sposób czegoś nie kupić. Kubki metalowe znaleźliśmy po długich poszukiwaniach w kilku „supermarketach”. Trochę suszonych bananów, moreli, cukiereczki Alpenliebe. Piotr kupił w sklepiku second hand 12 książek do wyższych obozów. Wróciliśmy przygnębieni do hotelu. O 22:00 kolacja, całkiem dobre chińskie jedzenie. Potem bez zbędnej zwłoki do łóżek. Aklimatyzację zaczynamy na wysokości 2300 m n.p.m, więc to żaden problem.

Autostrada Przyjaźni – Shangri La
Autostrada Przyjaźni do Tingri

Następnego dnia rano ruszyliśmy Autostradą Przyjaźni w kierunku Tingri, które stanowi bazę dla wypraw udających się w kierunku Cho Oyu. To szutrowa, dobrze utrzymana droga, którą przemierzają ciężarówki i z rzadka samochody osobowe. Wiedzie przez cały Tybet – Dach Świata, jest to droga łącząca Nepal z Lhasą i dalej z Chinami. Przebiega na wysokości powyżej 4000 m n.p.m, przekraczając przełęcze powyżej 5000 m. Przez dwie z nich, Yakri Shong La 5050 i Lalung La 4960, zatrzymując się na krótki postój i obiad w Nyalam, dotarliśmy wczesnym popołudniem do Tingri. Z przełęczy La Lung roztacza się piękny widok na Sziszapangmę (ang. Shisha Pangma) – 8013 m n.p.m. Nyalam sprawiło podobnie przygnębiające wrażenie co Zhang Mu. Tutaj Piotrek Morawski miał przed rokiem bazę przed wejściem zimowym na Shisha Pangmę dwa lata temu. Było to pierwsze zimowe wejście w historii na ten szczyt, który Piotr zdobył razem z Simone Moro.

Podróż była wygodna i zaskakująco krótka. Krajobrazy za Nyalam to typowy Tybet. Płaskowyż na poziomie 4300 m n.p.m. W oddali bure pagórki, daleko widać ośnieżone szczyty Himalajów. Tingri na pierwszy rzut oka sprawiało lepsze wrażenie, ale hotel był podły. Pokoje z wejściem z zewnątrz. Drzwi na skobel i kłódkę, od wewnątrz sposobem na zamknięcie było zapieranie drzwi kłodą drewna. Wszystko to nic, gdyby nie wszechogarniające zimno. Na zewnątrz wiatr i kurz, ale krajobraz piękny. Tuż za osiedlem można podziwiać przecudne sylwetki Mt. Everestu i Cho Oyu. Droga przez Tingri to nowy asfalt. China Mobile działa, więc podobnie jak w Zhang Mu używamy komórek. Do wieży China Telecom wiedzie specjalna droga – asfalt. Planowany jest dwudniowy postój w Tingri w ramach aklimatyzacji. Nazajutrz, 28.03, idziemy na 5-godzinną wycieczkę. Wspinamy się na 5400 m n.p.m przy bardzo silnym wietrze. Wspaniałe uczucie. W końcówce trochę osłabłem. Ale ogólnie czuję się nieźle jak do tej pory. Schodzimy z PP spokojnie, nawet wydaje mi się, że wolno. U podnóża, na asfalcie, pozostała część czeka na nas przy jakiejś tybetańskiej chacie. Później okazuje się, że Rudolf zostawił tam kamerę. Wraca za 10 minut i już jej nie odnajduje. Bierze zakładnika do hotelu i po długich negocjacjach odzyskuje Canona D20 za 500 yuanów. Jest cały szczęśliwy. Mogło być gorzej!


Cho Oyu Chinese Base Camp 4780 m n.p.m. – 29.03

29.03. wyjazd planowany na 10:00, ale ciężarówka nie odpala. Po godzinie prób wzięta na hol, silnik rusza i natychmiast ruszamy szutrową drogą w kierunku do Chińskiej Bazy pod Cho Oyu. Po 2 godzinach dosyć wygodnej jazdy po nieźle utrzymanej drodze docieramy do bazy. Pusto. Nie ma nikogo. Tylko wielki plac obok drogi sugeruje, że latem tutaj powstaje miasteczko wspinaczy i trekkerów udających się w kierunku Cho Oyu. Jesteśmy w tym roku pierwsi, ale tego się spodziewaliśmy. Rozbijamy szybko namioty. Obsługa rozładowuje ciężarówkę. Uzyskuję dostęp do dużych beczek. Jak zwykle przekładam rzeczy z jednego miejsca w drugie, ale wyjmuję grubszą kurtkę puchową i spodnie ocieplane do bazy. Na myśl o zimnym wietrze już mi robi się zimno. Dostaję się również do wilgotnych chusteczek higienicznych dla niemowląt, które umożliwiają codzienną toaletę, gdy nie ma dostępu do wody. Widok na Cho Oyu zapiera dech w piersiach. Baza według mojego wysokościomierza w zegarku Suunto położona jest na wysokości 4780 m n.p.m. Decydujemy zostać tutaj nieplanowany jeszcze jeden dzień. Może i dobrze. Wszakże baza pod Cho Oyu jest na wysokości 5600 m n.p.m. w odległości 28 km drogi piechotą. PP mówi, że drogę do bazy właściwej zrobimy w dwa dni, bowiem należy się spodziewać trudnych warunków i dużych ilości śniegu leżącego na trasie. Nikt przed nami w tym roku jeszcze tej drogi nie robił, więc należy się liczyć z niespodziankami. Ma to swoje dobre strony, w Bazie będziemy z pewnością pierwsi, co pozwoli wybrać dobre miejsce na namioty. Z drugiej strony, każdy dzień słońca w tym okresie to mniej śniegu i lepsze warunki do wspinaczki.

W chińskiej bazie zostaliśmy dwa dni/dwie noce. Nazajutrz przyjechała ciężarówka z hałastrą lojalnych reżimowi Tybetańczyków, którzy rozbili duży namiot nieopodal, który odtąd miał służyć jako TEE HOUSE. Obsługę stanowiły kobiety, które natychmiast wybrały się na poszukiwanie jaczego łajna, służącego jako paliwo po wysuszeniu. Cały wieczór i dużą część nocy dobiegały z namiotu teehouse głośne odgłosy zabawy i gier hazardowych. Uczestnikiem zabawy w teahouse był nasz oficer łącznikowy, który był chyba bardzo pożądanym gościem. Oficer łącznikowy to nadęty pracownik Chińskiej Agencji Turystycznej, z pewnością na drugim etacie w służbie bezpieczeństwa. Osobnik ten nie wychylał nosa wyżej i kontrolował wyjścia i powroty z bazy właściwej, położonej na wysokości 5700 m n.p.m. i oddalonej o blisko 30 km. Jak pojawili się wieczorem drugiego dnia po naszym przyjeździe. Swobodnie poruszają się po terenie. Kolejnego poranka mieliśmy załadować nasz bagaż na ich grzbiety i wyruszyć w drogę.

Tymczasem wybrałem się na spacer na pobliskie wzgórze. Dotarłem do wysokości 5100 m n.p.m. Zrobiłem kilka zdjęć, w tym obozu wojskowego mieszczącego się nieopodal. To nieprzypadkowa zbieżność. Obóz wojskowy blisko wjazdu do doliny. Obóz turystyczny ma charakter rogatek sprawdzających. Wracając z 3-godzinnego spaceru, natknąłem się na PP, który także wyszedł się rozejrzeć.


Droga do Bazy po Cho Oyu

31.03.06 rano zaczęliśmy pakować dobytek na jaki. Najpierw ceremonia ważenia. Zważono wszystkie beczki i plecaki, po czym okazało się, że waga miała wadę. Zważono wszystkie pakunki jeszcze raz wagą typu przezmian (dawna prosta waga przesuwnikowa o stałym odważniku), którą widziałem u swojej babci. Dokładność tej wagi nie ustępowała obarczonej „błędem ustawienia” wagi Dżagata, tyle że na naszą niekorzyść. Po godzinnym ważeniu, a następnie „dodatkowej” opłacie, nastąpiła czynność najważniejsza, a mianowicie załadunek na jaki. Od razu stało się jasne, że opiekunowie jaków to nie zawodowcy. Owszem, robią to, ale jako robotę dorywczą w sezonie turystycznym. Myślę, że kryterium dopuszczenia do tego biznesu nie są umiejętności, ale kontakty z nomenklaturą. W Tybecie, rzeczywiście, brak jest rozwiniętego przemysłu turystycznego, a jaki hoduje się głównie na mięso.

Proces ładowania bagażu na jaki przedłużał się niemiłosiernie, więc w połowie załadunku zdecydowaliśmy się ruszyć, bo przed nami długa droga w trudnym terenie, a jak nam powiedziano, na trasie zalega jeszcze dużo śniegu. Droga na początku była pusta, bowiem stanowiła kontynuację utwardzonej drogi dla samochodów. Kiedy się rozwidlała, stanęliśmy przed dylematem, dokąd pójść. Ja z P. Hamorem wybraliśmy fałszywy wariant, ale nie kosztowało nas to wiele, bo jaki dogoniły nas i skręciły we właściwą stronę, co Peter zobaczył ze wzgórza. Po kolejnych 3,5 godziny marszu z jakami dotarliśmy do półmetka. Rozłożyliśmy szybko obóz i położyliśmy się spać. Wszyscy spali w mesie na podłodze usłanej karimatami. Nazajutrz wyruszyliśmy w dalszą drogę wcześnie rano. Rudolf Svaricek niestety musiał zawrócić do bazy ze względu na intensywny kaszel i ból w płucach. W ten sposób z 9-osobowego składu ubył nam drugi członek. Wcześniej w chińskiej bazie został schorowany Dawa – pomocnik kucharza, on przeziębił się w Tingri, później było już tylko gorzej. Dan Bowie badał kucharza w Bazie Chińskiej, gdy zobaczył na termometrze 103°F, to nie mógł uwierzyć i konsultował dalszy przebieg terapii ze szpitalem w USA, z którym współpracuje w ramach wykonywania obowiązków służbowych jako ratownik górski.

Nasza piątka dziarsko napierała, aż do momentu, kiedy zorientowano się, że poszliśmy w złym kierunku, nie dostrzegając odgałęzienia drogi do bazy ABC. Po kilku godzinach marszu znaleźliśmy się prawie na przełęczy Nangpa Le, która jest główną drogą przemytu ludzi i towarów do Nepalu. A więc Nepal? Zeszliśmy ze ścieżki i zaczęliśmy forsować morenę lodowca w kierunku widocznego masywu Cho Oyu. Droga była trudna, kamienie osypywały się spod nóg. Było naprawdę ciężko. Zwątpiłem w swoje przygotowanie kondycyjne. Po 7 godzinach marszu na wysokości powyżej 5200 m n.p.m już nie miałem sił, a strach przed nieznanym wiązał wszystkie moje myśli. Po jakimś czasie za nami pojawiła się jakaś sylwetka. Jeden z poganiaczy jaków dogonił nas, by przekazać informację, że jaki mają duże opóźnienie i tylko część z nich dotrze dziś do nas, ale nie mają szans na dotarcie do wysuniętej bazy ABC (Advanced Base Camp). Po dwóch godzinach szybkiego marszu, z dużymi trudnościami, już po zapadnięciu zmierzchu dotarliśmy do obozu rozbitego przez Tybetańczyków ad hoc, wobec niemożliwości dotarcia do celu. Wyjąłem śpiwór, ciepłe rzeczy, poszedłem do namiotu z komunikatem, że dziś nie jem nic, a gorący napój proszę przynieść do namiotu, bo padam ze zmęczenia. PP obruszył się, ale ja naprawdę nie miałem sił na nic więcej. Wypiłem ponad litr płynu i usnąłem natychmiast w namiocie. Więcej nie pamiętam, taki byłem zmęczony. Nazajutrz, już wspólnie z jakami dotarliśmy do obozu bazowego na wysokości 5688 mm n.p.m w ciągu niespełna 2 godzin.

Jaki w Chinese Base Camp
Waga jednostkowa przypadająca na jaka ma znaczenie.
Jaki ruszają z ekwipunkiem wyprawy Z Chinese Base Camp do Cho Oyu Base Camp

Dziewiczy krajobraz, dzika przyroda, podziw i strach. Yakmani rozładowywali jaki szybko, zostawiając ekwipunek tam, gdzie jak akurat się zatrzymał. Droga była wymagająca, by nie powiedzieć ciężka, również dla zwierząt. Opiekun jaków transportujących mój bagaż otrzymał podwójny tip (50 USD) i nawet nie zauważyłem, że dobrze by się stało, gdyby beczki zgromadzono w jednym miejscu. Po zniknięciu karawany jaków musieliśmy je zbierać, przenosić, co nie było rzeczą łatwą, zważywszy wysokość i temperaturę. Pierwsze prace obozowe to rozbicie dużego namiotu jadalnego (mesy) i kuchni. Następnie wykopaliśmy w śniegu platformy pod własne namioty i rozbiliśmy je.

Karawana w drodze do bazy pod Cho Oyu.

Cho Oyu Base Camp ABC

Base camp pod Cho Oyu stanął 02.04.2006. Nie mieliśmy sił, aby świętować, każdy z nas udał się do swojego jednoosobowego namiotu, gdzie mógł rozpakować niezbędne rzeczy i ułożyć się do snu w miejscu, gdzie przyjdzie mu spędzić kilka następnych tygodni. Następnego dnia, 03.04.06, pogoda nam sprzyjała, słońce pozwoliło nam się rozpakować i zagospodarować.

Baza wyprawy pod Cho Oyu
Zespół wyprawy Cho Oyu 20026. Od lewej Don Bowie, Slawomir Lachowski, Piotr Pustelnik. Dół Peter Hamor, Piotr Morawski.

Dwa dni później, 04.04.2006, grupa szturmowa w składzie PM, PH, DB wyszła w górę, by założyć Obóz I. Ja z PP miałem wyruszyć nazajutrz. Grupa szturmowa, obładowana sprzętem i jedzeniem, założyła depozyt tego samego dnia, gdzie spędzili noc. Szerpa Purma wrócił do bazy na noc. Następnego dnia, 05.04, grupa szturmowa ruszyła w kierunku Obozu I, a PP, ja i Purma ruszyliśmy do depozytu. Docierając do depozytu, otrzymaliśmy przez radio informację, że chłopcy po trudnym podejściu założyli Jedynkę. W depozycie rozbiliśmy drugi namiot, który miał służyć jako noclegownia – skład. Przespaliśmy się w depozycie – Szerpa w ciasnym namiocie, my z PP w większym, który rano zwinęliśmy i zabraliśmy do Obozu I. PP wybrał, jak się później okazało, trudny wariant drogi. Pod koniec byłem wyczerpany fizycznie i psychicznie. Poruszałem się wolno, z przerwami na wypoczynek po kilkunastu krokach. Ale udało mi się nadludzkim wysiłkiem dotrzeć do Jedynki. Namiot już był rozbity. PP czekał z herbatą i zupą. Byłem szczęśliwy. Naprawdę! I nie wiedziałem, co myśleć o dalszej wspinaczce, skoro dojście do Obozu I kosztowało mnie tyle wysiłku.


Obóz I – 6381 m n.p.m.

Wysokość Jedynki zmierzył najpierw PM używając GPS w telefonie SAT. PP potwierdził, że wysokość zmierzona GPS jest wyższa niż zakładaliśmy. Ale to stało się dopiero następnego dnia. Wieczór 06.04 niewiele pamiętam. Byłem zmęczony i marzłem w namiocie, ale puchowe spodnie i kurtka Marmotta natychmiast po włożeniu podniosły temperaturę mojego ciała. Poczułem się lepiej, optymizm znów zawitał do moich myśli. PP celebruje gotowanie posiłków i napojów, ale to rzeczywiście jedna z ważniejszych czynności na dużych wysokościach. Nawodnienie organizmu jest sprawą kluczową, więc natychmiast po dotarciu do namiotu zawsze zaczyna się celebrowanie gotowania herbaty. Później dywagacje na temat wyboru (skromnego) jedzenia, które ogranicza się do zupy typu „gorący kubek” i jakiegoś dania bardziej treściwego. Wieloletnie doświadczenie PP pozwala mu dokonywać wyboru w kontekście danej sytuacji. Np. w depozycie otworzył zupę ogórkową, w jedynce rosół z kurczaka. Już w depozycie jedliśmy z jednego naczynia, zapraszając do udziału Purmę, który był tym kompletnie zaskoczony. Każdy miał własną łyżeczkę, wspólne naczynie oszczędzało gaz i przyspieszało proces przygotowania posiłku. Perspektywa wspólnego spania z Szerpą w jednym namiocie w Jedynce napawała mnie sporą obawą. Chłopak myje się pewnie raz na tydzień w Kathmandu, a w warunkach polowych wcale. Buty, skarpetki, odzież wydzielają nieprzyjemny zapach, więc z obawą, ale solidarnie przygotowywaliśmy się do snu. Był wyraźnie skrępowany, że jest z nami (PP, SL) na równych zasadach. Noc minęła spokojnie i szybko. Doświadczenie z poprzednich wypraw pomogło, nie musiałem wychodzić z namiotu za potrzebą. Przyniosłem ze sobą specjalną butelkę na mocz. Znacznie łatwiej oddawać mocz w namiocie, nawet kilka razy w nocy, niż wychodzić na zewnątrz, gdzie temperatura spada czasami poniżej -30 stopni C. Gdy dodamy do tego wiatr, to wielorazowe wyjście z namiotu staje się poważnym problemem. Konieczność brania środków moczopędnych (DIURAMID, DIAMOX) jako profilaktyki przed chorobą wysokościową to sprawa jasna. PP zaaplikował DIAMOX pierwszy raz powyżej 6000 tys. m n.p.m. Naszym celem było spędzenie dwóch nocy wysoko w Obozie I, jako forma aklimatyzacji. Następnego dnia rano po śniadaniu Purma zszedł do bazy, my zostaliśmy. Trójka PM, PH i DB ruszyła zaraz po śniadaniu, aby założyć liny wyznaczające drogę do Obozu II.

Droga do obozu 1
Droga do obozu 1
Obóz 1 pod Cho Oyu
Trasowanie drogi do obozu 2
Droga do obozu 2

Stroma ściana śniegowo-lodowa rozpościerała się zaraz u stóp Jedynki. Z większej odległości wydawała się prawie pionowa. Chłopcy zeszli do siodła, a potem zaraz zaczęli zakładać linę. Prowadził najlepszy we wspinaczce lodowej Peter Hamor, za nim równie dobry Piotr Morawski, na końcu Don Bowie. Po dwóch godzinach założono pierwsze 100-150 m liny, wszystko na naszych oczach. Potem Amerykanin zrezygnował i wrócił do obozu, tłumacząc, że nie był przygotowany na długą pracę. PM/PH poszli dalej, zabezpieczając kolejne kilkaset metrów w lodowej ścianie. Don zrezygnowany zszedł po południu do Bazy śladem Purmy. Nieco później, zmęczeni, ale widocznie zadowoleni, pojawili się w Jedynce PM i PH. Było oczywiste, że zostają z nami trzecią noc w Obozie I. Przygotowaliśmy z Piotrem Pustelnikiem kolację dla wszystkich. Stało się jasne, że dzięki ich zaangażowaniu, drogę do Dwójki będzie można zrobić następnym razem za jednym pociągnięciem, co otwierało szansę na szybkie postawienie obozu III.


Koreańczycy w Base Camp Cho Oyu

Następnego dnia, 08.04.06, wszyscy zeszli do bazy na odpoczynek. PM/PH zeszli w ciągu 2,5 godziny. Ja z PP pierwszy odcinek do depozytu pokonałem w ciągu zaledwie 50 min. W górę zajęło mi to 5(!) godzin. Ale nie czułem się dobrze i drugi, płaski kawałek, ale za to długi i skalisty (morena), pokonywałem z wyraźną trudnością. Po jakimś czasie poprosiłem PP, żeby sam szedł swoim tempem, a ja wolno podążałem jego śladem, dobrze widocznym na kawałeczkach śniegu. Szedłem wolno z mozołem. Za to wraz z upływem czasu znajdowałem coraz większą przyjemność w podziwianiu krajobrazu. Dzień stał się nieoczekiwanie ciepły i słoneczny. Było cudownie wokół. Zrobiłem sporo zdjęć. Ostatecznie dotarłem do Bazy, po blisko 4 godzinach marszu. To nie był zły rezultat, ale czułem się zmęczony i zniechęcony. Do ABC właśnie wkroczyły jaki z transparentem Ekspedycji Koreańskiej. Odwrotnie niż w naszym przypadku, członkowie wyprawy koreańskiej przychodzili do bazy w kilka godzin po przybyciu jaków. Gdy pogoda się nagle załamała, poszukiwania Koreańczyków będących w drodze do Bazy na ostatnim odcinku trwały całą noc. Skończyło się na odmrożeniach, a tragedia była blisko. Koreańczycy są liczną ekspedycją, ale na dobrą sprawę nikt z nich nie mówi po angielsku. Okazali się bardzo dziwnymi sąsiadami. Ekspedycja z Południowej Korei składa się z 16 członków i 8 Szerpów do pomocy. Z pierwszych kontaktów wynika, że rozkładają obóz na 2 miesiące – do końca maja. To trochę tłumaczy budowę miasteczka Seul u podnóży Cho Oyu. Wolno i z namysłem. My wszystkie nasze 7 namiotów postawiliśmy w dniu przybycia. Oni, mając kierownika, mierniczego oraz wielu innych pomagierów do każdego namiotu, budowali swoje miasteczko w tempie 4 namiotów na dzień, zapominając całkowicie o toalecie – wychodku, który jest w takich warunkach koniecznością. Zauważyli naszą toaletę i zaczęli z niej korzystać bez pytania i krępacji. Po tym, jak jeden z Koreańczyków zanieczyścił naszą toaletę tak, że stała się nieużywalna, powiedzieliśmy DOŚĆ! Nie wiem, gdzie załatwiają swoje potrzeby, ale dziś, w czwartym dniu po przybyciu do bazy, wciąż nie widać koreańskiej toalety!


10.04.06 – W kierunku szczytu

Grupa szturmowa PM/PH/DB oraz Szerpa wyruszyli w południe do Jedynki. Szczęśliwie dotarli przed załamaniem pogody. Noc na 11.04 wiatr wiał z prędkością ponad 100 km/h i spadło sporo śniegu. My z PP odłożyliśmy wyjście do Jedynki ze względu na warunki atmosferyczne. Grupa szturmowa też pozostała w Jedynce. Miejmy nadzieję, że pogoda się poprawi i jutro, 12.04, uda nam się dotrzeć do Jedynki. To nie będzie prosta sprawa. Poprzednie podejście było rozłożone na 2 etapy – Depozyt – Jedynka – a i tak przysporzyło mi sporo trudności. Wysokość, trudność drogi – śnieg, kamienie, strome podejścia, osuwający się materiał skalny. Boję się, nie wiem, jak zniosę trudy, a wydawać by się mogło, że jestem przygotowany, jak mało kto – trenuję, biegam maratony etc. Wysokie góry to zupełnie co innego. Dobre przygotowanie kondycyjne to zaledwie podstawa. Do tego przyjść musi doświadczenie, technika i górski charakter. Moje doświadczenie i technika są na średnim poziomie, ponieważ wspinam się w wysokich górach zaledwie kilka lat i rzadko, bo zaledwie raz – dwa razy w roku. Nadrobienie tych braków kondycją na niewiele się zdaje, zważywszy, że w wysokich górach kondycja jest pochodną aklimatyzacji. Pozostaje wola walki, charakter. I tutaj wydaje mi się, że jestem na znanym mi terenie, bo mam duże doświadczenie z innych dziedzin. W górach już wielokrotnie ogarniało mnie zwątpienie, strach, poczucie niemocy. A gdyby nie obecność PP w pobliżu, to nie wiem, jak to by się skończyło. Więc nie dziwię się sobie, że się boję tych najbliższych 4 dni. To będzie dla mnie ostatnie, z konieczności, wyjście do góry. Według planu mam opuścić Cho Oyu Base Camp 18.04. Reszta wyprawy zostaje do 25.04. Trudno sobie wyobrazić, że w ciągu tygodnia uda mi się wejść na szczyt, skoro jeszcze nie mamy obozu II. Pozostanie z wyprawą do końca oznaczałoby wydłużenie pobytu (urlopu) do 6 tygodni, a to nie wchodzi w rachubę. Cztery tygodnie to i tak dla wielu menedżerów niewyobrażalnie długi okres absencji w pracy.

W praktyce widać, że marzenia o ataku szczytu w tym okresie były zupełnie nierealistyczne. Do 18.04 na atak szczytowy może będzie stać PM/PH i PP, a to przecież klasa światowa. W tych warunkach, pomyślałem, wejście do Dwójki (7200 m n.p.m) będzie dużym osiągnięciem. Najważniejsze, żebym wykorzystał te doświadczenia i obserwacje w przyszłości – dla siebie samego i innych, z którymi przyjdzie mi pokonywać inne odcinki DROGI.

12.04.06 wychodzimy z PP do Jedynki, mając nadzieję, że w tym czasie zostanie postawiony obóz II. Czułem się słabo od samego rana. Poprzedniego dnia do Bazy dotarła wyprawa Norwegów – 5 chłopa – każdy powyżej 180 cm, młodzi, dobrze przygotowani do zimna – polarnicy. Organizatorem wyprawy było Asian Trekking, więc obóz rozłożyli obok nas. Dotarli do ABC późnym popołudniem bardzo zmęczeni. PP jak zwykle w ludzkim odruchu zaprosił Norwegów na kolację i śniadanie, ale również udostępnił puste namioty naszych uczestników, którzy w tym czasie zmagali się w górze z wiatrem, nie mogąc się przedrzeć i założyć Dwójki.

Gdy wydawało się, że pogoda się poprawia, około południa zapakowaliśmy dodatkowe śpiwory, dwuwarstwowe buty wspinaczkowe na wypadek, gdyby była szansa pójść do Dwójki i ruszyliśmy w drogę około godz. 13:00. Miałem wrażenie, że tym razem niosę więcej na plecach i to była prawda. Szło mi się od początku dobrze, podążałem za PP w niewielkiej odległości. Po dwóch godzinach marszu, gdy widać już było nasz depozyt na ostatnim ramieniu skalnym – w odległości może jednej godziny marszu, PP stanął, czekając na mnie i mały odpoczynek. Gdy dochodziłem do niego, rozmawiał z P. Morawskim przez krótkofalówkę. Usłyszałem, że Purma schodzi do Bazy, a oni zastanawiają się, co zrobić. PP: „Chłopcy, to Wasza decyzja, jeśli tak mocno duje to schodźcie. Podejmijcie decyzję teraz, bo to ma wpływ, co my ze Sławkiem będziemy robić! Daję Wam 40 sekund na decyzję!” Po 10 sekundach PM odezwał się, mówiąc: „Schodzimy!”.


Odwrót

Gdy zapadła decyzja o zejściu Piotra Morawskiego i pozostałych, to nam nie pozostało nic innego, jak zawrócić. Dla mnie miało to zasadnicze znaczenie. Zacząłem się zastanawiać – co robić? Dotychczas było trudno. Bałem się, czy podołam na raz przejść z Bazy do Jedynki. Ale życie przyniosło samo rozwiązanie. Również za drugim razem miałem pokonać trasę na dwa razy, nocując w Depozycie. Mniej, ale obawiałem się, co będzie w drodze z Jedynki do Dwójki. Ale teraz zmieniła się perspektywa głównego celu. Analiza sytuacji pokazywała mi, że nie mam szans nawet wejść do obozu II, którego nawet jeszcze nie było. Kalkulacja była prosta. Pozostało mi zaledwie sześć dni. Dwójka może być założona najwcześniej za cztery dni. Moje natychmiastowe wejście do dwójki było teoretycznie możliwe, ale praktycznie niewykonalne. Licząc, analizując za i przeciw – uwzględniając szczegóły, w czasie drogi powrotnej do bazy narastało we mnie przeświadczenie, że nie mam już czasu ani szans na wyjście do Dwójki na 7200 m n.p.m i pobicie rekordu życiowego, który stał się celem tej wyprawy. Postawiłem sobie ten cel już tutaj na miejscu, gdy konfrontacja z rzeczywistością pokazała wszystkie moje słabości. Postanowiłem zatem wracać i spędzić Święta Wielkanocne w gronie rodziny. Nie ma co ukrywać, decyzję o natychmiastowym zejściu przyjąłem z pewną dozą ulgi. Nie miałem żadnego wpływu na decyzję chłopaków o przerwaniu akcji zmierzającej do założenia Dwójki i zejściu do Bazy. Los tak ułożył działania na Cho Oyu. Gdy zszedłem do Bazy w niewielkim odstępie czasowym do PP, oświadczyłem, że nazajutrz schodzę do Bazy Chińskiej i tego samego dnia w nocy z czwartku na piątek o 0:30 lecę z powrotem do kraju. Oznaczało to, że zaczynając zejście w czwartek rano, tego samego dnia (w nocy) wylecę z Kathmandu do Wiednia i Warszawy i w ciągu 24 godzin będę w domu. PP sceptycznie ocenił mój pomysł, ale widząc moją determinację podjął działania: kontakt z Asian Trekking, aby przygotowali logistykę. Załatwiłem sobie przewodnika w osobie Tybetańczyka przebywającego w ABC. Potrzebowałem samochód z Bazy Chińskiej do granicy z Nepalem oraz przewodnika, który pomoże załatwić formalności na granicy Nepal – Tybet, oraz samochód z Kodari do Kathmandu. Zmianę rezerwacji zrobiła sympatyczna Iza z American Express Travel, z którą współpracuję od lat i zawsze mogę liczyć na jej zaangażowanie i operatywność. Asian Trekking w rozmowie telefonicznej z PP potwierdził przyjęcie zlecenia, ale zastrzegł jednocześnie, że nie ma kontaktu z CTMA (chińska agencja turystyczna), ale sugerowano, że nie powinno być problemu z wynajęciem samochodu w Bazie Chińskiej, bo oni mają zawsze przygotowany jeep na wypadek emergency case. Tak więc decyzja zapadła. Poszedłem się pakować i porządkować swoje rzeczy. Przede mną 28 km zejścia do Bazy Chińskiej, następnie podróż samochodem do Zhang Mu, granica, przejazd do Kathmandu i przelot do Warszawy przez Wiedeń. Wszystko w 24 h. Bagaż postanowiłem ograniczyć do rzeczy niezbędnych w czasie podróży. Wyjąłem trzy pary butów na drogę: wspinaczkowe, znakomicie się sprawdzające Kaylandy, na pierwszą część drogi, lżejsze buty trekkingowe tej samej firmy, na ostatni łatwy odcinek i buty sportowe na podróż. Reszta to sprzęt fotograficzny, zmiana odzieży na lekką, lekarstwa i kosmetyki. Byłem gotów w ciągu godziny. Kolacja trochę smutna – przynajmniej dla mnie. Rozmowa się nie kleiła. Odpowiadając na oczywiste pytanie – Dlaczego? – mówiłem, że nie mam czasu i sił na Dwójkę, więc mój pobyt w Bazie przez następne 5 dni nie ma sensu. Wszakże tutaj spędziłem już blisko dwa tygodnie. Racjonalne, ale nasuwa wątpliwość, czy aby na pewno. Wyjąłem z beczki zachowaną na świętowanie zwycięstwa butelkę mojej ulubionej whisky Laphroaig. Na etykiecie napisałem dedykację: „Good luck, Good weather, Good summit”. Pożegnałem się i wcześniej niż zwykle poszedłem spać, aby zacząć dzień o 4:30 czasu nepalskiego. Nie mogłem usnąć, później budziłem się kilka razy, mając kłopoty z uregulowaniem oddechu.


Zejście do Bazy Chińskiej

Długo oczekiwany sygnał alarmowy zegarka podniósł mnie natychmiast na nogi. W mesie czekał już Dawa ze śniadaniem. Kawa, jajko na twardo (jak zwykle). Herbata do termosu. PP pojawił się dla mnie dość nieoczekiwanie. Krótka rozmowa. Ja: „To był najpiękniejszy wyjazd w góry”. Wzajemne życzenia, krótki uścisk. I w dół szybko, nawet się nie obejrzałem na obóz za mną. Jak najszybciej w dół. Zaczął się wyścig z czasem. Wspominać i analizować swój pobyt pod Cho Oyu będę później. Jestem w formie, zauważyłem z pewną satysfakcją, bo dotychczas cierpiałem, gdy trzeba było się wspinać pod Cho Oyu. To wcale nie było tylko w dół – 28 km przy różnicy blisko 1000 m, ale wielokrotnie, szczególnie w pierwszej części trasy, w górę i w dół. Tybetański przewodnik szedł wolno, po pewnym czasie musiałem go poganiać, czemu on się wyraźnie dziwił, bo pewnie myślał, że jestem chory albo słaby. Na wspomnienie moich męczarni z niedalekiej przeszłości, kiedy zabłądziwszy przy podejściu do Bazy, musieliśmy wracać, a jaki nie nadążały, robiło mi się słabo. Droga była łatwa w górę i w dół, pierwszy odpoczynek na miejscu pierwszego noclegu w drodze do bazy. Łyk herbaty, zamiana obuwia na lekkie buty trekkingowe i dalej, już inną drogą. Na ścieżce ruch jak na drodze szybkiego ruchu. Dalej karawany jaków, które mijaliśmy, szły jakby po specjalnie przygotowanej, szerokiej drodze przejezdnej dla samochodów terenowych w późniejszej części sezonu. Płaska, szeroka dolina. Schodząc, miałem widoczną frajdę ze wspinaczki. Czułem się pewnie i mocno. Wypatrywałem dwóch masztów komunikacyjnych, które były dla mnie sygnałem, że do celu blisko. Ucieszyłem się, gdy je zobaczyłem. Tybetańczyk zrobił tutaj kilka skrótów. Do celu dotarliśmy w ciągu 5 godzin 30 minut. Super czas. Widziałem, jak Tybetańczyk idzie w końcówce, podobnie jak ja, na ostatnich nogach. Odczuwałem widoczną satysfakcję. Ale do Kathmandu było jeszcze daleko i logistyczne przeszkody były dopiero przede mną. W Bazie Chińskiej nie było oficera łącznikowego. Pod opiekę wzięli mnie Baskowie – mała 3-osobowa wyprawa. Ich kucharz zabiegał o kontakt z oficerem, a przede wszystkim o jeepa dla mnie. Wyglądałem na chorego, choć byłem tylko zmęczony. Po jakimś czasie pojawił się wreszcie oficer łącznikowy – pewny siebie typ, napawający się swoją władzą. W moim przypadku zareagował szybko i zdecydowanie – wszakże chodziło o pieniądze. Zapłaciłem 441 USD i bez zwłoki wyjechaliśmy Toyotą Land Cruiser z kierowcą w kierunku Tingri.


Teatralne przekroczenie granicy Tybetu

W nieprzyjaznym hoteliku w Tingri szybko się przebrałem, zmieniłem odzież na lekką. Nie było czasu na picie ani jedzenie. Kupiłem kilka butelek coca-coli i ruszyliśmy w drogę. Było już późno, godzina 15:30, a do przejechania pozostało 180 km po tybetańskim płaskowyżu z kilkoma przełęczami powyżej 5000 m n.p.m. Według posiadanych informacji przejście w Zhang Mu zamykane jest o 18:00. Szanse na dotarcie o czasie były zatem minimalne, ale nie rezygnowałem, mając nadzieję, że uda się przekroczyć granicę na przejściu samochodowym, które było otwarte przez 24 h. Na starcie zaproponowałem kierowcy 50 USD, jeśli dojedzie na czas, chcąc wywrzeć presję na jego styl jazdy. Nie miałem złudzeń, że się uda, ale perspektywa dużej kwoty (jak dla niego) pieniędzy zrobiła swoje. Kierowca jechał, jak mógł najszybciej, czasami nawet na skróty, zjeżdżając w dół do kolejnej serpentyny. Spóźniłem się o 30 minut. Dałem kierowcy 100 USD, mówiąc, że to specjalna nagroda za wysiłek i zachęta dla załatwienia przejścia granicy po znajomości i po godzinach. Pierwsze starcie z lokalnym szefem agencji CTMA, która była organizatorem naszego pobytu w Tybecie, niewiele dobrego wróżyło. Powiedział krótko: Nic nie można zrobić, czekać do jutra! Wtedy wpadłem na fortel. Zacząłem udawać ciężko chorego, którego ratunkiem jest szpital w Europie. Rzeczywiście miałem opłakany wygląd, byłem nieogolony, spalony słońcem, zmęczony i brudny. Wyglądałem żałośnie, o czym przekonałem się uprzednio, nie rozpoznając się w lustrze w toalecie ich biura. Chwyciło. Boss zaczął interweniować, wykorzystując swoje ścieżki. Po drodze wspomniałem mu, że może się spodziewać napiwku. Słaniając się na nogach, podpierany przez przewodnika, wkroczyłem na do pustej stacji kontroli granicznej i celnej. Nic nie mówiłem, grałem umierającego. Nie wiem jak, ale poskutkowało. Zaczęto zwracać na mnie uwagę. Argumentacja była oparta na przedstawieniu przypadku zagrożenia życia. W efekcie rozmów telefonicznych ściągnięto z domów kilku celników i dwóch pracowników straży granicznej przywiezionych przez mojego kierowcę. Po 30 minutach przepuścili mnie, nie pytając o nic. Odetchnąłem, wszedłem w wewnętrzny stan euforii. Jadąc do przejścia granicznego z Nepalem, które jest oddalone o 20 minut drogi samochodem w dolinie rzeki, już zacząłem świętować sukces, ale w podświadomości jarzyła się myśl, że to nie koniec problemów.


Nocny rajd do Kathmandu

Po drugiej stronie granicy w Kodari, nikt na mnie nie czekał. Znalazłem Guest House, gdzie przebywają rezydenci Asian Trekking. Byli zaskoczeni, spodziewali się mnie jutro. Byli uprzejmi, ale to wszystko, nic mi nie pomogli. Zostałem zdany na samego siebie, a dodatkowo okazało się, że w związku z działaniami partyzantki maoistowskiej wprowadzono godzinę policyjną i samochody po drogach mogą się poruszać jedynie okazując specjalną przepustkę. Nie poddawałem się, znalazłem chętnego do jazdy kierowcę, którego wyobraźnię poruszyła pokaźna kwota oferowanej zapłaty. Na siebie wziąłem forsowanie posterunków drogowych postawionych co kilkanaście kilometrów przez wojsko. Wsiadłem do wysłużonej Toyoty Corolla, rocznik 80. Przed nami było tylko i aż 140 km na sześć godzin przed odlotem. To dużo czasu, pomyślałem, nawet w warunkach Nepalu. Zaraz jednak przyszło otrzeźwienie, drogi w nocy są kontrolowane przez partyzantów, posterunki wojskowe to tylko demonstracja siły. Podejrzliwie patrzyłem na przyklejony do przedniej i tylnej szyby pokaźnej wielkości napis TURISTS ONLY. Pomimo oficjalnych deklaracji maoistowskich dowódców, że turyści mogą się czuć bezpiecznie, haracz ściągany z zatrzymywanych turystów był jednym ze źródeł utrzymania partyzantów. Zaraz po tym, jak rozpoczęliśmy jazdę, kierowca poinformował mnie, że za 30 km jest pierwszy check point z barierą na drodze, zamykany o 17:00, więc przyjdzie nam negocjować przejazd, bo dojedziemy tam już po godzinie policyjnej. W istocie na tym odcinku takich punktów kontrolnych było 5. Za każdym razem procedura wyglądała podobnie. Podjeżdżamy pod zasieki z drutu, wysiadam z samochodu z rękami podniesionymi do góry, następnie krzyczę do żołnierzy schowanych za umocnieniami z worków wypełnionych piaskiem, że to sytuacja wyjątkowa, zagrożenie życia turysty z Europy. Za każdym razem odgrywałem umierającego, który potrzebuje natychmiastowej pomocy. Zazwyczaj rozmowa z żołnierzami nie załatwiała sprawy, dopiero po kontakcie z dowódcą w jednostce dostawałem zgodę i wolny przejazd. Widać wojsko nie chciało brać odpowiedzialności za nieszczęście zagranicznego “turysty”.  Kierowca zatrzymywał się wielokrotnie w małych wioskach, rozpytując o sytuację na drodze. Z reguły informacja brzmiała, że nie ma zagrożenia. Spodziewano się zwiększonej aktywności partyzantów nazajutrz. Miałem wrażenie, że zbliżając się do Kathmandu, nerwowość kierowcy wzrastała. Ludzie na poboczach drogi wydawali się coraz mniej przyjaźnie nastawieni.

Obserwując kierowcę i drogę jednocześnie, mogłem się w praktyce przekonać, co to znaczy wojna psychologiczna maoistów. Na drodze pojawiły się duże gałęzie drzew, kamienie ułożone w przedziwny sposób, tak aby łatwo się było domyśleć, że to ręka ludzka zrobiła. Znaczenie tych znaków było oczywiste: jesteśmy tutaj, obserwujemy was. Strach kierowcy rósł proporcjonalnie do przebytych kilometrów. W jego wyobraźni wszędzie czaili się Maoiści. Na 40 km przed Kathmandu, pojawili się naprawdę. Za jednym z ostrych zakrętów niespodziewanie w świetle reflektorów pokazała się barykada zwalonych drzew i kamieni, a przed nią ludzie na całej szerokości drogi. Samochód zahamował gwałtownie, zobaczyłem, że większość z nich jest uzbrojona w kije bambusowe, zaledwie kilku w krabiny maszynowe, dopadli nas i zaczęli niemiłosiernie okładać samochód tymi drągami. Nie wiedziałem, co lepsze – zostać w samochodzie, czy wyjść. Tak źle i tak niedobrze. Otworzyłem okno i wychyliłem się, żeby mnie zobaczyli. Prasa donosiła, że nie polują na zagranicznych turystów, wszakże turystyka właśnie należy do największych źródeł dochodów tego kraju. Po tym jak mnie usłyszeli i zauważyli, stało się jasne, że kierowcy nie zlinczują, a samochodu nie podpalą. Pozwolili nam zawrócić. Mój kierowca był szary ze strachu. Po przejechaniu ok. 2 kilometrów zobaczyliśmy na poboczu drogi parking wypełniony kilkudziesięcioma samochodami, które w porę zostały ostrzeżone przed grożącym niebezpieczeństwem. Była godzina 20:30 i 40 km do Kathmandu. Byłem naprawdę już blisko celu. Wszystkie wysiłki na nic. Zagrożenie życia, tym razem realne, zmusiło mnie do podjęcia decyzji o pozostaniu w tym miejscu na nocleg, by przeczekać blokadę, którą partyzanci zwykle likwidowali samoistnie rankiem. Tym samym udowadniali, że są panami nocy. Maoizm w Nepalu to ruch mający na celu głównie obalenie monarchii i wprowadzeniu demokracji parlamentarnej. Ekscesy kolejnych władców skompromitowały ten system sprawowania władzy i maoiści zdobyli szerokie poparcie społeczne. Są inspirowani i wspierani przez Chiny, ale ich program polityczny ma niewiele wspólnego z pierwowzorem.
Nawiązałem kontakt przez telefon satelitarny z Izą z American Express Travel Agency, prosząc o zmianę mojego planu podróży. Zaproponowała wylot po południu następnego dnia przez Delhi do Wiednia, a następnie rano do Warszawy. Miałem potwierdzić zmianę rezerwacji i trasy przelotu w biurze Austrian Airlines w Kathmandu. Ruszyliśmy w ciemnościach o godz. 3:40. W kolumnie ciężarówek przejechaliśmy rozmontowaną barykadę. Do Kathmandu było jeszcze kilka posterunków wojska i policji.


Happy New Year 2063!

Do Thamel Hotel dojechaliśmy przed 5:00. Zapłaciłem dodatkowo 50 USD za szkody wyrządzone przez partyzantów. Mało, ale auto było w opłakanym stanie jeszcze przed podróżą, więc dla właściciela to i tak zarobek. Szybko położyłem się spać do łóżka i wstałem o 8:20. Spakowałem rzeczy do zostawionej w depozycie podróżnej torby North Face. Zjadłem śniadanie w słynnej Pumpernickel Cafe i udałem się do Biura Austrian Airlines. Tutaj czekała mnie kolejna niespodzianka. Drzwi zamknięte i kartka wyjaśniająca: Biuro zamknięte z powodu Święta Nowego Roku 2063. Happy New Year 2063! W pierwszej chwili myślałem, że śnię, ale po chwili uświadomiłem sobie, że w Nepalu nie obowiązuje kalendarz gregoriański, w istocie to Bikram Sambat, będący odmianą kalendarza hinduskiego. Zwątpiłem. Pojechałem z powrotem na Thamel, by zabić czas do momentu otwarcia biur lotniczych i agencji turystycznych w Europie. Kupiłem plakat Cho Oyu, wszedłem do cyber cafe, by na koniec wrócić do Pumpernickel Cafe, gdzie zamówiłem kawę i danish Apple. O 12:00 zadzwoniłem na numer prywatny Izy N. z Biura American Express Travel Agency. W Polsce była 7:00. Przedstawiłem sytuację. Prosiłem o ponowną analizę przypadku. No cóż, nie przewidzieliśmy, że w Wielki Piątek 2006 przypadnie Nowy Rok 2063!


Wesołego Alleluja Świat Wielkanocnych 2006

Nie mając wizy indyjskiej, wykupiłem bilet Sahara Airlines (nowy prywatny przewoźnik indyjski) za 161 USD do Delhi. Zakładałem, że uda się przekonać służby graniczne w Delhi, iż posiadam rezerwację na dalszy lot do Wiednia i w związku z tym mam status pasażera tranzytowego, który nie potrzebuje wizy. Po wylądowaniu okazało się, że biuro Austrian Airlines na lotnisku jest zamknięte i otwierają je dopiero na dwie godziny przed przylotem ich samolotu z Wiednia. Na szczęście Iza N. zostawiła mi numer telefonu do przedstawiciela AA w Warszawie. Po krótkiej rozmowie AA Warszawa przesłało mailem wymagane potwierdzenie rezerwacji do Sahara Airlines, którzy przekazali je kontroli granicznej. Współczesna komunikacja i technologia dają ogromne możliwości działania. Telefon GSM, sms, telefon satelitarny, Internet, e-mail, pomagają najpierw zdobyć potrzebne informacje i podjąć odpowiednie działania. Ostatecznie wpuszczono mnie do obszaru tranzytowego. Pomny różnych doświadczeń, postanowiłem sprawdzić przed odlotem, czy mój bagaż został załadowany na pokład samolotu. Jak pech to pech. Bagażu nie było. Zadziwiające, po tylu przykładach profesjonalizmu, tym razem Sahara Airlines zawodzi! Później w Wiedniu AA przekazało mi informację, że bagaż się odnalazł i przyleci następnym samolotem. Już z pokładu samolotu zadzwoniłem do Marzeny, informując, że przylatuję na Święta Wielkanocne do Polski. Była kompletnie zaskoczona. Na koniec dodam, że w Wiedniu konieczna była zmiana samolotu lecącego do Polski, ponieważ nie przeszedł testu sprawdzającego przed startem. Powrót do hali dworcowej, wyładunek bagażu, oczekiwanie na nową maszynę, znów nerwy i stres. Można powiedzieć, że powinienem się był do tego przyzwyczaić. Skądże. Najważniejsze, że wszystko skończyło się dobrze. W dwa tygodnie później na szczycie Cho Oyu stanął Piotr Morawski i Peter Hamor. Przysłali mi sms-a z podziękowaniem za prezent z dedykacją.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *