Chaiten – Futaleufu -Travelin. Patagonia 2009.

 

Prom Don Baldo obsługuje regularne połączenia między Quellón a Chaitén, zapewniając kluczową linię komunikacyjną w południowym Chile. Trasa ta jest częścią ważnej sieci transportowej, która umożliwia podróżowanie między archipelagiem Chiloé a kontynentalną częścią Chile. Rejs trwa zazwyczaj kilka godzin, w zależności od warunków pogodowych i morskich. Prom Don Baldo może zabrać na pokład 162 osoby oraz kilkadziesiąt samochodów, co czyni go popularnym środkiem transportu zarówno dla mieszkańców, jak i turystów.

Chaitén to niewielkie miasteczko położone na północnym krańcu chilijskiej Patagonii, w regionie Los Lagos. Jest ono bramą do słynnej drogi Carretera Austral, która przecina jedne z najbardziej odległych i spektakularnych obszarów Chile. Chaitén stanowi również punkt wyjścia do Parku Narodowego Pumalín, jednego z największych obszarów chronionych w Chile, który oferuje malownicze szlaki turystyczne, wodospady oraz dziewicze lasy deszczowe.

Bilety na prom Don Baldo są stosunkowo drogie, a dla nierezydentów są one droższe niż dla mieszkańców Patagonii. Tego dnia prom odpływał z Quellón do Chaitén, położonego na kontynencie, z dwugodzinnym opóźnieniem, o godzinie drugiej w nocy. Bilety nabyliśmy w biurze Naviera Austral na promenadzie w centrum miasta. Po zrobieniu ostatnich zakupów w supermarkecie przy głównej ulicy, niezwłocznie udaliśmy się do przystani. O godzinie 23:15 byliśmy już na miejscu. Na przystani promowej, trzy kilometry od miasta, czekały dwa samochody osobowe gotowe do załadunku. W poczekalni siedziało kilkanaście osób, a obok stały dwa rowery młodej niemieckiej pary, która podróżowała z Limy do Ushuaia. Z namiotu na dachu wyjąłem dwa śpiwory, a z toreb w bagażniku ciepłe polary, na wypadek gdyby na statku miało być zimno. Zjedliśmy kanapki kupione w barze i schowaliśmy się do samochodu, gdzie zdrzemnęliśmy się przez ostatnie dwie godziny.

Obudził nas warkot silników ruszających samochodów. O godzinie 1:45 w nocy wjechałem Jeepem na prom. W przestronnej kabinie pasażerskiej na górnym pokładzie było przytulnie ciepło, a na siedzeniach zwiniętych w kłębek spało zaledwie kilkanaście osób. Wybraliśmy rząd czterech siedzeń, których oparcia można było rozłożyć, i wygodnie się ułożyliśmy. Niebawem zmorzył mnie sen, co nie jest niczym niezwykłym, ponieważ mogę zasnąć w każdych warunkach – w samolocie, samochodzie czy na statku, zasypiam zaraz po przyłożeniu głowy do oparcia lub zamknięciu oczu. Marzena, jak później przyznała, długo się kręciła na legowisku, aż w końcu również zasnęła.

Obudziłem się, gdy prom już stał przycumowany do nabrzeża, którym był skalny brzeg. Silniki pracowały cicho, co było znakiem, że rejs dobiegł końca. Przybiliśmy do brzegu o godzinie 7:00 rano, kiedy odpływ nie obniżył jeszcze niebezpiecznie poziomu wody, więc bez problemu wyjechałem Jeepem przez opuszczaną tylną platformę, opartą na skale. Przystań w Chaitén to zaledwie naturalna półka skalna, do której cumują promy, mogące rozładować cargo dzięki opuszczanej tylnej platformie. Normalne statki mogą tutaj jedynie stać na kotwicy w zatoce. Uprzedzono nas, że opad popiołów z wybuchu pobliskiego wulkanu w 2008 roku znacznie zmniejszył głębokość zatoki, i prom Don Baldo, który jest stosunkowo dużą jednostką, może bezpiecznie przybijać do nabrzeża tylko w okresach przypływu, kiedy poziom morza jest wystarczająco wysoki.

Po wybuchu wulkanu Chaitén w maju 2008 roku miasteczko zostało pokryte warstwą popiołu o grubości od półtora do dwóch metrów. Chaitén przedstawia teraz krajobraz księżycowy – szara warstwa popiołu, która pod wpływem opadów deszczu stwardniała na skałę, przykrywa miasteczko do połowy okien. Przed niektórymi budynkami widać dachy stojących samochodów i wystające czubki drewnianych sztachet ogrodzenia. Przejechałem miasto wzdłuż głównej nadmorskiej promenady i nie dostrzegłem żywego ducha. Marzyła mi się gorąca herbata, a nawet śniadanie. Stacja paliw była nieczynna i nic nie wskazywało na to, aby w ogóle działała. Z troską spojrzałem na dwoje Niemców, którzy wjeżdżali do wymarłego miasta na rowerach. Było zimno, padał deszcz, a jak przystało na Patagonię, wiał silny zachodni wiatr. Najbliższa osada, gdzie można było spodziewać się napić lub zjeść coś ciepłego, znajdowała się sześćdziesiąt kilometrów dalej. Dla nas to godzina drogi, zważywszy że asfalt kończy się zaraz za miastem, ale dla nich to co najmniej dwa razy tyle. Już nastawiłem GPS na Futaleufú i miałem odjechać, gdy naprzeciw nas zatrzymał się stary Volkswagen Bus, z którego wysiadł niestarannie ubrany człowiek i zagadał do nas w niechlujnym angielskim, jednoznacznie wskazującym na amerykańskie pochodzenie. Uprzejmie, jak to zawsze u Amerykanów, zapytał, czy nie bylibyśmy skłonni wziąć na pokład młodego Szkota, który jak się okazało, podążał w tym samym kierunku co my.

John, właściciel Chaitén Tours, firmy oferującej usługi turystyczne, miał tylko jednego klienta, więc nie opłacało mu się jechać do Futaleufú. Opowiadał o wybuchu wulkanu i zniszczeniach, które spowodował w okolicy, ale jego złość była głównie skierowana ku rządowi w Santiago, który robił wszystko, aby wysiedlić ludzi z miasta, wykorzystując katastrofę jako pretekst. Po roku od wybuchu wulkanu w miasteczku nadal nie było wody, elektryczności ani paliwa, mimo że stacja paliw COPEC na wybrzeżu ucierpiała niewiele. Decyzją władz centralnych mieszkańcy Chaitén mieli się przenieść piętnaście kilometrów na północ, gdzie przygotowywano nową infrastrukturę mieszkalną i budowano port. Duża część ludzi nie wróciła do Chaitén, ponieważ warunki życia tutaj nie były łatwe. Część chciała skorzystać z pomocy państwa i osiedlić się gdzie indziej, ale garstka pozostała, mówiąc, że stąd się nigdzie, za żadną cenę, nie ruszy. Amerykanin podejrzewał, że rządowe agendy Chile nie kierują się troską o bezpieczeństwo ludzi, lecz chęcią eksploatacji złóż mineralnych w pobliżu Chaitén. Pozostali na miejscu mieszkańcy wykazywali niebywałą determinację, by w takich warunkach żyć. Na tym przykładzie widać, jak wielkie znaczenie mogą odgrywać emocje i przywiązanie do miejsca zamieszkania.

Droga do miejscowości Futaleufú, która jest rajem dla miłośników spływów dzikimi rzekami, prowadzi siedemdziesięciokilometrowym odcinkiem Carretera Austral, a następnie skręca na wschód i pnie się w górę wzdłuż rzeki Futaleufú aż do granicy z Argentyną. Wybudowano tutaj również lotnisko, co przyczyniło się do wzrostu atrakcyjności i rozbudowy infrastruktury hotelowej oraz wyciągów narciarskich, czyniąc z Futaleufú centrum sportów zimowych. Miasteczko jest estetyczne i widać, że utrzymano rygor i dyscyplinę architektoniczną nowo powstałych zabudowań. Zatrzymaliśmy się przy głównym placu na kawę w najstarszym pensjonacie w mieście, noszącym dźwięczną nazwę Antigua Casona. Już mieliśmy odjechać z niczym, ponieważ drzwi były zamknięte, ale gdy robiłem zdjęcie budynku, wyszła do nas starsza pani, zapewne właścicielka, zapraszając nas do środka. Kawa rozpuszczalna była gorąca, a ciasto z jabłkami zimne, bo właśnie zostało wyjęte z lodówki. Sezon zimowy się skończył, letni jeszcze nie rozpoczął, więc pensjonat nie miał żadnych gości. Pensjonat jest dobrze urządzony, nawet niezbyt drogi, ale my pojechaliśmy dalej do Argentyny, by jak najszybciej dotrzeć do Parque Nacional de los Alerces – rezerwatu mitycznych cyprysów, które są najstarszymi drzewami na ziemi.

Po przekroczeniu granicy, które stało się rutyną, w pół godziny dotarliśmy do Trevelin. Zatrzymaliśmy się na nowoczesnej, dobrze wyposażonej stacji paliw, by spróbować naprawić szybę, ponieważ kamień wyrzucony spod kół innego samochodu uszkodził ją w dolnej części od strony kierowcy. Takie zdarzenia są częste na szutrowych drogach, dlatego jeszcze w Stanach Zjednoczonych kupiłem specjalny klej, który miał zabezpieczyć szybę przed dalszym uszkodzeniem. Rysa powiększała się niebezpiecznie, a mój niepokój wzrastał z każdym kilometrem. Pogoda się poprawiła, a operacja klejenia wymagała słońca. Reklama tego kleju zapewniała, że po jego zastosowaniu nie pozostanie ślad na szybie, w co nie do końca wierzyłem, ale miałem nadzieję, że operacja przynajmniej wzmocni szybę. Przez pół godziny pracowałem, stosując się do zaleceń, i choć nie uzyskałem cudownego uzdrowienia, to zauważyłem znaczną poprawę wizualną, a także rzeczywiste zahamowanie procesu destrukcji, który następował w wyniku wibracji podczas jazdy. Szczerze mówiąc, byłem dumny ze swojej zapobiegliwości, że przed wyprawą, jeszcze w Stanach, kupiłem zestaw Car-Shield-Repair Set.

W kompleksie budynków u wjazdu do Parque Nacional de los Alerces wszystko było zamknięte – informacja turystyczna, stacja ochrony parku, a nawet sklepy z pamiątkami. Okazało się, że ciągłe opady deszczu w ostatnich kilku tygodniach spowodowały zamknięcie parku dla turystów, o czym dowiedzieliśmy się od recepcjonisty luksusowego, ale całkowicie pustego hotelu Hostería de los Alerces, położonego wewnątrz parku. Nie zobaczyliśmy wiekowych cyprysów, ponieważ jest ich zaledwie kilkadziesiąt i są zgrupowane w zagajniku Bosque de Alerces, do którego można dotrzeć tylko łodzią w ramach zorganizowanych grup turystycznych. Kiedyś cyprysy porastały zbocza wysokich partii Andów i były powszechnie wykorzystywane do budowy domów oraz krycia dachów. Ściany tradycyjnych domów na Chiloé są pokryte cienkimi klepkami z drewna cyprysów, układanymi jak gont. Ich trwałość i odporność na deszcz i wiatr była od wieków doceniana. Obecnie ten surowiec jest niedostępny.

W Trevelin zatrzymaliśmy się na noc, ponieważ miasteczko od razu przypadło nam do gustu. Hostería Casa de Piedra miała wszystko, czego potrzebowaliśmy: Internet, sympatycznych gospodarzy i czyste pokoje, a kosztowała zaledwie czterdzieści dolarów. Nazajutrz wyruszyliśmy rano w drogę do Puerto Pirámides na półwyspie Valdés, na spotkanie z wielorybami.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *