Chiloe. Patagonia 2009.

Przekroczenie granicy Argentyny z Chile w okolicach Villa Angostura, położonej nad malowniczym jeziorem Lago Nahuel Huapi, było konieczne ze względu na przedłużenie ważności terminowej odprawy celnej samochodu, która upływała 26 listopada 2009 roku. Wjazd samochodem zarejestrowanym w innym kraju zawsze wymaga warunkowej odprawy celnej, co oznacza konieczność opuszczenia kraju w określonym terminie. W Argentynie okres ten wynosi osiem miesięcy, w Paragwaju dwanaście miesięcy, a w pozostałych krajach Ameryki Południowej trzy miesiące. Początkowo planowaliśmy jedynie przekroczenie granicy argentyńskiej ze względów technicznych i powrót do Argentyny, kierując się do San Carlos de Bariloche. Okazało się jednak, że chilijska odprawa graniczna odbywa się ponad czterdzieści kilometrów dalej.

Przejechaliśmy przez pokrytą śniegiem przełęcz Cardenal Antonio Samoré na wysokości 1600 metrów nad poziomem morza, wcześniej znaną jako przełęcz Puyehue. Z naprzeciwka sunął sznur starych samochodów, uczestników rajdu zabytkowych pojazdów. Większość z nich to były zabytkowe kabriolety, a ich kierowcy i pasażerowie byli ubrani w stroje z epoki produkcji samochodów – fantazyjne czapki, okulary, grube płaszcze, a niektórzy nawet futra. Mimo to pogoda sprawiła, że zamiast przejażdżki trasą krajobrazową, musieli zmagać się z ekstremalnymi warunkami atmosferycznymi. Droga była mokra, ale czarna, a śnieg leżał głównie na poboczu. Pogoda była brzydka, zimno, padał deszcz i wiał porywisty wiatr.

Podczas analizy alternatywnych miejsc noclegu, kryterium wyboru stała się kolacja z owocami morza. Wybrzeże Pacyfiku było oddalone o nieco ponad sto kilometrów od granicy, więc owoce morza na kolację nie wydawały się fanaberią. GPS szybko obliczył dystans do Puerto Montt, który ku naszemu zaskoczeniu wynosił nieco ponad dwieście kilometrów. Wówczas podjęliśmy spontaniczną decyzję o wyjeździe na wyspę Chiloé, realizując tym samym jeden z kluczowych punktów naszego programu. Ta trasa nie tylko stanowi praktyczne połączenie między Argentyną a Chile, ale jest również jednym z najpiękniejszych przejazdów przez Andy, oferującym niezapomniane widoki i doznania.

Ominęliśmy Puerto Montt, uznając to miasto za niewarte zobaczenia. Ruta 5 z Santiago de Chile aż do Puerto Montt to właściwie autostrada, co pozwoliło nam rozwinąć znaczną prędkość, i po dwóch godzinach jazdy dotarliśmy do przeprawy promowej, znajdującej się pięćdziesiąt kilometrów na południowy zachód od miasta. Przeprawa na Chiloé funkcjonuje przez całą dobę. Jest częścią Ruta 5, która kończy się w Quellón, najbardziej na południe wysuniętej miejscowości na wyspie. Przewodniki po Chile zapewniają, że to także koniec Panamericany.

Przeprawa promowa na Chiloe.
Krajobrazy Chiloe

Chiloé to druga po Ziemi Ognistej pod względem powierzchni wyspa Ameryki Południowej, szeroka na sześćdziesiąt kilometrów i długa na sto osiemdziesiąt kilometrów. Archipelag Chiloé słynie z drewnianych kościołów, które stanowią unikalny przykład architektury sakralnej, łącząc hiszpańskie wpływy kolonialne z lokalnymi technikami budowlanymi i materiałami. Kościoły te są rozproszone po całej wyspie i w mniejszych wioskach, a szesnaście z nich zostało wpisanych na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Wyspa ma bogatą tradycję mitologiczną, która odgrywa ważną rolę w lokalnej kulturze. Legendy o postaciach takich jak El Trauco (niski, brzydki stwór o magicznych mocach) czy La Pincoya (piękna syrena, która przynosi obfitość rybakom) są głęboko zakorzenione w świadomości mieszkańców. Mitologia Chiloé jest mieszanką wierzeń rdzennych ludów oraz elementów wprowadzonych przez hiszpańskich osadników.

Kościół drewniany w Vilupulli ñ Patrimonio de la Humanidad.
Kościół drewniany w Chonchi- Patrimonio de la Humanidad.
Kościół drewniany w Quemchi.

Na Chiloé, w mieście Quemchi, urodził się znany pisarz Patagonii, Francisco Coloane (1910–2002). Przed wyjazdem przeczytałem jednym tchem dwie książki tego chilijskiego autora – powieść „Szlakiem wieloryba” i zbiór opowiadań „Opowieści z dalekiego południa”. Są one doskonałym źródłem informacji o przyrodzie, życiu i historii Patagonii, w szczególności Ziemi Ognistej i Chiloé. To oczywiście fikcja literacka, ale w ostatnich czasach coraz częściej sięgam po literaturę piękną, mając dosyć ciągłego obcowania z literaturą faktu, która dominuje współczesny rynek czytelniczy.

Quemchi. Pomnik Francisco Coloane.

Chiloé jest również znane ze swojej kuchni. Jednym z najsłynniejszych dań jest curanto, tradycyjne danie przygotowywane w dołku wykopanym w ziemi, gdzie na gorących kamieniach układa się warstwy owoców morza, mięsa, ziemniaków i warzyw, a następnie przykrywa wszystko dużymi liśćmi i gotuje na parze. Warto również spróbować lokalnych odmian ziemniaków, z których Chiloé słynie, oraz mitycznej rośliny nalca, przypominającej rabarbar.

Naszym celem była miejscowość Quemchi, nie tylko ze względu na miejsce urodzin Francisco Coloane, ale także z powodu portowej restauracji, zachwalanej przez przewodnik Lonely Planet jako niezwykłe miejsce spotkań mieszkańców i turystów. Po mniej więcej godzinie jazdy dotarliśmy do opustoszałego Quemchi. Ostatni odcinek drogi prowadził przez malownicze wzgórza porośnięte lasem, gdzie droga wznosiła się i opadała na przemian, oferując niezwykłe widoki. Przed wjazdem do miasteczka przejeżdżaliśmy obok jaskrawo oświetlonego zakładu przetwórstwa łososia. Chile chwali się, że jest największym producentem miedzi i drugim na świecie producentem łososia hodowanego na farmach wodnych wokół wyspy Chiloé.

Do restauracji El Chejo dotarliśmy bez problemów. Port to kilka łodzi pozostawionych na plaży, która powstała na okres odpływu. Wewnątrz starego drewnianego budynku panował gwar. Pomimo późnej pory, po godzinie 23:00, wciąż było tam wielu ludzi. Natychmiast przywitał nas starszy mężczyzna o indiańskim wyglądzie, prawdopodobnie pochodzenia Mapuche, który rozpoznał w nas turystów i przywitał nas jowialnie. W Chile i Argentynie nie jesteśmy nazywani „gringo”, lecz mile widzianymi turystami z Europy. Mężczyzna zaprowadził nas do kuchni, zgodnie z opisem w przewodniku, który wydawał się być jego „ściągawką” w obsłudze turystów. Pokazał nam swoje królestwo, mlaskając językiem i powtarzając, że najlepiej ugości nas właśnie tutaj.

Mimo że nie czułem potrzeby takiego wyróżnienia, które wydawało się przerostem formy nad treścią, zwłaszcza że w sali było jeszcze sporo miejscowych gości, zdecydowaliśmy się zamówić posiłek. Mężczyzna pokazał nam ryby w lodówce, a Marzena wybrała mantejo, ja natomiast łososia. Zamówiliśmy również trzy ogromne empanady z mięsem, serem i owocami morza, które były specjalnością tego miejsca. Przygotowała je na zamówienie wiekowa matka właściciela restauracji. Próbując farszu, byłem zachwycony jego smakiem.

Empanady to nic innego jak pierogi, tyle że pieczone w piecu lub smażone w głębokim tłuszczu. W El Chejo przygotowywano je na ten drugi sposób. Następnie udałem się do spiżarni, gdzie na półkach między mąką, ryżem, makaronem i puszkami konserw znajdowały się również butelki wina. Oglądałem białe wina i chciałem zamówić Chardonnay Reserva Castillo de Molina za około czterdzieści złotych, ale miałem wrażenie, że nie wypada brać najdroższego wina, które czekało tam zapewne na turystów. Na stołach widziałem pękate butelki Undurraga Riesling, które, jak przeczytałem z nalepek z ceną, były czterokrotnie tańsze. Zamówiłem je z przekonaniem, że w ten sposób lepiej wkomponujemy się w nastrój tego miejsca. Wino smakowało dobrze, a smak potraw i trunków często wiąże się z niepowtarzalnym klimatem miejsca, w którym się je spożywa. Później w domu czy innym miejscu te smaki nigdy nie smakują tak samo, ale wspomnienia pozostają na zawsze.

Empanady ociekające tłuszczem pojawiły się na stole po piętnastu minutach. Były tak gorące, że nie można było ich jeść, a my byliśmy bardzo głodni. Nie jedliśmy obiadu, a nasze śniadanie w Junín de los Andes składało się jedynie z kawy i sucharów z dżemem. Po drodze w San Martín de los Andes zjedliśmy w biegu kilka ciastek z kawą, i to było wszystko na ten dzień. Moja zachłanność nie znała granic – empanady parzyły mi podniebienie, co częściowo pozbawiło mnie smaku. Były jednak naprawdę pyszne. Ryby jako danie główne były smaczne, ale nie nadzwyczajne – może przystawka ustawiła poprzeczkę zbyt wysoko.

Na sąsiednim stoliku leżała góra empanad na pergaminie, które zajadał przybysz, nie wyglądający na tubylca. Zacząłem z nim rozmowę, a okazało się, że był to mieszkaniec Santiago de Chile, z pochodzenia Norweg, który posiadał w okolicy ponad sto hektarów lasu. Przyjechał na rozpoczęcie sezonu, mieszkał w hostelu obok, a jego letni dom był sprzątany przez miejscowych ludzi. Zachwalał empanady z mięsem centolla, które właściciel restauracji usilnie chciał nam sprzedać, ale Marzena nie mogła sobie przypomnieć znaczenia tego słowa. Norweg od razu powiedział, że to King Crab, i wszystko stało się jasne. Na usprawiedliwienie trzeba dodać, że mięsa z królewskiego kraba nie jadamy na co dzień, a może mieliśmy tę przyjemność dwa razy w życiu. Tutaj King Crab kosztował grosze. Spróbowaliśmy jednej empanady, widząc ich mnogość na stoliku naszego sąsiada, i mowę nam odjęło. Natychmiast zamówiliśmy kolejne dwie, mimo że w zasadzie byliśmy już syci.

W czasie, który był potrzebny na przygotowanie potrawy, poszedłem z Norwegiem do hostelu obok, aby wynająć pokój i odebrać klucze, zanim właściciele pójdą spać. Recepcję prowadził sam właściciel. Rozmowy z gośćmi w El Chejo trwały do pierwszej w nocy. Wszyscy zamawiali tylko empanady. Dobrze wiedzieć na przyszłość. W pewnym momencie do naszego stolika dosiadł się brodaty mężczyzna, właściciel jachtu zakotwiczonego naprzeciwko, wynajmowanego przez urząd podatkowy do inspekcji farm łososia. Opowiadał, że wiele farm łososiowych nie funkcjonuje ze względu na brak pożywienia w tym rejonie, co jest rezultatem ekstensywnej gospodarki. Hodowla przenosi się dalej na południe, ale za kilka lat może powrócić tutaj.

Następnego dnia zjedliśmy śniadanie w kuchni El Chejo, bo tam było ciepło i przytulnie, w przeciwieństwie do pustej sali restauracyjnej. Następnie zwiedziliśmy Quemchi. Na głównym placu stoi pomnik Francisco Coloane, skąd rozciąga się widok na zatokę, co dodaje mu symboliki, biorąc pod uwagę bliski związek pisarza z morzem i jego twórczością dotyczącą południowych regionów Chile.

Później pojechaliśmy na „leśną farmę” spotkanego wieczorem Norwega. Sto hektarów lasu i stary dom. Chiloé ma wilgotny morski klimat, a silne wiatry wieją przez cały rok. Liściasty las ma szczególny charakter, przypominający dżunglę, jeśli wziąć pod uwagę gęstość drzew i roślin. Teren był pofałdowany, podmokły. Obok mieszka Niemiec, który dwa lata temu kupił tutaj kawałek ziemi. Profesor wyższej uczelni, inżynier, specjalista z zakresu energetyki. Przybiegł na przeszpiegi, podejrzewając, że Norweg chce sprzedać farmę i przyjechał z potencjalnymi kupcami. Możecie sobie wyobrazić jego zdziwienie, gdy zostaliśmy mu przedstawieni.

W południe znaleźliśmy się w Achao na Isla Quinchao, małej wyspie położonej na wschód od Chiloé. Znajduje się tam przepiękny drewniany kościół, jeden z dwunastu zabytków na Chiloé i sąsiednich wyspach, wpisanych na listę Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO. Podróżując po wyspie w poszukiwaniu drugiego z zabytkowych kościołów – Iglesia de Quinchao, zaobserwowaliśmy u brzegów wiele farm łososia, widocznych z wysokich wzgórz. Późny obiad zjedliśmy w restauracji przy nabrzeżu. W tym samym budynku znajduje się hosteria o tej samej nazwie. Wspominam o tym, ponieważ polecono nam tam zapiekanki z owoców morza, które były głównym daniem tego posiłku. W karcie figurują jako przystawki, a spośród wielu, z polecenia obsługi, wybraliśmy zapiekanki z mięsa King Crab, ostryg, ośmiornicy i kalmarów. Obiad był doskonały i wystarczył nam na resztę dnia.

Castro nas rozczarowało. Centrum i promenada to zbiór komercyjnych budynków o nijakiej architekturze. Dopiero przy wyjeździe z miasta w kierunku Quellón zobaczyliśmy, jak pięknym miasteczkiem było stare Castro. Z zachwytem odkryliśmy drewniane domy mieszkalne, malowniczo położone na stromej skarpie opadającej do morza. Zatrzymałem się i zrobiliśmy zdjęcia, które dobrze oddają klimat tego miejsca.

W drodze do Quellón zwiedziliśmy jeszcze dwa zabytkowe kościoły z „wielkiej dwunastki” w miejscowościach Chonchi i Vilupulli. Naprawdę, każdy z tych kościołów wpisanych na listę UNESCO jest inny. Obecnie są odnowione i naprawdę piękne. Widać, że mieszkańcy i rząd Chile są dumni z tych zabytków. Wszystkie razem zasługują na miano światowego dziedzictwa kultury.

Quellón nie wyróżnia się szczególnie, poza tym, że jest końcem Ruta 5 i portem, skąd można popłynąć do Chaitén (raz w tygodniu) oraz do Puerto Montt (codziennie). Mieliśmy niesamowite szczęście, że akurat w sobotę w nocy odpływał prom do Chaitén, skąd planowałem dalszą podróż kawałkiem drogi Carretera Austral i przekroczenie granicy z Argentyną w Futaleufú. Jeszcze w Polsce Marzena próbowała zbadać, czy jest możliwy przejazd promem z Chaitén do Quellón lub odwrotnie, ale wszystkie znane nam linie oceaniczne konsekwentnie twierdziły, że nie mają połączeń na tej trasie. Na miejscu pozyskaliśmy sprzeczne informacje, a biura informacji turystycznej nie miały pojęcia o połączeniach. Rozmowy telefoniczne z przedstawicielami trzech operatorów: Navimag, Transmarchilay i Naviera Austral, pozwoliły ustalić, że tylko ten ostatni obsługuje trasę Quellón-Chaitén i to raz w tygodniu, w środę. Pogodziliśmy się z myślą, że nie uda nam się przeprawić bezpośrednio do Chaitén, ale postanowiliśmy dokładnie sprawdzić godziny odpływania promów z Puerto Montt.

Usiedliśmy zatem w towarzystwie gromady dzieci (ze zdziwieniem stwierdziłem, że kawiarenki internetowe są pełne, a dzieci nie grają w gry, tylko surfują w internecie w poszukiwaniu informacji lub załatwiają pocztę) w jednej z dwóch kawiarenek internetowych w Achao i ku naszemu zdziwieniu okazało się, że prom z Quellón do Chaitén odpływa dzisiaj, w sobotę, o godzinie dwunastej w nocy! Postanowiliśmy zatem skorzystać z okazji. Bilety zakupiliśmy na miejscu w Quellón. Prom odpłynął z dwugodzinnym opóźnieniem, a nie było pewne, czy zdołamy rozładować samochód w Chaitén ze względu na odpływ. W innym przypadku samochód (i my z nim) popłynąłby dalej do Puerto Montt, a dopiero w drodze powrotnej, następnego dnia, moglibyśmy go rozładować w Chaitén, gdy warunki się poprawią.

Galeria Chiloe 2009

https://www.icloud.com/sharedalbum/#B0Z5VaUrzu25O2

Chaiten – Futaleufu -Travelin. Patagonia 2009.

 

Prom Don Baldo obsługuje regularne połączenia między Quellón a Chaitén, zapewniając kluczową linię komunikacyjną w południowym Chile. Trasa ta jest częścią ważnej sieci transportowej, która umożliwia podróżowanie między archipelagiem Chiloé a kontynentalną częścią Chile. Rejs trwa zazwyczaj kilka godzin, w zależności od warunków pogodowych i morskich. Prom Don Baldo może zabrać na pokład 162 osoby oraz kilkadziesiąt samochodów, co czyni go popularnym środkiem transportu zarówno dla mieszkańców, jak i turystów.

Chaitén to niewielkie miasteczko położone na północnym krańcu chilijskiej Patagonii, w regionie Los Lagos. Jest ono bramą do słynnej drogi Carretera Austral, która przecina jedne z najbardziej odległych i spektakularnych obszarów Chile. Chaitén stanowi również punkt wyjścia do Parku Narodowego Pumalín, jednego z największych obszarów chronionych w Chile, który oferuje malownicze szlaki turystyczne, wodospady oraz dziewicze lasy deszczowe.

Bilety na prom Don Baldo są stosunkowo drogie, a dla nierezydentów są one droższe niż dla mieszkańców Patagonii. Tego dnia prom odpływał z Quellón do Chaitén, położonego na kontynencie, z dwugodzinnym opóźnieniem, o godzinie drugiej w nocy. Bilety nabyliśmy w biurze Naviera Austral na promenadzie w centrum miasta. Po zrobieniu ostatnich zakupów w supermarkecie przy głównej ulicy, niezwłocznie udaliśmy się do przystani. O godzinie 23:15 byliśmy już na miejscu. Na przystani promowej, trzy kilometry od miasta, czekały dwa samochody osobowe gotowe do załadunku. W poczekalni siedziało kilkanaście osób, a obok stały dwa rowery młodej niemieckiej pary, która podróżowała z Limy do Ushuaia. Z namiotu na dachu wyjąłem dwa śpiwory, a z toreb w bagażniku ciepłe polary, na wypadek gdyby na statku miało być zimno. Zjedliśmy kanapki kupione w barze i schowaliśmy się do samochodu, gdzie zdrzemnęliśmy się przez ostatnie dwie godziny.

Obudził nas warkot silników ruszających samochodów. O godzinie 1:45 w nocy wjechałem Jeepem na prom. W przestronnej kabinie pasażerskiej na górnym pokładzie było przytulnie ciepło, a na siedzeniach zwiniętych w kłębek spało zaledwie kilkanaście osób. Wybraliśmy rząd czterech siedzeń, których oparcia można było rozłożyć, i wygodnie się ułożyliśmy. Niebawem zmorzył mnie sen, co nie jest niczym niezwykłym, ponieważ mogę zasnąć w każdych warunkach – w samolocie, samochodzie czy na statku, zasypiam zaraz po przyłożeniu głowy do oparcia lub zamknięciu oczu. Marzena, jak później przyznała, długo się kręciła na legowisku, aż w końcu również zasnęła.

Obudziłem się, gdy prom już stał przycumowany do nabrzeża, którym był skalny brzeg. Silniki pracowały cicho, co było znakiem, że rejs dobiegł końca. Przybiliśmy do brzegu o godzinie 7:00 rano, kiedy odpływ nie obniżył jeszcze niebezpiecznie poziomu wody, więc bez problemu wyjechałem Jeepem przez opuszczaną tylną platformę, opartą na skale. Przystań w Chaitén to zaledwie naturalna półka skalna, do której cumują promy, mogące rozładować cargo dzięki opuszczanej tylnej platformie. Normalne statki mogą tutaj jedynie stać na kotwicy w zatoce. Uprzedzono nas, że opad popiołów z wybuchu pobliskiego wulkanu w 2008 roku znacznie zmniejszył głębokość zatoki, i prom Don Baldo, który jest stosunkowo dużą jednostką, może bezpiecznie przybijać do nabrzeża tylko w okresach przypływu, kiedy poziom morza jest wystarczająco wysoki.

Po wybuchu wulkanu Chaitén w maju 2008 roku miasteczko zostało pokryte warstwą popiołu o grubości od półtora do dwóch metrów. Chaitén przedstawia teraz krajobraz księżycowy – szara warstwa popiołu, która pod wpływem opadów deszczu stwardniała na skałę, przykrywa miasteczko do połowy okien. Przed niektórymi budynkami widać dachy stojących samochodów i wystające czubki drewnianych sztachet ogrodzenia. Przejechałem miasto wzdłuż głównej nadmorskiej promenady i nie dostrzegłem żywego ducha. Marzyła mi się gorąca herbata, a nawet śniadanie. Stacja paliw była nieczynna i nic nie wskazywało na to, aby w ogóle działała. Z troską spojrzałem na dwoje Niemców, którzy wjeżdżali do wymarłego miasta na rowerach. Było zimno, padał deszcz, a jak przystało na Patagonię, wiał silny zachodni wiatr. Najbliższa osada, gdzie można było spodziewać się napić lub zjeść coś ciepłego, znajdowała się sześćdziesiąt kilometrów dalej. Dla nas to godzina drogi, zważywszy że asfalt kończy się zaraz za miastem, ale dla nich to co najmniej dwa razy tyle. Już nastawiłem GPS na Futaleufú i miałem odjechać, gdy naprzeciw nas zatrzymał się stary Volkswagen Bus, z którego wysiadł niestarannie ubrany człowiek i zagadał do nas w niechlujnym angielskim, jednoznacznie wskazującym na amerykańskie pochodzenie. Uprzejmie, jak to zawsze u Amerykanów, zapytał, czy nie bylibyśmy skłonni wziąć na pokład młodego Szkota, który jak się okazało, podążał w tym samym kierunku co my.

John, właściciel Chaitén Tours, firmy oferującej usługi turystyczne, miał tylko jednego klienta, więc nie opłacało mu się jechać do Futaleufú. Opowiadał o wybuchu wulkanu i zniszczeniach, które spowodował w okolicy, ale jego złość była głównie skierowana ku rządowi w Santiago, który robił wszystko, aby wysiedlić ludzi z miasta, wykorzystując katastrofę jako pretekst. Po roku od wybuchu wulkanu w miasteczku nadal nie było wody, elektryczności ani paliwa, mimo że stacja paliw COPEC na wybrzeżu ucierpiała niewiele. Decyzją władz centralnych mieszkańcy Chaitén mieli się przenieść piętnaście kilometrów na północ, gdzie przygotowywano nową infrastrukturę mieszkalną i budowano port. Duża część ludzi nie wróciła do Chaitén, ponieważ warunki życia tutaj nie były łatwe. Część chciała skorzystać z pomocy państwa i osiedlić się gdzie indziej, ale garstka pozostała, mówiąc, że stąd się nigdzie, za żadną cenę, nie ruszy. Amerykanin podejrzewał, że rządowe agendy Chile nie kierują się troską o bezpieczeństwo ludzi, lecz chęcią eksploatacji złóż mineralnych w pobliżu Chaitén. Pozostali na miejscu mieszkańcy wykazywali niebywałą determinację, by w takich warunkach żyć. Na tym przykładzie widać, jak wielkie znaczenie mogą odgrywać emocje i przywiązanie do miejsca zamieszkania.

Droga do miejscowości Futaleufú, która jest rajem dla miłośników spływów dzikimi rzekami, prowadzi siedemdziesięciokilometrowym odcinkiem Carretera Austral, a następnie skręca na wschód i pnie się w górę wzdłuż rzeki Futaleufú aż do granicy z Argentyną. Wybudowano tutaj również lotnisko, co przyczyniło się do wzrostu atrakcyjności i rozbudowy infrastruktury hotelowej oraz wyciągów narciarskich, czyniąc z Futaleufú centrum sportów zimowych. Miasteczko jest estetyczne i widać, że utrzymano rygor i dyscyplinę architektoniczną nowo powstałych zabudowań. Zatrzymaliśmy się przy głównym placu na kawę w najstarszym pensjonacie w mieście, noszącym dźwięczną nazwę Antigua Casona. Już mieliśmy odjechać z niczym, ponieważ drzwi były zamknięte, ale gdy robiłem zdjęcie budynku, wyszła do nas starsza pani, zapewne właścicielka, zapraszając nas do środka. Kawa rozpuszczalna była gorąca, a ciasto z jabłkami zimne, bo właśnie zostało wyjęte z lodówki. Sezon zimowy się skończył, letni jeszcze nie rozpoczął, więc pensjonat nie miał żadnych gości. Pensjonat jest dobrze urządzony, nawet niezbyt drogi, ale my pojechaliśmy dalej do Argentyny, by jak najszybciej dotrzeć do Parque Nacional de los Alerces – rezerwatu mitycznych cyprysów, które są najstarszymi drzewami na ziemi.

Po przekroczeniu granicy, które stało się rutyną, w pół godziny dotarliśmy do Trevelin. Zatrzymaliśmy się na nowoczesnej, dobrze wyposażonej stacji paliw, by spróbować naprawić szybę, ponieważ kamień wyrzucony spod kół innego samochodu uszkodził ją w dolnej części od strony kierowcy. Takie zdarzenia są częste na szutrowych drogach, dlatego jeszcze w Stanach Zjednoczonych kupiłem specjalny klej, który miał zabezpieczyć szybę przed dalszym uszkodzeniem. Rysa powiększała się niebezpiecznie, a mój niepokój wzrastał z każdym kilometrem. Pogoda się poprawiła, a operacja klejenia wymagała słońca. Reklama tego kleju zapewniała, że po jego zastosowaniu nie pozostanie ślad na szybie, w co nie do końca wierzyłem, ale miałem nadzieję, że operacja przynajmniej wzmocni szybę. Przez pół godziny pracowałem, stosując się do zaleceń, i choć nie uzyskałem cudownego uzdrowienia, to zauważyłem znaczną poprawę wizualną, a także rzeczywiste zahamowanie procesu destrukcji, który następował w wyniku wibracji podczas jazdy. Szczerze mówiąc, byłem dumny ze swojej zapobiegliwości, że przed wyprawą, jeszcze w Stanach, kupiłem zestaw Car-Shield-Repair Set.

W kompleksie budynków u wjazdu do Parque Nacional de los Alerces wszystko było zamknięte – informacja turystyczna, stacja ochrony parku, a nawet sklepy z pamiątkami. Okazało się, że ciągłe opady deszczu w ostatnich kilku tygodniach spowodowały zamknięcie parku dla turystów, o czym dowiedzieliśmy się od recepcjonisty luksusowego, ale całkowicie pustego hotelu Hostería de los Alerces, położonego wewnątrz parku. Nie zobaczyliśmy wiekowych cyprysów, ponieważ jest ich zaledwie kilkadziesiąt i są zgrupowane w zagajniku Bosque de Alerces, do którego można dotrzeć tylko łodzią w ramach zorganizowanych grup turystycznych. Kiedyś cyprysy porastały zbocza wysokich partii Andów i były powszechnie wykorzystywane do budowy domów oraz krycia dachów. Ściany tradycyjnych domów na Chiloé są pokryte cienkimi klepkami z drewna cyprysów, układanymi jak gont. Ich trwałość i odporność na deszcz i wiatr była od wieków doceniana. Obecnie ten surowiec jest niedostępny.

W Trevelin zatrzymaliśmy się na noc, ponieważ miasteczko od razu przypadło nam do gustu. Hostería Casa de Piedra miała wszystko, czego potrzebowaliśmy: Internet, sympatycznych gospodarzy i czyste pokoje, a kosztowała zaledwie czterdzieści dolarów. Nazajutrz wyruszyliśmy rano w drogę do Puerto Pirámides na półwyspie Valdés, na spotkanie z wielorybami.

W poprzek Patagonii do raju wielorybów. Patagonia 2009

Droga z Trevelin do Puerto Pirámides to długa, lecz niezwykle malownicza trasa, która prowadzi przez różnorodne krajobrazy argentyńskiej Patagonii. Trasa obejmuje około 800 kilometrów i wiedzie przez regiony o zróżnicowanym terenie, począwszy od górzystych obszarów Andów, aż po rozległe stepy Patagonii oraz wybrzeże Atlantyku. Podróż rozpoczyna się w Trevelin, skąd ruszamy na północny wschód w kierunku Esquel, oddalonego o zaledwie 25 kilometrów. W Esquel wjeżdżamy na Ruta Nacional 40, jedną z najdłuższych i najbardziej znanych dróg w Argentynie, która biegnie przez całą długość kraju – od północnej granicy aż po Ziemię Ognistą. Odcinek, którym się poruszamy, prowadzi na południe, przez surowe i piękne krajobrazy Patagonii. Droga jest asfaltowana, choć miejscami może być wąska i kręta, co wymaga szczególnej uwagi.

Podążając dalej Ruta 40, mijamy małe miasteczka takie jak Tecka i Gobernador Costa. W tym rejonie krajobraz staje się coraz bardziej suchy, a roślinność rzadsza – dominują stepy i półpustynie. Po minięciu Gobernador Costa droga prowadzi dalej na południe, aż do miasteczka Río Mayo, gdzie skręcamy na Ruta Nacional 25. Jest to kluczowy moment trasy, ponieważ teraz zaczynamy kierować się na wschód, w stronę wybrzeża Atlantyku.

Ruta 25 to długa, prosta droga prowadząca przez płaskie, niemal pustynne tereny Patagonii. Droga jest dobrze utrzymana, ale z uwagi na niską gęstość zaludnienia warto zachować ostrożność, tankować, gdy tylko jest taka możliwość, i być przygotowanym na długie odcinki bez żadnych usług. Ruta 25, zwłaszcza w swojej wschodniej części, przechodzi przez niezamieszkane obszary, gdzie dominują rozległe pastwiska i stepy. Pojedyncze farmy owiec, które mijamy, są najczęściej oddalone od siebie o wiele kilometrów, a stada owiec pasą się na ogromnych, odgrodzonych od siebie połaciach ziemi.

Na tej trasie zatrzymywaliśmy się na tankowanie dwukrotnie, na każdej napotkanej stacji paliw – pierwszy raz, gdy od RN 40 w Tecka odchodziło na wschód odgałęzienie RP 259, a następnie w połowie drogi na stacji paliw w Paso de Indios, położonej w głębokim interiorze Patagonii. Tutaj zatrzymaliśmy się na kawę, ale jedyne, co można było otrzymać, to wrzątek z ogromnego pojemnika, który jest źródłem płynu wlewanego przez kierowców do termosów, by w drodze dolewać go do tradycyjnych naczyń z tykwy z liśćmi yerba mate. W Patagonii na każdej stacji stoją takie pojemniki, a można tu także kupić kilka rodzajów yerba mate. Tradycja picia yerba mate to najbardziej charakterystyczna cecha życia codziennego w Argentynie, praktycznie nie spotykana nigdzie indziej. Dla wielu Argentyńczyków pierwszą czynnością po przebudzeniu jest uzupełnienie termosa z wrzątkiem i zalanie świeżych liści mate w małym pojemniku z tykwy lub z drewna. Następnie przez cały dzień pije się jasnożółtą ciecz przez metalową rurkę, dolewając co jakiś czas gorącej wody z termosa. Yerba mate towarzyszy Argentyńczykom wszędzie – w pracy, na zakupach, na spacerze. Ten napój to rytuał i silne przyzwyczajenie, będące cechą charakterystyczną „prawdziwego” Argentyńczyka. Liście yerba mate zalewa się niewielką ilością wrzątku, tak aby na powierzchni pozostały suche. Pierwszy łyk mate jest bardzo mocny i gorzki, co dla wielu jest zaskoczeniem. Później, po dodaniu gorącej wody, napój łagodnieje, rozmowa zaczyna się kleić, a praca idzie sprawniej. W Argentynie yerba mate uprawia się głównie w prowincji Misiones, a zwyczaj ten został przejęty od Indian Guarani przez imigrantów, w tym licznych Polaków, którzy rozprzestrzenili ten zwyczaj na cały kraj. Jeszcze dziś spora część produkcji yerba mate w Argentynie znajduje się w rękach potomków polskich imigrantów.

Ruta 25 łączy się w Trelew z Ruta Nacional 3, którą należy się skierować, aby dojechać na Półwysep Valdés do Puerto Pirámides. Ten odcinek oferuje piękne widoki na ocean. Z Trelew jedziemy RN3 na północ, pokonując około 100 kilometrów, po czym skręcamy na wschód, zostawiając Puerto Madryn po drodze, by dotrzeć do Puerto Pirámides.

Puerto Pirámides to mała, malownicza miejscowość położona na Półwyspie Valdés. Jest to jedyna osada na półwyspie i główny punkt wypadowy dla turystów odwiedzających tę unikalną część świata. Półwysep Valdés został wpisany na listę UNESCO w 1999 roku ze względu na swoje wyjątkowe walory przyrodnicze. Jest to jedno z najważniejszych miejsc na świecie dla ochrony i badań morskich ssaków, takich jak wieloryby, foki, lwy morskie, delfiny i orki. Półwysep jest również domem dla licznych gatunków ptaków, w tym flamingów, kormoranów i pingwinów Magellana.

Geograficznie, Półwysep Valdés jest niemal odizolowany od reszty kontynentu, a z lądem łączy go jedynie wąski przesmyk Carlos Ameghino. Zróżnicowany krajobraz półwyspu obejmuje skaliste klify, słone jeziora, plaże i wydmy. Dzięki różnorodnym siedliskom półwysep jest idealnym miejscem dla obserwatorów przyrody.

Jednym z głównych powodów, dla których turyści przyjeżdżają do Puerto Pirámides, jest możliwość obserwacji wielorybów, zwłaszcza wieloryba południowego (Eubalaena australis). Sezon obserwacji tych majestatycznych stworzeń trwa od czerwca do grudnia, kiedy to wieloryby przypływają do zatoki Golfo Nuevo, aby rodzić i wychowywać młode. Wody wokół Półwyspu Valdés są jednymi z najważniejszych na świecie miejsc, gdzie można zobaczyć wieloryby z bardzo bliska. Wycieczki łodzią z Puerto Pirámides oferują niezapomniane przeżycia, pozwalając na obserwację wielorybów często z odległości zaledwie kilku metrów. W czasie wycieczek można także zobaczyć inne morskie stworzenia, takie jak lwy morskie, delfiny, a czasem nawet orki.

Puerto Pirámides jest centrum organizacji wycieczek małymi łodziami płaskodennymi, które są idealne do obserwacji wielorybów. Po przejechaniu blisko 1000 kilometrów dotarliśmy tutaj przed zmrokiem, który w grudniu zapada późno, bo około godziny 22:00. Puerto Pirámides to niewielka miejscowość, składająca się z kilkunastu hoteli, dwóch pensjonatów (guesthouse’ów) oraz kilku restauracji. Na miejscu okazało się, że większość hoteli i tańszych pokoi była już zajęta. Było zimno, a my byliśmy zmęczeni, więc opcja campingu nie wchodziła w grę. Zdecydowaliśmy się na nocleg w ekologicznym hotelu Hosteria Ecologica El Nomade. Godzina była późna, więc liczyłem na możliwość negocjacji ceny, i rzeczywiście udało mi się utargować zniżkę w wysokości 100 pesos (około 30%). Kolację zjedliśmy w taniej, jak na tutejsze warunki, restauracji w droższym hotelu El Celeste.

Nazajutrz rano Marzena kupiła wycieczkę w biurze turystycznym Hidrosport, które oferowało relatywnie małe łódki, co dawało nadzieję na kameralną atmosferę. Ostatecznie na pokładzie znalazło się ponad 30 osób, które w ostatniej chwili przybyły autobusem z Puerto Madryn. Nie miałem pojęcia, czego się spodziewać. Czytałem gdzieś, że stojąc w październiku na plaży w Puerto Madryn, można usłyszeć oddech przepływających obok wielorybów. Nie potrafiłem sobie tego wyobrazić i nie wiedziałem, czego oczekiwać. Przed wypłynięciem o godzinie 12:00 pojechaliśmy na wzgórze nad miastem – Punto Pirámides, skąd, jak nas poinformowano, można zobaczyć wieloryby. Na początku zobaczyliśmy tylko lwy morskie wylegujące się na plaży poniżej. Gdy zrezygnowani zaczynaliśmy się zbierać do odejścia, nagle pojawiły się – dwa wieloryby po jednej stronie zatoczki i trzy po drugiej, nieco dalej. Matka z małym wielorybem baraszkowały w odległości około 100 metrów od nas, doskonale widoczne gołym okiem. Najpierw dostrzegaliśmy fontanny wody i wydychanego powietrza, później grzbiet, płetwę, a na koniec pojawiał się łeb ogromnego ssaka. Wieloryby nie odpływały przez dłuższy czas, pozostając blisko plaży, na którą niestety nie można było zejść. Ze wzgórza obserwowaliśmy zabawę, która wyglądała na lekcję pływania dla małego wieloryba.

Po pół godzinie wróciliśmy, by zdążyć na wycieczkę. Wyprawa w morze była przeżyciem jak z innego świata. Gdy łódź oddaliła się od brzegu o kilka kilometrów, wokół nas pojawiło się całe stado wielorybów Franca Austral. Sapały, prychały i waliły płetwami ogonowymi, rozpryskując fontanny wody. Pomimo że łódź nie była mała, chwilami miałem obawę, że każdy z tych wielorybów, gdyby tylko chciał, mógłby nas wywrócić jednym machnięciem płetwy. Dorosły osobnik wieloryba Franca Austral dochodzi do 18-20 metrów długości i waży około 30 ton. Pływa relatywnie wolno, osiągając prędkość do 10 kilometrów na godzinę. Podniecony filmowałem sceny z obu stron burty, a Marzena robiła zdjęcia jak z karabinu maszynowego. Przewodnik powiedział, że w Bahia Nueva, w szczycie sezonu w październiku, przebywa od 1800 do 2300 wielorybów! Nie wiadomo z jakich przyczyn, ale upodobały sobie tę zatokę jako miejsce rozmnażania się i przybywają tutaj co roku pod koniec sierpnia, pozostając do połowy grudnia. Teraz zrozumiałem, że nie sposób ich nie zauważyć, a charakter spotkania zależy od warunków pogodowych. W listopadzie samce już odpłynęły w kierunku Antarktydy, a samice pozostaną tutaj do połowy grudnia, kiedy młode będą już na tyle dorosłe i wyedukowane, że będą mogły opuścić rejon, w którym się urodziły. Półtoragodzinna wycieczka łodzią po Bahia Nueva w okolicach Puerto Pirámides to niezapomniane przeżycie, które pozostanie w pamięci na całe życie.

Cały Półwysep Valdés jest Parkiem Narodowym wpisanym na listę Światowego Dziedzictwa Natury. Po południu pojechaliśmy jeszcze do Punto Delgado i Caleta Valdés, gdzie można zobaczyć lwy morskie, foki i pingwiny Magellana. Niestety nie udało nam się zaobserwować orków, największych przedstawicieli rodziny delfinów, znanych jako „killer whales”, które polują na młode pingwiny i foki, wpływając za nimi na plażę, co stwarza mrożące krew w żyłach widowisko.

Noc spędziliśmy w tanim pensjonacie Hosteria Hidrocampo w Puerto Madryn, które jest nowoczesnym miastem, czerpiącym spore dochody z największej w Argentynie huty aluminium oraz turystyki. Wielu spotkanych turystów opowiadało, że w październiku, chodząc nabrzeżną promenadą, można rzeczywiście zobaczyć wieloryby. Puerto Madryn leży na krańcu Bahia Nueva, więc nie powinno to dziwić. Jednakże większość turystów zamieszkujących dziesiątki nowych i drogich hoteli przyciąga tutaj Park Narodowy Półwyspu Valdés, do którego stąd jest zaledwie 60 kilometrów. Kolację zjedliśmy w zatłoczonej, nawet o godzinie 22:30, Cantina Nautica, specjalizującej się w owocach morza. Dania z ryb serwują rzeczywiście doskonałe, a ceny są przyzwoite. Kelnerzy mówią świetnie po angielsku, chociaż restauracja ta, obsługująca często turystów, jest również ulubionym miejscem mieszkańców Puerto Madryn. Nazajutrz czekała nas długa droga do El Chaltén, więc nie siedzieliśmy tam długo i zamiast wina do kolacji piliśmy wodę. Po powrocie do pensjonatu włączyłem komputer, sprawdziłem pocztę, zrzuciłem zdjęcia, wybrałem najlepsze i wyeksportowałem je do Picasa Web Album, by znajomi mogli je jak najszybciej zobaczyć. W efekcie położyłem się spać o 2:30. A przecież jesteśmy na wakacjach.

Torres del Paine – Patagonia 2009

Park Narodowy Torres del Paine bezsprzecznie należy do najpiękniejszych zakątków na Ziemi. Dla wtajemniczonych i rozgarniętych podróżników to miejsce kultowe. Park leży w południowo-zachodniej części Ameryki Południowej, w Andach chilijskiej Patagonii, na skraju największego lądolodu po Antarktydzie – Południowego Patagońskiego Lodowca Kontynentalnego (16 800 km²).

Część łańcucha górskiego Cordillera del Paine, o powierzchni 2 400 km², objęta jest ochroną w ramach Parku Narodowego Torres del Paine (hiszp. Parque Nacional Torres del Paine). Obszar ten początkowo był rezerwatem, utworzonym w 1959 roku, a następnie zamienionym na park narodowy. W 1978 roku UNESCO wpisało go na listę rezerwatów biosfery.

Ikoną parku jest masyw Torres del Paine, który składa się z trzech wież skalnych:

  • Wieża Południowa: prawdopodobnie najwyższa, o wysokości około 2501 m n.p.m., zdobyta przez Armando Aste,
  • Wieża Środkowa (2460 m n.p.m.): zdobyta w 1963 roku przez Chrisa Boningtona i Dona Whillansa,
  • Wieża Północna (2260 m n.p.m.): zdobyta przez Guido Monzino.

Najwyższym szczytem łańcucha Cordillera del Paine jest pokryty lodowcem Paine Grande, o wysokości 3050 m n.p.m., który oddzielony jest Doliną Francuzów od przepięknego masywu Los Cuernos, wznoszącego się na wysokość 2700 m n.p.m. Wspinaczka na główne szczyty wymaga sporych umiejętności i jest niełatwym przedsięwzięciem.

Torres del Paine leży niemal na końcu świata, ale nie przeszkadza to, by dostać się tutaj stosunkowo łatwo, lecąc samolotem do Punta Arenas lub El Calafate, oddalonych odpowiednio o 352 km i 266 km. Infrastruktura turystyczna parku ogranicza się do kilku drogich hoteli, kempingów i schronisk na trasach trekkingowych, dlatego bazą do eksploracji stało się położone nad Pacyfikiem Puerto Natales, oddalone o 112 km. Miasto przyciąga od wielu lat ludzi różnego autoramentu: globtroterów, których całym dobytkiem jest mały plecak i lichy namiot, a także współczesnych yuppies, wyposażonych we wszystko, co dusza zapragnie na trasach trekkingowych, oraz nowobogackich z całego świata, dla których zbudowano luksusowe hotele, podstawiono samochody terenowe i przewodników gotowych na każde skinienie. Ponad 200 tys. turystów odwiedza ten niewielki pod względem obszaru region rocznie, niemal wyłącznie w okresie krótkiego lata (grudzień-marzec), co powoduje, że najbardziej znane trasy i miejsca mogą być zatłoczone, jak Tatry w szczycie sezonu. Można tu spotkać ludzi z całego świata i nie jest to przesadą. W literaturze podróżniczej Torres del Paine zawsze znajduje się wśród najbardziej polecanych miejsc, określanych jako wyjątkowe, niespotykane, mistyczne, romantyczne. Fakt, że to miejsce jest na końcu świata, w lokalizacji oddalonej o tysiące kilometrów od głównych skupisk ludności w Ameryce Południowej, nie wspominając o Europie, Ameryce Północnej i Azji, przydaje temu miejscu aury tajemniczości. Nie spotyka się tu praktycznie zorganizowanych wycieczek. Zazwyczaj są to grupy przyjaciół i indywidualni turyści, dlatego spora liczba ludzi wokół nie przeszkadza, ponieważ ten rodzaj turystów kontempluje i napawa się pięknem w ciszy. W namiocie, na trasie, jesteś sam ze sobą, ze swoimi myślami i zachwytem nad tym, co wokół. Gdy masz ochotę na towarzystwo i rozmowę, z pewnością znajdziesz taką okazję wieczorem w schroniskach, które wypełnione są po brzegi mieszkańcami i gośćmi z okolicznych pól namiotowych.

Język angielski i hiszpański królują w komunikacji werbalnej, ale akcent zdradza, że dla większości nie jest to mowa ojczysta. Obok słychać francuski i hebrajski, bo obydwie grupy trzymają się razem i preferują język ojczysty. Jakże inny jest ten tłum od tego, który wysypuje się z autobusów w El Calafate i w pobliżu lodowca Perito Moreno – inne rozmowy, inny ubiór, inne zachowania. Torres del Paine pod tym względem przypomina El Chalten i region Fitz Roy/Cerro Torre, chociaż tutaj turystów jest znacznie więcej, a infrastruktura na trasach trekkingowych jest znacznie lepsza. To z pewnością światowa destynacja. Fitz Roy/Cerro Torre ma inną specyfikę. Wszystko zaczyna się i kończy w El Chalten. Tutaj punktem odniesienia jest natura: trasy, góry i jeziora. Główną atrakcją Parku Torres del Paine są przepiękne, zjawiskowe, niespotykane nigdzie indziej krajobrazy gór, lasów, lodowców i jezior. Na tę wyjątkowość składa się forma – kształty, kolory skał, wody, roślinności – i atmosfera, kształtowana przez pogodę: słońce, deszcz i wiatr…

Na szutrowych drogach parku coraz więcej jest samochodów osobowych, minivanów i autobusów przystających na punktach widokowych. Ale to nie jest sposób na zwiedzanie tego miejsca. Zdecydowana większość przyjeżdża do Torres del Paine na kilka dni i wyrusza w góry na wędrówkę, co jest najlepszym i niezastąpionym sposobem zobaczenia i przeżycia tego, co tutaj najlepsze. Tras trekkingowych jest tutaj mnóstwo, są stosunkowo łatwe, nie wymagają większych umiejętności wspinaczkowych, prowadzą brzegami jezior, przez nisko położone doliny, wspinają się łagodnymi podejściami na kilkaset metrów, a w sporej części krzewy i las chronią podróżnych przed wiatrem. Strome i kamieniste podejścia prowadzą do głównych punktów widokowych, ale to się opłaca, bo natura z nawiązką wynagradza krótki wysiłek. Dwie trasy zalicza się do najpiękniejszych na świecie. Krótsza, nazywana trasą W, wymaga trzech, czterech dni marszu i pozwala zobaczyć w pigułce wszystko, co w parku najpiękniejsze i najbardziej znane: jeziora Pehoe, Grey, Nordenskjold i Sarmiento; lodowiec Grey – południowy koniec Campo de Hielo Patagonico Sur, lodowce górskie – Glaciar Los Perros, Glaciar Olguin, Lodowiec Francuzów, Ventisquero Torres i cudowne szczyty Andów Patagońskich mieniące się wszystkimi odcieniami czerni, brązu, bieli i czerwieni – Paine Grande, Los Cuernos, Torres del Paine.

Trasa W obejmuje szlak zaczynający się w Refugio/Camping Grey, prowadzący przez Refugio/Camping Paine Grande (Pehoe), Campo Italiano ↔ Campo Britannico, Refugio/Camping Los Cuernos, Refugio/Camping Chileno i kończący się w Refugio Camping Las Torres. Jednakże prawdziwym wyzwaniem jest Paine Circuit – trasa wokół masywu Paine, będąca przedłużeniem trasy W, która tworzy pętlę wokół masywu Paine. Zaczyna się standardowo przy wjeździe do parku w Guarderia/Refugio Laguna Amarga i prowadzi przez Puerto Seron, Refugio Lago Dickson, Campamento Los Perros, Campamento Paso, Refugio/Camping Grey, Refugio/Camping Paine Grande (Pehoe), Campo Italiano ↔ Campo Britannico, Refugio/Camping Los Cuernos, Refugio/Camping Chileno, kończąc w Refugio Camping Las Torres. Paine Circuit pokonuje około ¼ przyjezdnych.

Park Narodowy Torres del Paine to nie tylko trasa W i Paine Circuit, ale także szereg ciekawych szlaków w okolicach Lago Sarmiento, Lago Grey, Lago Pingo, Lago del Toro i Rio Serrano. Rozbijając namiot na jednym z kempingów lub zamieszkując w hotelu (znacznie droższa opcja), można wzbogacić program wycieczek pieszych o jazdę konną i połów ryb.

W Torres del Paine byłem pierwszy raz w styczniu 2005 roku. Spędziłem tutaj z rodziną i przyjaciółmi pierwsze dni nowego roku, pokonując trasę W i spędzając noce w schroniskach (Refugio Grey, Los Cuernos i Chileno). Pogoda dopisała, towarzystwo było znakomite, a szlak dopełnił reszty, powodując, że całość stała się niezapomnianym przeżyciem. Często wspominałem ten pobyt, mając nadzieję na powrót i dokończenie Paine Circuit.

Program wyprawy Patagonia 2009 początkowo nie przewidywał przyjazdu do Parku Narodowego Torres del Paine, co miało swoje uzasadnienie w planach na przyszłość. Wyprawa do Torres del Paine to w moich zamierzeniach co najmniej 10 dni w górach na szlaku i tydzień podróży statkiem (promem) plątaniną fiordów patagońskich wzdłuż wybrzeża Pacyfiku, z Puerto Montt do Puerto Natales. Stało się jednak inaczej. Przyjazd Filipa z Ewą do El Chalten i El Calafate sprawił, że opcja krótkiego wypadu do Torres del Paine stała się koniecznością. Ewa przyjechała tutaj po raz pierwszy, a pominięcie Torres del Paine byłoby nieusprawiedliwionym zaniedbaniem. Magia tego miejsca jest tak wielka, że to ja stałem się motorem tego wyjazdu. Udało nam się wygospodarować raptem trzy pełne dni trekkingowe w Torres del Paine, ledwo wystarczające na zrobienie trasy W.

Najlepiej przyjechać tutaj w pełni lata (styczeń-luty) z namiotem. Problem stanowi jednak kwestia, co spakować do plecaka, bo trzeba być przygotowanym na wszystkie opcje pogodowe: zimno i gorąco, deszcz, śnieg i palące niemiłosiernie słońce, no i oczywiście porwisty, patagoński wiatr. Namiot lekki, śpiwór – w miarę możliwości puchowy, bo wtedy w zimne noce nie zmarzniesz, a jego waga jest niewielka. Kurtka i spodnie gore-tex są niezbędne, chronią zarówno od deszczu, jak i wiatru. Windstopper też się przyda. Grubszy polar będzie Cię ochraniać przed zimnem, ale nie zapomnij wziąć odzieży na gorące, słoneczne dni. Gdy świeci słońce, to żar z nieba się leje, a jak dodatkowo wieje, to nie odczuwając temperatury, można dostać oparzeń skóry. W plecaku musisz mieć kremy ochronne w różnych odmianach i środek po opalaniu.

Szlaki w Torres del Paine są łatwe i doskonale oznakowane, a nawet gdyby nie były, to znajdziesz łatwo drogę, idąc wydeptanymi ścieżkami. Pewną trudność mogą sprawiać duże odległości, szczególnie na Paine Circuit, ale umiejętne rozplanowanie wysiłku zapobiegnie nadmiernemu zmęczeniu. Zaopatrzenie w prowiant i wodę nie sprawia trudności – żywność można uzupełnić w schroniskach, a woda w strumieniach i jeziorach nadaje się doskonale do picia nawet bez gotowania. Najbardziej znane schroniska to Refugio Grey, Refugio Paine Grande (Pehoe), Refugio Los Cuernos, Refugio Las Torres i Chileno. Oprócz prywatnych schronisk i hoteli na infrastrukturę parku składają się kempingi CONAF, w większości zarządzane przez administrację parku, gdzie można spotkać chętną do pomocy Służbę Ochrony Parku (Guarda Parque). Teren tych kempingów jest oznaczony, ale miejsca do rozbicia namiotów niekoniecznie. Kempingi CONAF są bezpłatne, pozostałe płatne w lecie i bezpłatne poza sezonem.

Prywatne schroniska na terenie parku są bardzo dobrze zorganizowane, a niektóre z nich to niezłej jakości hotele. Ceny za usługi w Torres del Paine są wysokie: wjazd do parku – 30 USD (15 000 CLP); katamaran z Pudeto do Refugio Paine Grande – 24 USD (11 000 CLP), a nocleg w schronisku (łóżko + pościel) do 65 USD (130 000 CLP). Hotele w Parku Torres del Paine, znajdujące się poza głównymi szlakami trekkingowymi, są jeszcze droższe, a ceny niektórych sięgają 300 USD za nocleg (Hosteria Las Torres, Hosteria Pehoe, Hotel Explora). Schroniska i kempingi prowadzone przez Fantastico Sur (Refugio Los Cuernos, Chileno, Las Torres) mają przyzwoite ceny (łóżko 40 USD, miejsce na polu namiotowym 8 USD) i doskonałą jakość usług (warunki noclegu, jedzenie, czystość i atmosfera). Schronisko Los Cuernos posiada dodatkowo domki kempingowe (Cabañas) w cenie 129 USD, położone w znakomitym miejscu z widokiem na Jezioro Nordenskjold i szczyty masywu Los Cuernos.

Kolory jezior widzianych na szlaku W, czy Paine Circuit, są rzadko spotykane gdzie indziej i niezwykle piękne. Jezioro Grey jest w większości białe ze względu na wody z topniejącego lodowca Grey, schodzącego wprost do wody. Jezioro Pehoe zmienia barwę z białej na niebieską i zieloną w zależności od pory dnia. Najpiękniejsze jezioro w tym regionie to Jezioro Nordenskjold, którego wody zmieniają swoją barwę od białej, po wszystkie odcienie niebieskiego i zielonego. To właśnie na tym jeziorze zobaczyłem po raz pierwszy zjawisko, które na zawsze pozostało w mojej pamięci. Silny patagoński wiatr, nagle przychodzący z zachodu, jest w stanie „zabrać” wodę z powierzchni jeziora. Kiedy zawieje, a zdarza się to stosunkowo często, szczególnie latem, jest w stanie podnieść wierzchnią warstwę spienionej wody, jakby to był tuman kurzu lub śniegu. Zjawisko absolutnie nieziemskie, wprawiające w nieopisany zachwyt wraz z objawem gęsiej skórki wywołanej obecnością sił nadprzyrodzonych.

Podróż z El Calafate na kemping Las Torres, znajdujący się w odległości kilku kilometrów od Porteria Laguna Amarga, jednego z dwóch wjazdów do parku, przebiegła sprawnie, chociaż nie bez przygód. Odległość 256 km to niewiele, droga wiedzie najpierw legendarną Ruta 40, a następnie w Cancha Carrera trzeba zjechać na lokalną drogę prowadzącą ku przejściu granicznemu w Cerro Castillo i dalej Ruta 9 aż do celu. 2/3 drogi to nawierzchnia szutrowa dobrej jakości. Wyjechaliśmy dosyć późno, ale za to w doskonałym nastroju i przy dobrej pogodzie. Filip z Ewą wcześnie rano pojechali do Perito Moreno, odległego o kilkadziesiąt kilometrów, spędzili tam przepisową godzinę na podziwianiu lodowca z tarasu widokowego, zrobili mnóstwo zdjęć i wrócili na śniadanie. Pobyt w El Calafate wydłużył się o godzinę czasu niezbędnego na zakupy upominków świątecznych, bowiem była to ostatnia większa miejscowość odwiedzana przed zbliżającymi się Świętami Bożego Narodzenia. Ja w tym czasie zajmowałem się aprowizacją na wyjazd do Torres del Paine w Supermercado La Anonima. Przed wyjazdem stanęliśmy jeszcze na chwilę na stacji paliw YPF, aby zatankować do pełna i napić się kawy z pysznymi argentyńskimi rogalikami croissant (medialunas). Podróż przebiegała sprawnie aż do momentu, kiedy na 5 km przed Tapi Aike Marzena zwróciła mi uwagę, że samochód stał się niestabilny, sugerując, że złapaliśmy gumę. Nie zareagowałem, bo samochód przejechał ponad 30 000 km trasą Panamericany i bezdrożach jej odgałęzień i do głowy mi nie przyszło, że to może się zdarzyć teraz. A jednak, kiedyś musiało się to stać. Pogoda gwałtownie się pogorszyła, zaczął padać deszcz i wiać silny wiatr, jednym słowem Patagonia w swej najlepszej odsłonie. Na szczęście przypomniałem sobie, że w samochodzie mam specjalny zestaw do wulkanizacji na zimno bez konieczności zdejmowania koła. Słowem cudowny środek na takie kłopoty, jakie nas spotkały. Gdyby nie F. i E., to nie zdołałbym pewnie rozszyfrować instrukcji obsługi napisanej w angielskim slangu inżynierów. Nie dość, że udało się to zrobić, to potrafiłem skutecznie zastosować się do instrukcji i osiągnąłem życiowy sukces, łatając oponę Jeepa z pasażerami na pokładzie w czasie patagońskiej burzy. Próbowałem sprawdzić trwałość mojej naprawy, ale ani na stacji paliw w Tapi Aike, ani w Cerro Castillo nie było zakładu wulkanizacyjnego (gomeria). Później się okazało, że na terenie Parku Torres del Paine nie ma stacji paliw, nie ma też zakładu wulkanizacji, a najbliższy znajduje się dopiero w Puerto Natales. Na szczęście moja naprawa okazała się skuteczna w długim okresie.

Kolację zjedliśmy w drogim hotelu Hosteria Las Torres, zbudowanym w amerykańskim stylu, który ma znośną cenowo restaurację, gdzie podają smaczne jedzenie, co sprawdziliśmy już pięć lat temu, gdy świętowaliśmy koniec trekkingu szlakiem W z grupą przyjaciół. Noc spędziliśmy na kempingu Campamento Las Torres – ja z Marzeną w namiocie na dachu Jeepa, a F. i E. w namiocie rozbitym nieopodal. Nazajutrz wyruszyliśmy na trasę wcześnie rano. Schronisko Chileno osiągnęliśmy po 1,5 godziny marszu, a dodatkowe 2 godziny zajęło nam podejście do Mirador Las Torres.

Końcowa część szlaku wiedzie stromym podejściem przez kamieniste zbocze na krawędź ogromnej niecki, w której spływająca z otaczających zboczy woda tworzy sporej wielkości staw-jezioro. Torres del Paine w całej okazałości widać dopiero po wejściu na krawędź. Widok przerasta wszelkie oczekiwania, zapiera dech w piersiach, gdy w tym samym momencie chce się wydać okrzyk zachwytu. Dotychczas zachmurzone niebo otworzyło się i wieże Torres del Paine można było podziwiać w całej okazałości. Rzeczywiście, tego miejsca nie da się porównać z niczym, co widziałem dotychczas, poza masywem FitzRoy oddalonym o 300 km stąd. Widok z półki skalnej, zawieszonej 150 m ponad taflą jeziora, jest niezwykły. W dole ciemnozielona woda jeziora intensywnie połyskująca w słońcu, z którego niemal pionowo wyłania się szeroka podstawa jasno-szarego granitu, poprzecinanego ciemnymi pionowymi smugami. Prawie pionowa ściana na wysokości kilkuset metrów wypłaszcza się na tyle, że na jej powierzchni może utrzymać się pole lodowo-śniegowe, z którego pionowo wystrzelają w górę trzy wieże Torres del Paine. Centralnie położona, środkowa wieża jest najbardziej wysmukła i zdecydowanie najwyższa. Jej majestat przytłacza. Utkany z rdzawej przędzy siatkowy całun okrywa szczelnie szczyty wież, które w słońcu wyglądają jak wyciosane z miedzi. Ich podstawy mienią się szeroką paletą szarości.

Spędziliśmy tutaj pewnie ponad pół godziny, delektując się magią chwili. Zejście do Refugio Chileno zajęło nam nieco ponad godzinę. Tam odpoczęliśmy wewnątrz, uzupełniając poziom płynów w organizmie. Wędrując na górskich szlakach, należy zawsze pamiętać o spożywaniu odpowiedniej ilości wody – odwodnienie jest bowiem bardzo niebezpieczne; brak wody jest gorszy niż brak pożywienia. Podczas gdy ja z M. wróciliśmy z nastaniem wieczora do kempingu Las Torres, młodzież wyruszyła na trasę W, mając na celu nocleg w Los Cuernos. Mój plan zakładał nocleg na kempingu Pehoe i następnego dnia przejazd katamaranem przez Lago Pehoe do Refugio Paine Grande oraz wyjście do Refugio Los Cuernos, z którego mamy niezwykłe wspomnienia sprzed lat. Kemping Pehoe jest prowadzony przez Sodexo, firmę cateringową znaną dobrze również w Polsce. Położony nad jeziorem Pehoe, w pobliżu przystani katamaranu, który utrzymuje trzy razy dziennie komunikację ze schroniskiem Paine Grande, jest bodaj najlepszą opcją założenia bazy w parku, gdy ma się do dyspozycji samochód. Widok na Lago Pehoe i położony po drugiej stronie masyw Paine Grande oraz nieco dalej na horyzoncie masyw Los Cuernos to jeden z najpiękniejszych krajobrazów, jakie widziałem – po prostu bajkowy. Kolacja w restauracji, położonej nad brzegiem Lago Pehoe, prowadzonej przez Sodexo, była niezła pod względem kulinarnym i niezwykła pod względem widokowym. Te wrażenia pogłębił i utrwalił w podświadomości na zawsze przenikliwy patagoński wiatr, który szalał za oknem, próbując wedrzeć się do wnętrza przez każdą szczelinę. Widok zielonej, pomarszczonej, z białymi grzywami fal, tafli jeziora Pehoe oraz groźnie wyglądających, poszarpanych szczytów masywu Paine Grande i Los Cuernos będzie mi zawsze się odsłaniał, kiedy wspomnę ten zakątek świata.

Ranek wstał cały skąpany w słońcu. Wiatr zelżał. Po śniadaniu, w tym samym cudownym otoczeniu, zaparkowaliśmy samochód na przystani w Pudeto i wyruszyliśmy w drogę do Refugio Los Cuernos, gdzie nie było już miejsc w schronisku, więc z konieczności M. zarezerwowała domek kempingowy (Cabana). Dzień był cudowny, bez pośpiechu, z lekkimi plecakami, szliśmy szlakiem, napawając się każdym krokiem. W Campamento Italiano natknęliśmy się na namiot F. i E. Oni pewnie już byli na szlaku w Dolinie Francuzów, w drodze do Campamento Britannico. Około szóstej po południu zameldowaliśmy się w Refugio Los Cuernos. Cabana za 129 USD oferuje nieoczekiwanie pełen luksus na końcu świata. W istocie rzeczy to niewielki drewniany domek z bali, położony na stromym zboczu prowadzącym do Lago Nordenskjold, u podnóża masywu Los Cuernos. Z małego tarasu roztacza się widok na jezioro Nordenskjolda, a szczyty Los Cuernos wchodzą do domku przez okna w dachu. Cała ściana od strony tarasu jest przeszklona, powodując, że u stóp łóżka widoczna jest tafla jeziora. Kolacja w wypełnionej do ostatniego miejsca jadalni schroniska była okazją do rozmów z innymi. Pobyt na tarasie w ciszy przedłożyliśmy ponad pociągający, skądinąd wieczorny gwar schroniska. Powrót do Refugio Paine Grande to trzeci raz przemierzany ten sam odcinek szlaku, ale muszę przyznać, że nie odczuwaliśmy nawet cienia znużenia. Za każdym razem było inaczej, równie pięknie jak na początku. F. i E. dotarli do Paine Grande na 30 minut przed planowanym rejsem powrotnym katamaranu do Pudeto. Oboje byli krańcowo zmęczeni, ale widocznie szczęśliwi. Udało się im zrobić z nadwyżką kultową trasę W. W ciągu trzech dni przemierzyli 70 km, w większości z pełnym obciążeniem (plecaki, namioty, prowiant). Kolacja w sprawdzonej restauracji nad Lago Pehoe była podsumowaniem naszego wspólnego pobytu. To był wspaniały wieczór, pełen opowieści ze szlaku i niezwykłych wrażeń. Sodexo, znane ze stołówek zakładowych w Polsce, potrafi prowadzić niezłe restauracje, o czym wiedziałem po doświadczeniach w INSEAD w Fontainebleau. Nasza uczta tutaj, w Torres del Paine, składała się z chilijskiego, świeżego łososia i wołowiny oraz dobrych chilijskich win (Chardonnay i Cabernet Sauvignon Reserva – Casillero del Diablo, Concha y Toro). Ewa nazajutrz odlatywała z El Calafate do Buenos Aires, a stamtąd do Warszawy. My we trójkę kontynuowaliśmy podróż Rubiconem, udając się do Chile, by przemierzyć Carretera Austral.

Fitz Roy trekking. Patagonia 2009.

Cerro Fitz Roy jest symbolem argentyńskich Andów, rozpoznawalnym nawet bardziej niż Aconcagua, najwyższy szczyt Ameryki Południowej. Jego granitowe, strome zbocza, zakończone wierzchołkiem ostrym jak nóż kuchenny, dominują nad otoczeniem i nie pozwalają oderwać od siebie wzroku.

Fitz Roy z Lago de los Tres

Dla ludzi gór kwintesencją Patagonii jest jednak Cerro Torre, uznawane za jeden z najpiękniejszych i najtrudniejszych szczytów wspinaczkowych na świecie. Cerro Torre wznosi się na 3114 metrów niemalże bezpośrednio z największego lodowca kontynentalnego poza Antarktydą, ale to nie wysokość czyni ten szczyt ekstremalnie trudnym do zdobycia. Jego kształt przypomina ostrokątny trójkąt, zakończony lodowym grzybem. Patagoński wiatr, znany z gwałtownych podmuchów osiągających prędkość do 200 km/h, potrafi zwalić z nóg każdego. W górach, gdzie wiatr wieje bezpośrednio z lodowca, jego siła staje się nieziemska, a dodatkowo niesie ze sobą mroźny deszcz, grad, a najczęściej śnieg. Cerro Torre jest mekką dla wspinaczy skalnych i lodowych, a wejście na jego szczyt to powód do prawdziwej chwały. Wierzchołek, który został zdobyty dopiero w 1970 roku przez Włocha Cesare Maestri, jest owiany legendą i można go podziwiać jedynie przez kilkadziesiąt dni w roku, kiedy odsłania się z chmur.

Cerro Torre

Fitz Roy, choć łatwiejszy do zdobycia, jest nadal wymagającym szczytem, na który wspinają się zaledwie dziesiątki osób rocznie. Jest to góra majestatyczna, otoczona wierzchołkami o kilkaset metrów niższymi, z wyjątkiem położonego w pewnym oddaleniu, ale wciąż tworzącego ten sam masyw, szczytu Antoine de Saint-Exupéry, o wysokości 2 558 metrów. Fitz Roy jest widoczny z odległości ponad stu kilometrów. Gdy pojawił się na horyzoncie, nie miałem wątpliwości, że to on. Jego wyjątkowa, niepowtarzalna sylwetka wyraźnie dominuje nad całym pasmem Andów w tym rejonie.

Pierwszym Europejczykiem, który zobaczył Fitz Roy, był Francisco Moreno Viedma, a później dotarł tam także Charles Darwin oraz kapitan statku „Beagle,” Robert Fitz Roy, którego nazwiskiem szczyt został nazwany przez największego argentyńskiego eksploratora Patagonii – Perito Moreno. Rdzenni mieszkańcy, Tehuelche, nazywali go El Chaltén – „dymiąca góra,” nawiązując do chmur, które często spowijają jego szczyt.

El Chaltén, miejscowość u stóp masywu Fitz Roy, jest dziś stolicą argentyńskiego trekkingu. Nic dziwnego, okolice Fitz Roy i Cerro Torre to doskonały teren dla górskich wędrówek. Dodatkowo, w ciągu jednego do dwóch dni marszu można dotrzeć stąd do Campo de Hielo Continental, największego lądolodu poza Antarktydą.

Dotarliśmy do El Chaltén przed godziną 14:00, pokonując blisko 400 km szutrową drogą RP 288 do Tres Lagos, potem kilkadziesiąt kilometrów kultową RN 40 i blisko 80 km asfaltową RP 23. Po zasięgnięciu informacji w biurze Parku Narodowego Los Glaciares, wypakowaliśmy sprzęt niezbędny na trzy dni trekkingu i pozostawiliśmy samochód na parkingu przed budynkiem. Następnie wyjechaliśmy autobusem do Rio Eléctrico, gdzie zaczynała się trasa do schroniska Los Troncos.

Podczas marszu, który prowadził najpierw przez niskopienne krzewy nirre, a potem przez las drzew lenga, pogoda zaczęła się pogarszać. Zaczęło mocno wiać, co przypomniało nam, że jesteśmy w Patagonii, gdzie gwałtowne zmiany pogody są normą. Zima, wiosna, lato i jesień w ciągu jednego dnia to tutaj reguła, i trzeba być na to przygotowanym. Wyruszyliśmy na trasę w letnim słońcu, ale wkrótce zaczął padać deszcz, następnie ostry wiatr przyniósł chmury gradowe, a na koniec, gdy docieraliśmy do Los Troncos, zaczęła się śnieżyca. Wszystko to wydarzyło się w ciągu niespełna dwóch godzin.

Pijąc gorącą herbatę w barze Los Troncos, zrezygnowaliśmy z rozbijania namiotu i skorzystaliśmy z jedynej okazji w całym rejonie masywu Fitz Roy, by przespać się w schronie na piętrowych łóżkach polowych. Następnego dnia planowaliśmy wczesnym rankiem wyjście w kierunku lodowca Pollone, a następnie powrót i przejście do Campamento Poincenot, oddalonego o cztery godziny drogi. W sumie miało to zająć siedem godzin marszu.

Rano lało i wiało tak, że psa nie wygoniłoby się z domu. Śniadanie zjedliśmy w postaci kanapek przygotowanych przed wyjściem na trasę. Gorącą wodę podrzucił nam w termosie wcześnie rano Eduardo, prowadzący wraz ze swoją dziewczyną Christiną bar Los Troncos, camping i schron. Rezygnując z wyjścia na lodowiec Pollone, mieliśmy czas na kawę i rozmowę z Eduardo i Christiną. Młodzi, oboje z Buenos Aires, traktują pracę w Los Troncos jako kolejny etap podróży po Argentynie. To ich sposób na życie. Do El Chaltén przyjechali jesienią ubiegłego roku i planują zostać tak długo, jak będzie im się podobać. Na razie jest fajnie.

Wracając do Rio Eléctrico, a potem do Hostería Pilar, zastanawiałem się, czy w taką pogodę iść do Campamento Poincenot, czy może zostać na noc w El Chaltén i wyjść w drogę dopiero następnego dnia rano. Ostatecznie zdecydowaliśmy wspólnie, że ruszamy do Campamento Poincenot. Droga z El Pilar wiedzie wzdłuż Rio Blanco, pokonując kilka ostrych podejść, ale trasa nie jest zbyt trudna. Większość trasy prowadzi przez teren pokryty krzewami nirre i wysokimi drzewami lenga, co chroni przed wiatrem, który w przeciwnym razie mógłby być bardzo uciążliwy.

Do obozu dotarliśmy wyczerpani. Mój ciężki plecak dał mi się we znaki. Na miejscu okazało się, że mogłem zaoszczędzić co najmniej 2 kg na wadze, ponieważ woda z pobliskiej Rio Blanco nadaje się do picia, jak głosiły napisy na campingu. Namiot udało mi się rozbić szybko, chociaż była to jego premiera. Praktyka wypraw górskich podpowiadała, że trzeba zrobić gorącą herbatę i wejść do namiotu, aby się ogrzać. Tak zrobiliśmy. Po godzinie doszliśmy do siebie i przygotowałem kolację. Później krótki spacer i niezwłocznie ułożyliśmy się do snu. Wzmagający się wiatr i deszcz napierały na ściany namiotu, ale nie obawiałem się o jego wytrzymałość, wszak to sprawdzona konstrukcja North Face. Marzena włożyła na siebie wszystko, co miała, a i tak szczękała zębami. Mieliśmy ze sobą lekkie, kilogramowe śpiwory, a temperatura na zewnątrz wahała się w okolicach zera stopni. Głównie jej zmęczenie miało wpływ na odczucie zimna. Ja położyłem się w lekkiej piżamie, ale w nocy na wszelki wypadek włożyłem sweter z cienkiej tkaniny Polartec 100. Usnęliśmy dopiero nad ranem.

Kiedy rano wyjrzałem na zewnątrz, wręcz oniemiałem. Słońce świeciło na bezchmurnym niebie, widocznym przez korony drzew. Spojrzałem na zegarek, była siódma rano. Obudziłem Marzenę bez litości. Szybko ugotowałem herbatę i jako pierwsi z całego obozu ruszyliśmy do Lago de los Tres. Po godzinie z okładem stanęliśmy nad jeziorem, które jest jednym z najpiękniejszych w regionie. Lago de los Tres, o krystalicznie czystej wodzie i turkusowym kolorze, otoczone surowymi szczytami Andów, tworzy zapierający dech w piersiach krajobraz. To miejsce jest mekką dla turystów i wspinaczy, przyciągając miłośników przyrody i poszukiwaczy przygód z całego świata.

Lago de los Tres
Lago de los Tres

Trudno wyrazić mój zachwyt i szczęście, że mogłem się tutaj znaleźć przy takiej pogodzie. Przez pół godziny robiliśmy zdjęcia i rozmawialiśmy, nie chcąc się stąd ruszać. Byliśmy sami. Dopiero w drodze powrotnej, tuż przed obozem, spotkaliśmy idącego w górę mężczyznę. Widać, że Argentyńczycy nawet w górach nie zmieniają swoich przyzwyczajeń i nie wstają przed 9 rano… Droga do El Chaltén zajęła nam trzy godziny. Szliśmy wolno, oglądając się wielokrotnie za siebie, przystając na kolejne sesje zdjęciowe, nie mogąc oderwać oczu od bajkowego obrazu masywu Fitz Roy.

Krajobraz z drogi Campamiento Poincerot do El Chalten

W El Chaltén szybko znaleźliśmy nocleg w Cabañas Nevada, a po krótkim odpoczynku udaliśmy się na kolację do wcześniej wypatrzonej restauracji El Mauro, znajdującej się w pobliżu początku trasy trekkingowej pod Fitz Roy. Kolacja zupełnie nieoczekiwanie stała się ucztą, której długo nie zapomnimy. Ja zjadłem z pewnością najlepsze danie z jagnięciny w swoim życiu (Cordero a la pimienta), a Marzena twierdzi, że jej stek z wołowiny również był pierwszorzędny, jeśli nie najlepszy do tej pory. Do tego Malbec Reserva Bodega Salentein – doskonały wybór na zakończenie tak udanego dnia.

Antarktyda 2009

Dziennik wyprawy.

Ushuaia Półwysep Antarktyczny-Ushuaia 3 grudnia do 15 grudnia 2009 na pokładzie MV Professor Molchanow. Całkowity dystans tego rejsu (z Ushuaia do Ushuaia): 1966 mil morskich = 3641 km.

Profesor Molchanov to były statek badawczy Instytutu Hydrometeorologii w Murmańsku w Rosji, obecnie objęty długoterminowym czarterem przez Oceanwide Expeditions. Został zaprojektowany i zbudowany jako statek wzmocniony lodem w Finlandii i zwodowany w 1983 roku. Mierzący 71,6 metra (236 stóp) długości i 12,8 metra (42 stopy) szerokości, zanurza się nie więcej niż 4,5 metra (15 stóp) pod kilem, co umożliwia manewrowanie na stosunkowo płytkich wodach. Statek został nazwany na cześć rosyjskiego profesora Pawła Aleksandrycza Molchanova, słynnego meteorologa, który zasłynął wynalezieniem radiosond i stratosferycznych balonów pogodowych. Był także pierwszym Rosjaninem, który wziął udział w wyprawie sterowcem Zeppelin na Arktykę w 1931 roku. Profesor Mołczanow urodził się w 1893 roku i zginął podczas II wojny światowej.

MV Profesor Molchanow

Kapitan – Nikolay Parfenyuk i jego rosyjska załoga 19 osób

Lider Ekspedycji – Rolf Stange, M.Sc. (Niemcy)
Przewodnik/Wykładowca – Christoph Gnieser, Ph.D. (Niemcy)
Przewodnik/Wykładowca – Jan Naumann, M.Sc. (Niemcy)
Lekarz Pokładowy – Dr Jan G. Mühring (Holandia)

51 pasażerów z:

Australia (5), Austria (1), Belgia (2), Niemcy (3), Grecja (1), Węgry (1), Izrael (3), Włochy (1!), Malezja (2), Holandia (8), Polska (2) (Marzena i Sławomir Lachowscy), Portugalia (1), Hiszpania (9), Szwajcaria (1), Wielka Brytania (1), Stany Zjednoczone Ameryki (10!).

3 Grudzień, December 2009 – Ushuaia, Argentyna

Pozycja: 54°45’S, 68°30’W. Temperatura: 8oC (07:00 rano)
Pogoda: pochmurno z okresami słonecznymi i przelotnymi opadami deszczu po południu

Ushuaia oznacza koniec drogi argentyńskiej Ziemi Ognistej i dla wielu początek jedynej w swoim rodzaju przygody na Antarktydzie. Kiedy nadchodzi lato, to kolorowe, rozwijające się miasto graniczne liczące 55 000 mieszkańców tętni życiem poszukiwaczy przygód z całego świata. Port wolnocłowy wyraźnie kwitnie dzięki turystyce jako głównej podpory, ale rozwija się również dzięki znacznemu rybołówstwu krabów i rozwijającemu się przemysłowi elektronicznemu.

Ushuaia

Ushuaia (dosł. „zatoka, która przenika na zachód” w rodzimym języku Yaghan) wyraźnie korzysta ze swojego wspaniałego, choć odległego położenia. Surowy grzbiet południowoamerykańskich Andów kończy się tutaj, aby spotkać się z dwoma oceanami. Jak można się było spodziewać po tak odsłoniętym otoczeniu, pogoda ma zwyczaj zmieniać się z kaprysu i z pewnością zasłużyła na swoją reputację w dniu naszej inauguracyjnej wyprawy.

Większość z nas spędziła przynajmniej jeden dzień w Ushuaia, gdzie „Antarktyda” naturalnie jest tematem rozmów wśród podróżników. Z kolei podekscytowanie wśród uczestników naszej ekspedycji było wyczuwalne podczas wsiadania na Profesora Molchanova między 16:00 a 17:00. Profesor Molchanov opuścił pomost – zgodnie z planem – o godzinie 18:00 po zabraniu argentyńskiego pilota, który miał nas poprowadzić na wschód od Kanału Beagle, historycznie spornej granicy politycznej między Chile a Argentyną. Słynny szlak wodny nosi nazwę statku odkrywcy Roberta Fitzroya, na którym służył młody człowiek, który ostatecznie zrewolucjonizował nasz pogląd na życie na Ziemi – mianowicie Charles Darwin. Jego rzeczowy opis spektakularnego kanału sprzed wieków brzmiał: „około 1″ szerokości, wzgórza po obu stronach powyżej 2000′ wysokości… krajobraz bardzo wycofany – wiele lodowców, niezamieszkanych, berylowo-niebieskich, najpiękniej, kontrastujących ze śniegiem”. Nie wspomniał o chorągiewkowych drzewach wzdłuż brzegów, co jest oznaką sztormu, który w tym miejscu nagle się wzmaga i akurat wtedy, gdy wyruszaliśmy na wschodni kurs.
Zanim usiedliśmy na kolację i spędziliśmy wolny czas na pokładzie, musieliśmy odbyć obowiązkowe szkolenie z zakresu bezpieczeństwa i ratownictwa – warunek wstępny każdej wyprawy statkiem. Ćwiczyliśmy autentyczną obsługę łodzi ratunkowych, która wymagała od nas zareagowania na sygnał alarmowy „Opuść statek” poprzez zebranie się w barze jako stanowisko zbiórki, założenie kamizelek ratunkowych i ciepłych ubrań. Wsiadanie do dwóch łodzi ratunkowych było częścią ogólnego ćwiczenia. Potem udaliśmy się do kabin. Jednak nie wszyscy zasnęli, a nawet odpoczęli, ponieważ wkrótce opuściliśmy wygodne brzegi ochronne Ziemi Ognistej, minęliśmy mityczny Przylądek Horn i skierowaliśmy się na otwarte morze. Wiatr nabrał siły, a Profesor Molchanov zaczął się kołysać i przechylać – cena, jaką trzeba zapłacić za przywilej dostępu do Antarktydy.

4 grudnia 2009 – w strefę ryczących pięćdziesiątek.
Pozycja: 55°45’S, 66°19’W. Temperatura: 3oC (07:30 rano)
Pogoda: pochmurno z dobrą widocznością, wiatr południowo-zachodni (7 w skali Beauforta) z okresowymi sztormami.
Prawie nikt nie potrzebował pobudki tego ranka, biorąc pod uwagę, że Cieśnina Drake’a potwierdziła swoją okrutną reputację, rzucając nami w naszych kojach przez całą noc. Niewielu z nas przespało więcej niż kilka minut i nie było wielkim zaskoczeniem, że tylko najwytrwalsi przyszli na śniadanie. Podczas gdy oficerowie na mostku robili, co mogli, aby zmniejszyć kołysanie i kołysząc się, lekko zmieniając kurs i dostosowując prędkość do zaledwie 6 węzłów, byliśmy wyraźnie zdani na kaprys sił natury.
Ostatecznie, potrzeba czasu, aby nabrać sił na morzu i wydaje się, że istnieje tyle samo mechanizmów radzenia sobie, ile osób cierpiących na chorobę. Podczas gdy leżenie w koi wydawało się działać dla niektórych, inni woleli zrelaksować się w barze z dobrą książką lub drinkiem. Najwytrwalsi przesiadywali na mostku lub tylnych pokładach, opierając się kołysaniom i przechyłom.

Ponieważ tylko kilku pasażerów odważyło się pozostać na dwóch nogach i poruszać się po statku, planowany program wykładu został przełożony na następny dzień. Zamiast tego zaoferowano kilka filmów dokumentalnych o eksploracji Antarktydy na przełomie XIX i XX wieku, aby zapewnić przynajmniej trochę rozrywki po południu. Ku naszemu zaskoczeniu morze zaczęło się uspokajać po naszej pierwszej kolacji na pełnym morzu, co pozwoliło większości lepiej spać.

5 grudnia 2009 r. – Przekroczenie Antarktycznej Konwergencji i 60°S szerokości geograficznej
Pozycja o 08:00 rano: 59°19’S, 62°58’W. Temperatura powietrza o 12:00 po południu: -1oC Pogoda: Przeważnie pochmurno z dobrą widocznością, wiatr południowo-zachodni o sile 5.
Krótko po północy, w dużej mierze niezauważeni przez tych, którzy jeszcze nie spali, wślizgnęliśmy się na Antarktydę. Zmiana była subtelna – tylko niewielka zmiana zasolenia i temperatury wody morskiej – ale nowy dzień miał zaoferować zupełnie nowe gatunki dzikich zwierząt do oglądania. Niezliczone petrele przylądkowe (pintados), fulmary południowe i kilka gatunków prionów wskazywało, że weszliśmy do bogatego w składniki odżywcze oceanu, zapewniającego obfite zapasy pożywienia, mianowicie
ogromne ilości kryla (Euphausia spp.) – kluczowego gatunku dla życia na Antarktydzie i wokół niej.

Wiatr i fale znacznie się uspokoiły, co pozwoliło nam zwiększyć prędkość o 12 węzłów. W końcu chcieliśmy szybko nadrobić czas.
Po uspokojeniu żołądków zwołano poranny wykład, w którym Jan poinformował nas o historii życia gatunków pingwinów, których możemy się spodziewać na Półwyspie Antarktycznym. Po lekkim lunchu pod jasnym niebem odbyła się druga wycieczka po mostku, podczas której zainteresowanie miłośników przyrody wzrosło, aby wznowić obserwację wielorybów i ptaków na pokładzie. Obserwacje kilku grup humbaków w pobliżu i świty pięciu czekoladowych albatrosów czarnogrzbietych – wśród kilku innych gatunków ptaków w pełni wynagrodziły oba zainteresowania. W połowie popołudnia nadszedł czas na kolejny wykład – tym razem Christopha na temat lodu morskiego i gór lodowych. Jak się okazało, temat był trafnym wyborem, ponieważ wkrótce potem na naszym kursie zauważono sporą górę lodową – po raz pierwszy dla wielu z nas! W końcu kilka godzin temu przekroczyliśmy 60° szerokości geograficznej i teraz byliśmy w regionie Antarktydy, zgodnie z definicją Traktatu Antarktycznego. Następnego ranka mieliśmy wpłynąć do Antarctic Sound w drodze na Morze Weddella. Emocje były oczywiste i wielu pasażerów zostało do późna w nocy, odwiedzając bar statku na drinka na dobranoc.

6 grudnia 2009 – Antarctic Sound i Brown Bluff
Pozycja o 07:00 rano: 63°05’S, 57°09’W. Temperatura powietrza o 12:00 po południu: 1oC Pogoda: opady śniegu w nocy, zachmurzenie z okresami słonecznymi i delikatny wiatr.
Nic nie mogło nas przygotować na spektakularne krajobrazy, które zobaczyliśmy dziś rano. Profesor Molchanov płynął na kursie południowym tuż przy północno-zachodnim krańcu Półwyspu Antarktycznego, otoczony ogromnymi tablicowymi górami lodowymi i rozległymi pasami dryfujących burz. Towarzyszyły nam petrele przylądkowe, petrele śnieżne, fulmary i petrele Wilsona i gdyby nie te przypomnienia o życiu, widok wydawałby się zupełnie nie z tego świata. Większość z nas była na pokładzie, aby docenić ciągle zmieniające się kolory i kształty gór lodowych na morzu z silnie zlodowaciałymi górami w tle i dramatycznymi formacjami chmur na niebie. Naszym celem w tym nieziemskim otoczeniu był Brown Bluff na Półwyspie Tabarin, wznoszący się, rdzawy występ skalny, który dominuje nad tym krajobrazem z daleka. Miało to być nie tylko nasze pierwsze lądowanie w trakcie tej podróży, ale także lądowanie na kontynencie, ponieważ Półwysep Tabarin stanowi najbardziej wysuniętą na wschód część Półwyspu Antarktycznego. Uderzający, 745-metrowy (2225 stóp) klif jest pozostałością podlodowcowego wulkanu, którego erupcje najpierw wyrzucały sznury lawy, a następnie wyrzucały popiół i skały we wczesnym plejstocenie. Obecnie czerwonobrązowe odcienie klifów i zboczy rumowisk skalnych stanowią
ostry kontrast z krajobrazem w dużej mierze zdominowanym przez lód.

Góry lodowe w Cieśninie Antarktycznej – Antarctic Sound
Tabular Icebergs_Antarctic Sound


Brown Bluff jest również ulubioną kolonią lęgową ponad 20 000 par pingwinów Adeli i mniejszej liczby pingwinów białobrewych. Wraz z tą kolonią przybywają wydrzyki brunatne, mewy kelp, śnieżne pochewniki, które chętnie patrolują obszary lęgowe w poszukiwaniu okazji do złapania kęsa pożywienia. Spędziliśmy ponad dwie godziny na miejscu, uważnie obserwując przychodzenie i odchodzenie, intensywne zapachy i kakofonię pingwinów barring. Nasza pierwsza wizyta w kolonii pingwinów nie pozostawiała wiele do życzenia, ponieważ wyszło słońce, a malownicze góry lodowe obramowały nadmorskie tło kolonii. Wróciliśmy do Profesora Molchanova na szybki lunch, ponieważ naszym zamiarem było przemieszczenie się do Petrel Cove na pobliskiej wyspie Dundee na dłuższy popołudniowy spacer. Mało kto by wtedy przypuszczał, jak trudno będzie pokonać usiane lodem północne Morze Weddella z 5-milowymi tablicowymi górami lodowymi i rozległymi pasami lodu dryftowego, które blokowały nam drogę. Oficerowie na służbie spędzali godziny na przedzieraniu się przez lód – bezskutecznie! Na pozycji 63°28’S i 56°21’W Profesor Molchanov stanął przed nieprzeniknioną barierą lodową i musieliśmy pogodzić się z porażką – nie było bezpiecznego sposobu, aby kontynuować podróż dalej w skutym lodem Morzu Weddella.

Adeli Penguins at Brown Bluff_Tabarin Peninsula, Antarctic Peninsula


Nadszedł czas, aby wycofać się na północ i aby zespół ekspedycyjny opracował odpowiednie alternatywy w bezpieczniejszych wodach. Nasza wyprawa w lód dryftowy przynajmniej dała okazję do obserwowania fok Weddella i fok krabojadów z bliska, chociaż nieuchwytny pingwin cesarski pozostał poza zasięgiem wzroku. W końcu i tak byłoby to mało prawdopodobne, aby wypatrzyć największego ze wszystkich pingwinów, biorąc pod uwagę, że kolonie rezydencyjne zostały dawno opuszczone i tylko kilku opuszczonych maruderów wciąż kręciło się wokół kry lodowej gdzieś głęboko w Morzu Weddella.

Profesor Molchanov. Antartic Sound

Elastyczność w obliczu nieoczekiwanych zdarzeń to ostatecznie to, czego rejs ekspedycyjny wymaga od swojej załogi i pasażerów. Gdy statek skręcił na północ i przepłynął przez złowieszczy korytarz gór lodowych Antarctic Sound, wiedzieliśmy, że po zachodniej stronie Półwyspu Antarktycznego czekają nas inne, ale nie mniejsze przygody. Na razie lider wyprawy Rolf Stange i kapitan Nikolay Parfenyuk zdecydowali, że naszym kolejnym celem będą Szetlandy Południowe, łańcuch wysp, który naprawdę oferuje to, co najlepsze z dwóch światów: mianowicie interfejs między środowiskiem subantarktycznym i antarktycznym. Następnego ranka wiedzieliśmy, że ta nieprzewidziana zmiana planów będzie uczciwą wymianą za konieczność pominięcia Morza Weddella.

7 grudnia 2009 Stacja Bellingshausen, Yankee Harbor i wyspa Half Moon
Pozycja o 07:00 rano: 62°14’S, 58°57’W. Temperatura powietrza o 06:30 rano: 1oC Pogoda: Zachmurzenie, dobra widoczność, delikatny wiatr z północnego zachodu


Pobudka Rolfa obudziła nas pół godziny wcześniej niż zwykle, gdy profesor Molchanov skręcił w Zatokę Maxwella. W końcu mieliśmy ambitne plany na dziś. Nasz poranny program kręcił się wokół spontanicznej wizyty w Bellingshausen, rosyjskiej stacji badawczej na Półwyspie Fildes na południowo-zachodniej Wyspie Króla Jerzego. Po południu mieliśmy nadzieję odwiedzić dwie kolonie pingwinów na brzegach Cieśniny McFarlane’a. Kiedy zebraliśmy się na śniadanie, Profesor Molchanov rzucił kotwicę w Maxwell Bay, amfiteatralnej zatoce, w której nie mniej niż osiem państw utrzymuje stacje badawcze zamieszkane przez cały rok. Z bliska można by zgadnąć, że to połączenie kolorowych budynków to zwykła osada, gdyby nie różne flagi narodowe, którymi bazy próbowały się wyróżnić. Cerkiew prawosławna zbudowana z bali zdobiła niewielkie wzgórze za wieloma przyczepami mieszkalnymi, a chilijska sala szkolna i sala gimnastyczna przykuwały uwagę w centrum wioski. Dużo ciężkiego, gąsienicowego sprzętu przemieszczano po wciąż pokrytych śniegiem drogach gruntowych miasta, ale naturalny port nie wydawał się ostatnio być świadkiem dużej aktywności. Nasze przybycie zodiakiem na plażę lądowania nie zdołało rozruszać mieszkańców miasta i kilka śpiących młodych słoni morskich w pobliżu. Życie wokół stacji badawczych zrobiło na nas raczej letargiczne wrażenie.
Spędziliśmy godzinę, obserwując dziką przyrodę, zanim wróciliśmy do miasta, mając nadzieję, że miejscowi wstaną już, aby otworzyć swoje obowiązkowe sklepy z pamiątkami. Zanim wróciliśmy do Profesora Molchanova, odwiedziliśmy ładny zabytkowy kościół z bali, poszliśmy do bazy Bellingshausen, aby podbić paszporty i sprawdzić pamiątki w sklepie chilijskiej stacji Eduardo Frei.

Rosyjska Stacja Bellingshausen King George Island
Cerkiew na King George Island


Po kilku godzinach dotarliśmy do Yankee Harbor, ulubionego kotwicowiska w tym rejonie od 1820 r. i równie pożądanego przez gniazdujące pingwiny białobrewe. Kiedy dopłynęliśmy do południowego wybrzeża spektakularnej wyspy Greenwich, słońce zaczęło przebijać się przez warstwę chmur. Idealne warunki do rejsu wokół zakrzywionego cypla, który oznacza wejście do portu Yankee Harbor, a także popularne miejsce spotkań samic słoni morskich i ich szczeniąt tego szczególnego popołudnia! Trzecie lądowanie tuż po kolacji było jeszcze w planach, a przy prawie 24 godzinach światła dziennego nie było wymówki, aby nie sprawdzić pobliskiej wyspy Half Moon Island z jej kolonią gniazdujących pingwinów antstrap, gatunku, którego jeszcze nie widzieliśmy w znacznej liczbie.

Half Moon Island
Gentoo Penguine Half Moon Island
Gentoo Penguin. Yankee Harbour, Greenwich Island

Mała, półksiężycowata wyspa była znana już łowcom fok w 1820 roku, którzy odcisnęli swoje piętno na lądzie, jak nigdzie indziej na południowych oceanach, niemal eliminując populację fok futerkowych. Zbliżała się godzina 22:00, gdy weszliśmy na pontony, aby zakończyć dzień. Staliśmy na kotwicy, mając lodowce Livingston Island jako oszałamiające tło, ponieważ do jutrzejszego celu podróży było już niedaleko.

8 grudnia 2009 r. – Telefon Bay, Deception Island i Mikkelson Harbour, Trinity Island
Pozycja o 07:00 rano: 62°59!S, 60°34!W. Temperatura powietrza o 06:30 rano: 3oC Pogoda: Słonecznie, silne do porywistych wiatrów zachodnich, okresowe zachmurzenie
Obudziliśmy się przy słonecznym niebie, a nasz poranny cel podróży, Deception Island – uśpiony wulkan – był na naszej prawej burcie. Gdy kończyliśmy śniadanie, kapitan Parfenyuk wpłynął Profesorem Molchanovem do kaldery Deception Island, mijając zdradliwą przepaść tak zwanych Neptune’s Bellows. Ten wąski przesmyk z niebezpieczną skałą pod powierzchnią tkwiącą pośrodku, jest jedyną przerwą w ścianie kaldery wyspy umożliwiającą dostęp do Port Foster. Pomimo silnych wiatrów wiejących przez „miechy”, krater jest jednym z najbezpieczniejszych naturalnych portów na Szetlandach Południowych. Jest pożądanym kotwicowiskiem od 1820 roku, kiedy łowcy fok dokładnie zbadali ten region, a młody żeglarz, Nathaniel Palmer, dostrzegł dotąd nieznany ląd dalej na południowy zachód. To, co Palmer dostrzegł później, okazało się Półwyspem Antarktycznym. Jednak, nie wiedząc o tym wówczas, naukowiec i odkrywca płynący dla rosyjskiego cara dokonał podobnej obserwacji kilka miesięcy wcześniej z miejsca położonego dalej na północ. Nazwisko tej osoby brzmiało Thaddeus von Bellingshausen, na cześć którego Związek Radziecki nazwał swoją nową bazę badawczą na Wyspie Króla Jerzego 141 lat później, którą odwiedziliśmy dzień wcześniej.

Deception Island


Wyspa Deception jest obecnie uważana za znaczący punkt orientacyjny Antarktydy z kilkoma uznanymi miejscami historycznymi i przyrodniczymi. Znajdują się tam pozostałości po XIX-wiecznych poławiaczach fok, wczesnych geofizykach, wszelkiego rodzaju awanturnikach, komercyjnych wielorybniczych operacjach z początku XX wieku oraz kilku krajowych programach naukowych i lotniczych. Okazjonalne erupcje z towarzyszącymi opadami popiołu i błota wielokrotnie uszkadzały lub nawet niszczyły różne instalacje ludzkie, co ostatecznie prowadziło do porzucenia stałych baz na wyspie. Wkrótce mieliśmy zobaczyć dowody takiej niedawnej aktywności wulkanicznej w Telefon Bay, naszym porannym miejscu docelowym, gdzie erupcje miały miejsce jeszcze w 1970 roku.
Krótki rejs zodiakiem doprowadził nas do brzegu w pobliżu małego stożka żużlowego o wysokości 162 m, centralnego punktu naszego porannego marszu. Igraszki pingwinów i fok, które od czasu do czasu podpływały, by ciekawie popatrzeć na odwiedzających, nie pozwalały na nudę

Kilka godzin żeglugi i zasłużona popołudniowa drzemka później, byliśmy już zakotwiczeni w porcie Mikkelsen, maleńkiej wysepce u silnie zlodowaciałego południowego wybrzeża Trinity Island. Słynna szwedzka wyprawa antarktyczna Nordenskjölda (1901-04) odkryła chronione kotwicowisko, które wkrótce potem musiało służyć statkom wielorybniczym, o czym świadczy podupadły statek wodny i wiele kości wielorybów na brzegu. Zniszczone argentyńskie schronienie i zawalony maszt nawigacyjny stanowiły dowód znacznie późniejszego zamieszkiwania, chociaż wyspa została wyraźnie przejęta przez rozmnażające się pingwiny białobrewe. Kolonia nie przyjmuje wielu gości w danym roku z powodu słabo zmapowanych wód przybrzeżnych. Jednak spokojne tło pokrytej lodem wyspy Trinity sprawiło, że przebycie dodatkowej mili, aby się tu dostać, było warte wysiłku.

9 grudnia 2009 – Rejs Zodiakiem po Wyspach Melchiora, Zatoce Wilhelminy i wrak statku na Enterprise Islands
Pozycja o 07:00 rano: 64°33’S, 62°33’W. Temperatura powietrza o 07:00 rano: -1oC Pogoda: Opady śniegu, ograniczona widoczność, silny wiatr północny
Profesor Molchanov płynął przez Zatokę Dallmanna między Brabancją a Wyspą Antwerpską, gdy Rolf ogłosił oficjalne „świt” przez system nagłaśniający. Szybkie spojrzenie przez nasze iluminatory ukazało mnóstwo dużych gór lodowych pokrytych świeżą warstwą śniegu. Byliśmy tuż na północ od Wysp Melchiora, naszego porannego celu, gdzie planowaliśmy rejs Zodiakiem wśród wielu wysepek, mielizn i raf. Słynny francuski odkrywca Charcot nadał większym wysepkom tego mikroarchipelagu nazwy alfabetu greckiego w latach 1903-04 – z Wyspy Eta i Omega są wystarczająco duże, aby można je było zaznaczyć na większości współczesnych map. Jednak rzeczywiste odkrycie Wysp Melchiora miało miejsce trzydzieści lat wcześniej, kiedy niemiecki kapitan E. Dallmann po prostu nie skorzystał z przywileju nadania im wybranych przez siebie nazw. Postanowiliśmy odwiedzić wyspy głównie ze względu na liczne góry lodowe, które zostały uwięzione przez ławice w tym rejonie, tworząc prawdziwy labirynt do nawigacji – idealne miejsce na pierwszy rejs pontonem. Chociaż w pobliżu nie było żadnych kolonii pingwinów, foki mają zwyczaj wychodzenia na wyspy i niedługo potem natknęliśmy się na krę lodową z pół tuzinem odpoczywających fok Weddella. Inne obserwacje dzikich zwierząt obejmowały przede wszystkim kormorany błękitnookie, gatunek kormorana antarktycznego, który występuje na Półwyspie Antarktycznym przez cały rok, z wyjątkiem krótkich lotów żerowych na otwarte wody.


Podczas gdy płynęliśmy wśród gór lodowych o każdym możliwym odcieniu błękitu, opady śniegu wzrosły, a mgła opadła. W samą porę dotarliśmy na wyspę Lambda z pierwszą antarktyczną latarnią morską, „Primero de Mayo”, zbudowaną przez Argentynę w 1942 roku, zabytkowym miejscem obecnie chronionym przez Traktat Antarktyczny. Statek obrał kurs na Zatokę Wilhelminy. Morze było wyjątkowo spokojne, gdy przepływaliśmy przez Cieśninę Gerlache w drodze do naszego popołudniowego celu – idealne warunki do obserwacji wielorybów! Weszliśmy na górne pokłady i mostek wkrótce zauważyliśmy charakterystyczne płetwy grzbietowe trzech humbaków z naszej prawej burty. Kapitan natychmiast zwolnił i popłynął w kierunku czegoś, co wyglądało jak mały stado dwóch dorosłych wielorybów z młodym. Na szczęście zwierzęta wydawały się być równie zainteresowane nami, jak my nimi, a nasze spotkanie przez następną godzinę okazało się absolutnie wyjątkowe. Wieloryby wykazywały dużą ciekawość w stosunku do Profesora Molchanova, o czym świadczyło wielokrotne szpiegowskie podskakiwanie tuż przy naszej burcie. Gdy zwierzęta igrały tuż obok statku, dostrzegliśmy ich długie, białe płetwy, a czasami ich ogromne płetwy ogonowe.
Zatoka Wilhelminy słusznie zasługuje na swoją reputację jednego z najbardziej spokojnych miejsc z dużą ilością otwartej przestrzeni dookoła i dramatyczną górską scenerią w przyjemnej odległości. Zatoka Wilhelminy to również obszar, który wydaje się atrakcyjny dla wielorybów, choćby z innych powodów. Ponieważ powierzchnia wody była płaska jak lustro, nie minęło dużo czasu, zanim zauważono kolejną grupę waleni, tym razem około trzech płetwali karłowatych. Podczas gdy wcześniej tego dnia humbak był całkiem dostępny, te małe płetwalowate wydawały się płochliwe i trzymane na dystans, zanim w pewnym momencie odleciały z prędkością. Oczywiście nie ścigaliśmy ich, ale kontynuowaliśmy rejs, mając za burtą surowe lodowce South Nansen Island. Drugi rejs pontonem przez Enterprise Island był zaplanowany na późne popołudnie i chociaż niebo było nadal zachmurzone, warunki wciąż zachęcały do ​​tego.
Nazwa wyspy upamiętnia działalność wielorybników na tych wodach w latach 1916-30, z wieloma łodziami wodnymi, stanowiskami cumowniczymi, a nawet rozbitym stalowym statkiem oddającym hołd tej branży. Wrak, dawniej Gouvernøren I, norweski statek wielorybniczy, służy obecnie jako wygodne miejsce lęgowe dla hałaśliwych rybitw antarktycznych. Kilkakrotnie opłynęliśmy wrak, wyobrażając sobie straszną katastrofę, gdy 16 000 baryłek oleju wielorybiego zajęło się na pokładzie, a kapitan statku musiał podjąć trudną decyzję o wpłynięciu do tej lodowcowej wnęki, porzuceniu go i obserwowaniu, jak płonie.

Zatoka Wilhelmina- Wilhelmina Bay

10 grudnia 2009 r. – Wyspa Cuverville, Szczyt Spigot, Kanał Errera, Wyspa Danco
Pozycja o 07:30 rano: 64°33’S, 62°33’W. Temperatura powietrza o 07:00 rano: 0oC Pogoda: Opady śniegu, ograniczona widoczność, silny wiatr północny
Spanie ma swoje zalety, ale jeśli zostanie ci przyznana dłuższa drzemka na rejsie ekspedycyjnym, przygotuj się na dodatkowe godziny po kolacji! Tak podsumowuje się nasz dzień w Kanale Errera, który rozpoczął się gęstymi opadami śniegu, a zakończył rozpogodzeniem się nieba i niezapomnianym zachodem słońca. Poranne lądowanie na wyspie Cuverville zafundowało nam więcej wybryków Gentoo: kradzieży kamyków, zjeżdżania na brzuchu, drzemki, sąsiedzkich kłótni i ekstatycznych pokazów. Gdyby nie smród towarzyszący każdej kolonii lęgowej, można by się łatwo bawić przez większą część dnia.
Po uzupełnieniu kalorii wyruszyliśmy ponownie wczesnym popołudniem, by, jak mieliśmy nadzieję, szybko wspiąć się na 280-metrowy szczyt Spigot Peak, panoramiczny strażnik na czubku Półwyspu Arctowskiego – i po raz drugi postawić stopę na kontynencie. Po dokładnym obejrzeniu z naszego kotwicowiska w porcie Orne, wspinaczka wydawała się stroma, ciągła 30-stopniowa rampa w skałach i śniegu. Jednak zauważyliśmy również niezliczone pingwiny maskowe, które wybrały wyższe zbocza jako miejsca gniazdowania i dlatego nie miały wymówki, by nie spróbować wspinaczki samemu. W końcu, po wielu dyszeniach i sapaniach, udało nam się wspiąć na dwie trzecie wysokości, zanim groźny front śnieżny zmusił nas do wycofania się.
Mając akurat wystarczająco dużo czasu, wsiedliśmy na pontony jeszcze raz, włożyliśmy rakiety śnieżne i mozolnie wspinaliśmy się po zaśnieżonych zboczach wyspy Danco. Gdy pogoda się uspokoiła, widoki poprawiały się z minuty na minutę, a gdy dotarliśmy na szczyt, wokół nas otworzyła się lodowcowa kraina czarów.
Zrobiło się późno, gdy wróciliśmy na brzeg i wsiedliśmy na pontony. Niebo na północnym zachodzie się przejaśniło, a krajobraz wokół nas był skąpany w jasnych pastelowych kolorach.

11 grudnia 2009 – Neko Harbour, Skontorp Cove i Almirante Brown Station/Paradise Bay – Lemaire Channel
Pozycja o 07:30 rano: 64°50’S, 62°32’W. Temperatura powietrza o 07:00 rano: 3oC Pogoda: Częściowo słonecznie, doskonała widoczność, spokojne powietrze
Jest prawdopodobnie kilka miejsc na Ziemi, gdzie budzisz się i jesteś przekonany, że umarłeś i poszedłeś do nieba – Neko Harbour z pewnością jest jednym z nich. Jest to mała, w większości zatkana lodem zatoka ograniczona amfiteatrem lodospadów, która otwiera się na delikatną śnieżną kopułę, obowiązkową kolonię pingwinów Gentoo i wspaniałą zatokę Andvord oraz wyspę Anvers w tle. Jeśli dodasz łagodne temperatury i słońce – jak zrobiliśmy to my – masz wszystkie składniki na przyjemne lądowanie. Nasi przewodnicy przetarli szlak przez świeży śnieg wysoko na zboczach kopuły śnieżnej, co otworzyło widok na zapierającą dech w piersiach panoramę 360° i trzy płetwale karłowate.
Wspinaczka z pewnością nasiliła odczuwalny południowy „upał”, ale kto by pomyślał, że po powrocie na brzeg skłoni to niektórych do rozważenia kąpieli polarnej? Po tym, jak profesor Molchanov przywiózł suche ręczniki, nie mniej niż dziewięć nieustraszonych dusz postanowiło zanurzyć swoje ciała w lodowatej wodzie. Ja byłem wsród nich!. Ogromne cielenie się lodowca w małej zatoce – zapowiadane grzmiącym dudnieniem – z pewnością jeszcze bardziej podnieciło zwierzęta, gdy w pośpiechu wskoczyły na śnieżną ławkę nad linią przypływu. Poza tym życie w kolonii pingwinów wydawało się toczyć zgodnie z przyjętą konwencją. Dużo kłótni o skradzione kamyki, dużo pozowania, gdy nowi przybysze przybywali z brzegu, ale przede wszystkim rezygnacja z tolerowania zamieszania dookoła z zamkniętymi oczami – doskonały przykład społeczności o wysokiej gęstości życia w najlepszym wydaniu!

Wkrótce byliśmy w drodze do Paradise Bay – trafna nazwa dla kolejnego spektakularnego miejsca. Profesor Molchanov rzucił kotwicę przy argentyńskiej stacji Almirante Brown, która była zabita deskami i wyglądała na niezamieszkaną, ale miała podniesioną flagę. Następnie wybraliśmy się na rejs pontonem wśród wielu gór lodowych w zatoce i głęboko wniknęliśmy w Skorntop Cove z jej dramatycznymi lodowcami przypływowymi. Po godzinnym rejsie zdecydowaliśmy, że nadszedł czas na rozgrzanie się podczas krótkiego spaceru po ośnieżonym wzgórzu za stacją Almirante Brown. Większość z nas wyruszyła na szczyt i cieszyła się pięknym widokiem z góry.
Po powrocie na statek kapitan kazał podnieść kotwicę i ustawić kurs na słynny Kanał Lemaire’a, lub „Kodak Gap”, jak nazywali go wtajemniczeni. Po obu stronach wznoszą się góry zlodowaciałe, które otaczają ten milowo szeroki kanał na odcinku 11 kilometrów, a dwaj strażnicy skalni strzegą jego północnego wejścia na Przylądku Renard. Biorąc pod uwagę malowniczą wspaniałość cieśniny w niemal idealnych warunkach pogodowych, uznaliśmy, że jedno przejście po prostu nie jest wystarczająco dobre. Przy południowym wyjściu z Kanału zawróciliśmy statek i popłynęliśmy z powrotem na północny kurs. Ostatecznie miało to być nasze najbardziej wysunięte na południe położenie na 65°07!S, 150 kilometrów od zatkanego lodem koła podbiegunowego. Mieliśmy rozpocząć powrotną część naszej podróży w tym miejscu.

12 grudnia 2009 r. – Port Lockroy i Jougla Point/Wiencke Wyspa, kanał Neumayera, zatoka Dallmanna
Pozycja o 07:30 rano: 64°49’S, 63°30’W. Temperatura powietrza o 07:00 rano: -1oC Pogoda: opady śniegu, słaba widoczność, silne wiatry północno-zachodnie

W Port Lockroy znaleźliśmy nie tylko muzeum w starej stacji, ale także pierwsze w tym sezonie pisklęta gentoo. Nasze kotwicowisko zawsze było pożądanym portem – najpierw dla wielorybników na początku XX wieku, zanim zyskało znaczenie strategiczne, gdy w czasie II wojny światowej w tym rejonie rozwinęły się interesy brytyjskie i argentyńskie. Miejsce tajnej, pseudonaukowej brytyjskiej „Operacji Tabarind”, dramatycznej, trwającej dekadę kłótni o Port Lockroy, ostatecznie rozstrzygniętej na korzyść brytyjskich roszczeń. Po tym, jak instalacja popadła w ruinę, British Antarctic Heritage Trust podjęło się zadania kilka lat temu, aby z miłością odnowić budynki na miejscu. Jest to ciągły proces, ponieważ najbardziej wysunięty na południe urząd pocztowy na świecie i jego dobrze zaopatrzony sklep z pamiątkami w ostatnich latach stał się jedną z głównych atrakcji rejsów ekspedycyjnych, z nawet trzema różnymi statkami odwiedzającymi w ciągu jednego dnia.
Jednak była jeszcze jedna ostatnia wizyta w Jougla Point na wyspie Wiencke, miejscu rozległego składu kości wielorybów i ponurym świadectwie dni „przedsiębiorczości” na tych wodach.
Szybki rzut oka na gniazdujące kormorany błękitnookie i popłynęliśmy zodiakiem z powrotem do Profesora Molchanova. Niedługo po lunchu przepłynęliśmy przez Kanał Neumayera, zwykle kolejny malowniczy punkt kulminacyjny rejsu po Antarktyce, ale widoczność pozostawiała wiele do życzenia. Większość z nas była i tak zajęta, aby doprowadzić nasze kabiny do porządku na to, co prawdopodobnie będzie kolejnym trudnym przekroczeniem Cieśniny Drake’a. Później tej nocy, gdy sztormowe wiatry zaczęły kołysać łodzią, zebraliśmy się w restauracji na pokaz „Marszu pingwinów” – arcydzieła współczesnej kinematografii przyrodniczej. Nie widzieliśmy „Imperatorów” Lodu na własne oczy, ale widzieliśmy część ich mroźnego siedliska, doświadczyliśmy niektórych sił natury, z którymi muszą się zmagać, i dzięki temu doceniliśmy ich niezwykłą historię życia.

13 grudnia 2009 – Południowa Cieśnina Drake’a
Pozycja o 07:30 rano: 61°37’S, 64°07’W. Temperatura powietrza o 07:00 rano: -1oC Pogoda: Opady śniegu, słaba widoczność, silne wiatry północno-zachodnie
Prognoza pogody dla Cieśniny Drake’a obiecywała rozsądne warunki do przeprawy, ale to, co dla niektórych jest znośne, a nawet przyjemne, z pewnością wydaje się obrazą dla innych. Wystarczy powiedzieć, że ci, którzy pojawili się na śniadaniu, skorzystali z dużej przestrzeni na łokcie tego ranka. Mroźny wiatr o sile 7 w skali Beauforta uniemożliwił nawet najbardziej wytrzymałym wylegiwanie się na pokładzie, a wizyty na mostku również nie były zachwycające, ponieważ lekkie opady śniegu ograniczały widoczność.


14 grudnia 2009 r. – Cieśnina Drake’a – Przylądek Hoorn – Kanał Beagle
Pozycja o 07:30 rano: 56°56’S, 66°47’W. Temperatura powietrza o 07:30 rano: 6oC Pogoda: zachmurzenie, spokojne morze z lekkimi falami, bezwietrznie
Jaką różnicę może zrobić jeden dzień! Mając zaledwie 58 mil morskich do Przylądka Horn i temperaturę powietrza znacznie powyżej zera, australijskie lato w Ziemi Ognistej było już namacalne. Biorąc pod uwagę spokojne morze, Przejście Drake’a straciło swój charakter; niedole i nudności poprzedniego dnia zostały już zapomniane.
Udaliśmy się na pokład, aby po raz pierwszy rzucić okiem na Przylądek Horn. Teraz cieszyliśmy się słonecznym niebem i temperaturą 11° C – warunkami, które sprawiły, że obserwowanie ptaków było bardzo przyjemną rozrywką. Chociaż nadal byliśmy w strefie Przejścia Drake’a, skupiliśmy się na południowoamerykańskim lądzie, do którego zbliżyliśmy się na odległość 3 mil tuż przed lunchem. To, co kiedyś było trudnym testem zarówno dla statków, jak i załogi – opłynięcie „Horn” okazało się dla nas dzisiaj bułką z masłem.
Pierwsze przejście przez Przylądek Horn zostało dokonane w 1616 r. przez flamandzką ekspedycję pod dowództwem Willema Schoutena. W związku z tym Przejście Drake’a może być uważane za błędne, biorąc pod uwagę, że słynny angielski marynarz i odkrywca z XVI wieku, którego imię noszą te wody, zamiast przez Przylądek Horn, przepłynął przez Cieśninę Magellana na północ od Ziemi Ognistej.

Rano profesor Molchanov dotarł do molo w Ushuaia i nasza podróż na Antarktydę dobiegła końca. Zostawiliśmy bagaże przed naszymi kabinami, gotowe do odbioru, i zjedliśmy razem ostatnie śniadanie, a następnie zeszliśmy po trapie po raz ostatni, żegnając się z naszymi towarzyszami podróży oraz naszym hotelem i zespołem ekspedycyjnym, którzy opiekowali się nami przez ostatnie dni.

Galeria zdjęć Antarktyda 2009

https://www.icloud.com/sharedalbum/#B0Z5yeZFhsuEjq


Dzień 19. Antigua Guatemala

Miasto zostało założone 10 marca 1543 roku jako stolica hiszpańskich posiadłości kolonialnych w Ameryce Środkowej. W okresie swojej świetności, w drugiej połowie XVIII wieku, zamieszkiwało je około 60 tysięcy osób.

W 1773 roku miasto nawiedziły dwa silne trzęsienia ziemi, które spowodowały poważne zniszczenia. Zburzonych zostało około 30 barokowych kościołów, z których większość nigdy nie została odbudowana. Władze kolonialne postanowiły zrekonstruować stolicę w nowym, bezpieczniejszym miejscu, co zaowocowało powstaniem dzisiejszej stolicy kraju – miasta Gwatemala. W 1776 roku nakazano całkowite opuszczenie zniszczonej stolicy. Wiele osób jednak pozostało, a miasto ostatecznie podniosło się ze zniszczeń, choć nigdy nie odzyskało dawnej świetności. Aby odróżnić je od nowej stolicy, nadano mu nazwę Antigua Guatemala, czyli „Stara Gwatemala”. Pomimo zniszczeń, wiele budowli zostało odbudowanych, co przyczyniło się do zachowania charakterystycznego kolonialnego stylu miasta. W 1979 roku miasto zostało wpisane na listę dziedzictwa kulturowego UNESCO.

To był wystarczający powód, aby zrezygnować z pobytu i zwiedzania stolicy Gwatemali na rzecz Antigua Guatemala. Miasto jest położone w dolinie potoku Guatemala, na wysokości 1530 m n.p.m., w górzystym regionie środkowej Gwatemali. Nad miastem górują trzy wulkany, w tym jeden aktywny. Na południe od miasta wznosi się Volcán de Agua (3766 m n.p.m.), na zachód od miasta znajdują się dwa szczyty: wulkan Acatenango (3976 m n.p.m.) oraz ciągle aktywny Volcán de Fuego (3763 m n.p.m.), który charakteryzuje się stałą, choć niezbyt intensywną aktywnością wulkaniczną (wydobywają się głównie dymy, rzadko można zaobserwować wypływy lawy).

W mieście zachował się charakterystyczny dla miast kolonialnych układ ulic, krzyżujących się pod kątem prostym. Można tutaj odnaleźć wiele zachowanych budowli w stylu baroku kolonialnego z XVII i XVIII wieku. Świadectwem tragedii, jaka nawiedziła miasto pod koniec XVIII wieku, są ruiny licznych kościołów.

Ranek spędziliśmy na patio w Posada del Don Rodrigo, odpoczywając po wyczerpującej podróży i delektując się otoczeniem oraz doskonałym pożywieniem. W samo południe ruszyliśmy na zwiedzanie najważniejszych zabytków:

  • Katedra Świętego Jakuba (Catedral de San José): Zbudowana w 1545 roku, jest jednym z najważniejszych zabytków Antigui. Choć częściowo zniszczona przez trzęsienia ziemi, jej majestatyczna fasada i ruiny pozostają imponujące.
  • Kościół i klasztor La Merced: Znany z barokowej architektury i pięknie zdobionego wnętrza. Szczególnie wyróżnia się żółta fasada kościoła oraz ogromna fontanna na dziedzińcu klasztoru.
  • Pałac Kapitanów Generalnych (Palacio de los Capitanes Generales): Był siedzibą władzy hiszpańskiej w Ameryce Środkowej. Dziś mieści się tu wiele urzędów państwowych oraz muzeum.
  • Łuk Santa Catalina: Jeden z najbardziej rozpoznawalnych symboli miasta, zbudowany w XVII wieku, pierwotnie łączył klasztor Santa Catalina z przylegającymi budynkami.
Katedra Św. Jakuba
Pałac Kapitanów Generalnych (Palacio de los Capitanes Generales): Był siedzibą władzy hiszpańskiej w Ameryce Środkowej.
Łuk Santa Catalina: Jeden z najbardziej rozpoznawalnych symboli miasta

Krótki pobyt w Antigua Guatemala z pewnością pozostanie na trwałe w naszej pamięci. O 16:00 ruszamy do Panajachel, położonego nad jeziorem Atitlán. Po drodze zatrzymujemy się na targu w Sololá, jednym z najważniejszych i najbardziej autentycznych targowisk w kraju. Jemy znakomite tacos, co było prawdziwą ucztą dla nas, miłośników autentycznej gwatemalskiej kuchni ulicznej. Próbujemy wszystkich dostępnych rodzajów tacos:

  • Pollo (kurczak): Przyrządzany z przyprawami z dodatkiem warzyw.
  • Carne Asada (grillowana wołowina): Cienko krojone kawałki wołowiny, marynowane w lokalnych przyprawach.
  • Carnitas: Wieprzowina wolno gotowana w tłuszczu, miękka i aromatyczna.
  • Tacos de Vegetales: Opcja wegetariańska z grillowanymi warzywami.

Do Panajachel docieramy zaraz po 19:00 i zamieszkujemy w Hospedaje Monte Rosa, na brzegu jeziora Atitlán z przepięknym widokiem na intensywnie niebieską wodę i majestatyczne góry.

Galeria zdjęć Antigua Guatemala 2009

ttps://www.icloud.com/sharedalbum/#B0ZGgZLKuG1Cyys

Dzeń 18. Tikal.

Rano szybko zwijamy namiot, jemy śniadanie w Imperio Maya, wynajmujemy Oskara – przewodnika i ruszamy na zwiedzanie. Tikal jest jednym z najważniejszych i najbardziej znanych stanowisk archeologicznych w Ameryce Środkowej. Znajduje się w regionie Petén w północnej Gwatemali, w sercu tropikalnej dżungli. Tikal jest częścią Parku Narodowego Tikal obejmującego powierzchnię około 575 km², stanowi unikalne połączenie dziedzictwa kulturowego i naturalnego. Jest to miejsce, gdzie można doświadczyć zarówno bogatej historii cywilizacji Majów, jak i piękna tropikalnej dżungli. Tikal jest wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO od 1979 roku. Tikal było jednym z najważniejszych miast starożytnej cywilizacji Majów. Pierwsze osady w Tikal datowane są na około 600 rok p.n.e. Miasto osiągnęło swój szczyt między III a IX wiekiem n.e., stając się potężnym centrum politycznym, kulturalnym i handlowym, kiedy było zamieszkane przez dziesiątki tysięcy ludzi. Tikal zaczęło tracić znaczenie w IX wieku n.e., prawdopodobnie z powodu czynników takich jak wojny, wyczerpanie zasobów i zmiany klimatyczne. Ostatecznie miasto zostało opuszczone. Tikal jest znane z monumentalnych piramid w środku dżungli, leży w gęstym lesie deszczowym, podczas gdy Chichén Itzá i Palenque znajdują się w regionach bardziej suchych i otwartych.

Najważniejsze budowle Tikal, to:

·  Mundo Perdido: Duży kompleks architektoniczny obejmujący piramidy i platformy ceremonialne.

  • Świątynia Wielkiego Jaguara (Świątynia I): Imponująca piramida o wysokości około 47 metrów, która była mauzoleum dla króla Ah Cacao.
  • Świątynia IV: Najwyższa budowla w Tikal, mierząca około 70 metrów, z której roztacza się spektakularny widok na dżunglę i inne piramidy.
  • Centralny Akropol i Północny Akropol: Kompleksy pałacowe i administracyjne, które były centrami władzy i ceremonii.
  • Plac Centralny: Serce miasta, otoczone przez imponujące budowle i piramidy, gdzie odbywały się ważne ceremonie i rytuały.
  • Mundo Perdido: Duży kompleks architektoniczny obejmujący piramidy i platformy ceremonialne.

Byliśmy pod wrażeniem rozmiarów i skali budowli w Tikal. Monumentalne świątynie wznoszące się nad dżunglą robią ogromne wrażenie. Położenie Tikal w środku tropikalnej dżungli oferuje nie tylko widok na starożytne ruiny, ale także możliwość obserwacji dzikiej przyrody, w tym małp i egzotycznych ptaków. Tikal, jako kompleks archeologiczny, stanowi jedno z najbardziej imponujących świadectw cywilizacji Majów. Jego dobrze zachowane budowle i mistyczne położenie w sercu dżungli sprawiają, że jest to miejsce godne uwagi. 

Po zwiedzaniu Tikal, kupujemy kanapki w Comedor Imperio Maya i ruszamy w drogę do Antigua Guatemala. W Ciudad Guatemala, już po północy, gubimy się i wtedy Marzena wynajmuje taksówkę jako pilota, aby nas wyprowadził na drogę wyjazdową. O 1:30 docieramy wreszcie do Posada de Don Rodrigo i kładziemy się spać. 

Galeria zdjęć Tikal 2009

https://www.icloud.com/sharedalbum/#B0Z53qWtHGgul8

Dzień 17. Droga Chetumal-Belize-Tikal.

Wcześnie rano, 20 stycznia, ruszyliśmy z Chetumal kierując się najpierw do Belize City, wieczorem aby dotrzeć do Tikal w Gwatemali. Odległość 385 km nie była specjalnie długim odcinkiem, ale zamierzaliśmy się zatrzymać w Belize City na krótkie zwiedzanie i lunch. 

Przekraczamy granicę w Subteniente López, a po przejechaniu 150 km autostradą Northern Highway (część Belize Route 1) dojeżdżamy do Belize City w południe. Miasto Belize, ma bogatą i zróżnicowaną historię. Założone w XVII wieku przez brytyjskich drwali, szybko stało się centrum handlowym i administracyjnym kolonii Brytyjskiego Hondurasu. Mimo że w 1970 roku stolicę przeniesiono do Belmopan, Belize City pozostało najważniejszym ośrodkiem gospodarczym i kulturalnym kraju. Po kreolskim lunchu, idziemy na spacer po Downtown, gdzie godnym uwagi jest Swing Bridge, jedyny na świecie ręcznie obsługiwany most obrotowy, który jest ważnym elementem dziedzictwa miasta i codziennie przyciąga turystów. Następnie zwiedzamy Katedrę Św. Jana, najstarszą anglikańska katedrę w Ameryce Środkowej, zbudowaną w latach 1812-1820 z cegieł używanych jako balast w brytyjskich statkach. Zaraza potem wyruszamy w dalszą drogę.

Granicę z Gwatemalą przekraczamy około 17-tej w miejscowości Melchor de Mencos, bez większych problemów, a następnie jedziemy drogą CA-13 na południe, w kierunku Flores. Z Flores kierujemy się na północ do Tikal drogą CA-13 i RD-3. Do Tikal docieramy po 21-szej, dawno po zmroku. Droga była męcząca, szczególnie ostatni odcinek W Gwatemali, gdzie jakość dróg jest znacznie gorsza niż w Meksyku i Belize. Decydujemy się na nocleg na campingu w bezpośrednim sąsiedztwie ruin kompleksu Majów. Po raz pierwszy w czasie tej podróży rozbijam namiot Maggiolina zainstalowany na dachu naszego Jeepa. Proces rozbicia namiotu zajmuje mi niecałe 10 min, jest banalnie prosty i polega na podniesieniu konstrukcji poprzez mechanizm napędzany korbą. Jemy niewyszukaną, ale smaczną kolację w Comedor Imperio Maya na terenie campingu, następnie szybko wchodzimy do namiotu i przygotowujemy się do snu. 

Gwatemala ma około 18 milionów mieszkańców. Jest to najludniejszy kraj Ameryki Środkowej i drugi po Boliwii kraj Ameryki Łacińskiej, w którym jest znaczący udział potomków etnicznej ludności. 42% ludności Gwatemali to potomkowie Majów z różnych grup etnicznych, K’iche’, Kaqchikel, Mam, Q’eqchi’, Ixil. Dla porównania w Boliwii udział rdzennej ludności wynosi 48%, podczas gdy w Peru 25%, Ekwadorze 25%, Meksyku 21%, a w Hondurasie 7%, Nikaragui 5%, Argentynie 2,5%, Brazylii 0,4%.

Gwatemala to najbiedniejszy kraj Ameryki Środkowej a w Ameryce Południowej mniejszy dochód na głowę mieszkańca ma tylko Boliwia. Mimo, że jest jednym z mniejszych krajów Ameryki Środkowej, odgrywa istotną rolę w regionalnej i światowej gospodarce dzięki produkcji kawy i innych produktów rolnych. 

Oboje z Marzeną jesteśmy namiętnymi kawoszami, przeto planujemy przejazd przez najbardziej znane regiony uprawy takie jak Antigua, Altitlan, Huehuetenango, Coban, więc wizyta na plantacji będzie obowiązkowa. Gwatemala jest jednym z największych producentów kawy na świecie (6 miejsce), z czego znakomita większość jest eksportowana do Stanów Zjednoczonych, Europy, Azji i Kanady. W 2008 roku Gwatemala wyprodukowała około 240,000 ton kawy, z czego większość stanowiła Arabika (około 230,000 ton), a resztę Robusta (około 10,000 ton). Całkowity eksport wyniósł około 225,000 ton. Dzięki wyjątkowym warunkom klimatycznym i tradycyjnym metodom uprawy, gwatemalska kawa cieszy się uznaniem za swoją wysoką jakość na rynkach międzynarodowych. Kawa w Gwatemali jest głównie uprawiana na małych i średnich plantacjach. Zbiory odbywają się ręcznie, co pozwala na staranne selekcjonowanie dojrzałych ziaren. Proces obróbki kawy obejmuje zarówno metodę mokrą, jak i suchą, co wpływa na różnorodność smaków.

Jako nastolatek fascynowałem się literaturą iberoamerykańską, czytałem wszystko co się ukazywało na rynku w języku polskim, bo wtedy nie znałem języka hiszpańskiego. Później wielokrotnie wracałem do wielu książek autorów latynoamerykańskich, więc podróż szlakiem Carratera Panamericana była okazją do wspomnień. Gwatemalczyk Miguel Ángel Asturias, pisarz i dyplomata, został w 1967 roku laureatem Nagrody Nobla w dziedzinie literatury jako drugi przedstawiciel Ameryki Łacińskiej, po chilijskiej poetce Gabrieli Mistral (1945 r.). Został wyróżniony za swoją twórczość literacką, która ukazywała kulturę, tradycje i problemy społeczne Ameryki Łacińskiej, a także za jego wkład w literaturę magicznego realizmu. Jego książki w polskim tłumaczeniu takie jak Legendy gwatemalskie., Niejaka Mulatka, czytałem w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, kiedy chodziłem do szkoły średniej. 

W młodości mieliśmy z Marzeną podobne fascynacje literackie młodości, więc niż dziwnego, że wspomnienia długo nie pozwalają nam usnąć, ale zaraz po północy gasimy lampę i szybko usypiamy. Jutro zwiedzanie ruin Tikal, które wraz z otaczającym je parkiem narodowym zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO w 1979 r.

Dzień 15 i 16. Palenque. Chetumal. 

Wiele lat temu, w 1989 roku spędziliśmy w Meksyku trzy tygodnie z czego tydzień na Jukatanie, intensywnie zwiedzając Chichén Itzá i Uxmal, dlatego tym razem pojechaliśmy tylko do Palenque, które jest jednym z najważniejszych stanowisk archeologicznych cywilizacji Majów. Znajduje się w tropikalnej dżungli, co dodaje mu tajemniczego i malowniczego charakteru. Miasto było zamieszkiwane od około 226 roku p.n.e. do około 799 roku n.e. Jego największy rozkwit przypada na VII i VIII wiek. Główne zabytki w Palenque to:

  • Świątynia Inskrypcji: Jest to jedno z najważniejszych i największych budowli w Palenque. W jej wnętrzu znajduje się grobowiec wielkiego władcy Pakala Wielkiego, wraz z licznymi inskrypcjami dokumentującymi jego panowanie.
  • Pałac: Kompleks budowli z tarasami, dziedzińcami i wieżami, który służył jako rezydencja królewska oraz miejsce administracji.
  • Świątynia Słońca, Świątynia Krzyża i Świątynia Liściastego Krzyża: Te trzy budowle tworzą grupę Świątyń Krzyża i są znane ze swoich reliefów oraz symbolicznego znaczenia religijnego.
  • Akwedukt: Palenque jest znane z zaawansowanego systemu wodnego, który dostarczał wodę do miasta.
Palenque.

Cywilizacja Majów miała ogromne znaczenie w historii prekolumbijskiej Ameryki, wyróżniając się osiągnięciami w dziedzinie astronomii, matematyki, pisma i architektury:

  • Astronomia i Matematyka: Majowie stworzyli precyzyjne kalendarze i byli jednymi z pierwszych, którzy używali zera.
  • Pismo Hieroglificzne: Majowie rozwijali złożony system pisma, który był używany do dokumentowania historii, polityki i religii.
  • Architektura i Inżynieria: Znani z budowy monumentalnych piramid, świątyń i kompleksów pałacowych (Chichén Itzá, Uxmal, Palenque)
  • Rolnictwo: Majowie wprowadzili zaawansowane techniki rolnicze, takie jak irygacja i tarasy, co pozwoliło im na wydajne uprawy w trudnych warunkach.
  • Sztuka i Rzemiosło: Bogactwo wytworów artystycznych, od ceramiki po rzeźby i tkaniny.
Palenque.
Palenque.

W ruinach Palenque spędziliśmy ponad 4 godziny, po czym udaliśmy się do Chetumal odległego o 485 km, gdzie w serwisie firmowy Jeep miałem dokonać przeglądu naszego auta. Do hotelu Los Cocos dotarliśmy na tyle wcześnie, że mogliśmy jeszcze spożyć kolację w restauracji La Botana des Pelicanos położonej nad brzegiem zatoki. Samochód odebraliśmy o 15-tej i decydujemy się   zostać na jeszcze jedną noc w Chetumal, bo następny odcinek do Tikal w Gwatemali to „zaledwie” 360 km, ale droga jest znacznie gorsza niż w Meksyku, a dodatkowo chcemy się zatrzymać na lunch i zwiedzanie Belize.