Disruptive Innovation in Banking. A Business Case in Low-Cost Finance. How to Win Against the Leaders by Creating Strategic Competitive Advantage and Real Value for Customers.

A Business Case in Low-Cost Finance. How to Win Against the Leaders by Creating Strategic Competitive Advantage and Real Value for Customers

download the book
Disruptive innovation in Banking. A business cas in Low-Cost Finance. How to Win Against the Leaders by Creating Strategic Competitive Advantage and Real Value for Customers

Disruptive Innovation in Banking A Business Case in Low Cost Finance

The book deals with ideas that have the potential to change the world, and a bumpy road to turn them into business practice. Disruptive innovation and creative destruction are becoming a turning point of the New Economy. They issue an ultimatum: innovate or perish. Banking has a long tradition. Throughout centuries, it has earned its reputation as a trade based on trust, mores and conservative principles; one that is built gradually, with rigour and prudence. It has so far never been associated with technological innovativeness, but rather with the sturdiness of banks’ stately headquarters or modern high-rise office blocks which dominate the cityscape.

The low-cost business model has proved its worth in a variety of fields. It has been particularly successful in passenger air transport as well as retail sales of products and services, where the new approach has changed consumer habits and the way the market functions. Low-cost finance is a disruptive innovation in the business model which is comprised of four basic elements: target client group, products and services tailored to their needs and lifestyle, distribution channels and technology. The development of the Internet and new technology allow the low-cost business model to break the existing paradigm, and ensure high quality at low prices. Its expansion is hindered by high barriers to entry in the financial services sector (capital, regulations, know-how). Nonetheless, wherever banks operating according to the low-cost business model manage to break through, they invariably change the rules of the market in a short space of time. The best examples are mBank in Poland and ING DiBa which have made it to the top three of the largest retail banks in their countries, attracting 3 million and 7.6 million extremely satisfied and loyal customers, respectively. This book tells you how to win against the best by using disruptive innovation, that is the low-cost finance model based on the Internet and understanding of how the New Economy functions.

BRE Bank – sześciokrotny wzrost wartości rynkowej w ciągu czterech lat

BRE Bank – Bank Rozwoju Eksportu rozpoczął działalność operacyjną w 1987, kiedy otrzymał, jako pierwszy bank, licencję na podstawie nowelizacji ustawy Prawo Bankowe. Prezesem Zarządu został Krzysztof Szwarc. W 1990 rozpoczęto proces prywatyzacji spółki, był to pierwszy proces prywatyzacji banku w Polsce. Przeprowadzono go w drodze oferty publicznej na Giełdzie Papierów Wartościowych w Warszawie, debiut miał miejsce w 1992. Był to wówczas jeden z mniejszych banków działających w Polsce. Obecnie jest najdłużej obecną spółką w indeksie WIG20.

W 1994 BRE Bank zawarł umowy o partnerstwie strategicznym z Commerzbank AG, który stopniowo zaczął zwiększać swoje zaangażowanie w akcjonariacie banku. W 1995 posiadał 21% akcji banku, dwa lata później 48,7%, a w 2000 objął 50% akcji. Według stanu na 10 kwietnia 2024 roku do Commerzbanku – drugiego największego banku w Niemczech – należało 69,17 % akcji spółki.

W 1998 nastąpiła fuzja z Polskim Bankiem Rozwoju, a nowym prezesem zarządu banku zostaje Wojciech Kostrzewa. Na koniec lat 90-tych BRE Bank był dziewiątym największym bankiem w Polsce pod względem aktywów, specjalizującym się w obsłudze średnich i dużych przedsiębiorstw.  W maju 2000 roku członkiem zarządu BRE Bank zostaje Sławomir Lachowski, któremu powierzono rozwój obszaru bankowości detalicznej od podstaw.

W listopadzie 2000 roku BRE Bank uruchomił działalność detaliczną dla klientów indywidualnych i małych przedsiębiorstw pod marką mBank, wyłącznie w przez Internet. W ten sposób mBank stał się pierwszym bankiem Internetowym w Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej. Rok później powstał MultiBank oferujący swoje usługi dla osób zamożnych, przedsiębiorców i małych przedsiębiorstw poprzez sieć oddziałów i Internet.  mBank i MultiBank zmieniły obraz nowoczesnej bankowości detalicznej w Polsce. mBank był pierwszym w pełni wirtualnym bankiem w kraju i w ciągu 5 lat działalności stał się jednym z 10 największych tego typu instytucji w Europie.

W latach 2004–2008 Sławomir Lachowski pełnił funkcję prezesa zarządu BRE Bank, w tym okresie bank awansował do grona trzech największych banków w Polsce pod względem wielkości aktywów, a jego wartość mierzona kapitalizacją rynkową wzrosła w tym okresie blisko sześć razy, z 2,440 mld PLN do 12,224 mld PLN.

W okresie 2008-2010 prezesem zarządu BRE Bank był Mariusz Grendowicz, a następnie od 2010 roku Cezary Stypułkowski.

W 2013 roku BRE Bank przeprowadził rebranding, polegający na zastąpieniu trzech dotychczasowych marek handlowych: Multibank, mBank i nazwy spółki BRE Bank, przez jedną, mBank. Nastąpiła zmiana logo i identyfikacji wizualnej spółki.

W 2024 roku mBank jest piątym pod względem liczby klientów indywidualnych (4,619 tys.) i wielkości aktywów (227 mld PLN) bankiem w Polsce. Ponadto ma blisko 1,5 mln klientów w Republice Czeskiej i w Słowacji.

 

Cho-Oyu 2006: sky is the limit

Cho Oyu 2006

Cho Oyu (8201 m n.p.m.) to szczyt w głównej grani Himalajów Wysokich, położony na północny zachód od Mount Everestu, na granicy chińsko-nepalskiej. Pierwszymi zdobywcami Cho Oyu byli Austriacy Herbert Tichy i Sepp Joechler oraz Pasang Dawa Lama z Nepalu, którzy weszli na szczyt 19 października 1954 roku. Pierwsze kobiece wejście miało miejsce 13 maja 1984 roku, a dokonały go Vera Komárkova i Dina Stěrbova. Zimą szczyt zdobyto po raz pierwszy 12 lutego 1985 roku, kiedy Maciej Berbeka i Maciej Pawlikowski dokonali pierwszego polskiego wejścia w ramach wyprawy polsko-kanadyjskiej pod kierownictwem Andrzeja Zawady. W 1994 Wanda Rutkiewicz, jedna z najwybitniejszych polskich himalaistek, zdobyła Cho Oyu jako ósmy ośmiotysięcznik w swojej karierze.

Moja wyprawa na Cho Oyu była pierwszą częścią programu Tryptyk Himalajski 2006 – zamierzenia wejścia na trzy ośmiotysięczniki w ciągu jednego roku przez trójkę moich przyjaciół, wybitnych himalaistów: Piotra Pustelnika, Piotra Morawskiego i Petera Hamora (Słowacja). Zachęcony przez Piotra Pustelnika, postanowiłem spróbować swoich sił jako członek wyprawy z zamiarem wejścia na szczyt Cho Oyu, który przez wspinaczy jest uważany za najbardziej dostępny, by nie powiedzieć najłatwiejszy z wszystkich szczytów ośmiotysięcznych. Jak zwykle w takich przypadkach, kilka przesłanek i ograniczeń miało dla mnie znaczenie zasadnicze.

Doświadczenie – w górach wysokich wspinam się jako amator od kilku lat; wcześniej byłem kilka razy w Himalajach i Karakorum, wszedłem także na Mt. Blanc i Aconcaguę w Andach, więc podjęcie tego wyzwania mieściło się w ramach dopuszczalnego ryzyka.

Przygotowanie kondycyjne – od wielu lat biegam systematycznie 3-4 razy w tygodniu, w okresach przygotowań do maratonów znacznie częściej, ale wysiłek i umiejętność radzenia sobie ze zmęczeniem w górach wysokich to inna bajka.

Nastawienie na cel – silna wola wejścia na szczyt, która w krytycznym momencie decyduje o sukcesie. Silnej woli nie można mylić z ambicją, bo ta druga może się skończyć przy pierwszych trudnościach, a silna wola pozwala je przezwyciężyć. Koncentracja na celu wyzwala ukryte zasoby energii. Aby to osiągnąć, trzeba mieć głowę wolną od trosk i spraw bieżących, trzeba odsunąć od siebie wszystko, co nie jest związane ze wspinaczką.

Czas – niezależnie od tego, jak szybko w efekcie wchodzi się na wierzchołek, czas nie może być twardym ograniczeniem projektu, ponieważ, niezależnie od precyzyjnego planu akcji, warunki pogodowe i szereg nieprzewidzianych czynników wynikających z dynamiki współpracy zespołowej opóźniają lub przyspieszają proces. W moim przypadku, czas był istotnym ograniczeniem, pełniłem wtedy funkcje Prezesa Zarządu BRE Banku (dzisiaj mBank), mogłem wyjechać na maksimum trzy tygodnie i trzymałem to w tajemnicy, co może być zaskoczeniem dla wielu ludzi, którzy za pośrednictwem mediów społecznościowych informują świat o swoim każdym kroku……


Wylot do Kathmandu – 23.06.2006

Piotr Pustelnik wraz z innymi członkami wyprawy wylecieli do Kathmandu kilka dni wcześniej, by na miejscu dopiąć ostatnie sprawy organizacyjne. Mój plan zakładał, że dotrę na miejsce w przeddzień wyjazdu wyprawy do Tybetu. Ostatnie dni w pracy minęły gorączkowo. W ostatniej chwili dowiedziałem się, że mój wyjazd ma być zachowany w tajemnicy ze względu na moje bezpieczeństwo i strategię korporacyjną komunikacji zewnętrznej. BRE Bank jest dużą spółką giełdową, a ja jej prezesem. Myślę, że to przerost formy nad treścią, ale poddałem się naciskowi osób odpowiedzialnych za te sprawy w firmie.

Późnym wieczorem dotarłem do Węgrzynowic, aby spakować rzeczy osobiste. Podstawowa część bagażu poleciała wcześniej wraz z całym cargo wyprawy. Pakowanie zajęło mi więcej czasu niż przewidywałem. W ostatniej chwili trzeba ograniczać bagaż osobisty, bo przecież trzeba go później nosić na plecach. O godzinie 2:15 wreszcie położyłem się do łóżka krańcowo wyczerpany. Przede mną były dwie godziny snu, pomyślałem. Przytuliłem się do M. i po pewnym czasie zasnęliśmy. Zegarek obudził mnie pierwszym dźwiękiem o 4:15. Prysznic. Golenie. Kawa. Marek G. podjechał punktualnie o 4:45. Ostatecznie, przed piątą, wszedł lekko zniecierpliwiony do domu, bowiem na zewnątrz mgła jak białe mleko spowiła okolicę. Aż strach pomyśleć, że możemy się spóźnić. Na szczęście później okazało się, że mgła występowała tylko miejscami. Jeszcze jedna kawa. Nie wiem, co powiedzieć M., żeby się nie martwiła. Przytuliłem się mocno do niej na pożegnanie. Przykro mi, że moje ekstremalne fascynacje narażają ją na stres.

Na lotnisko dotarliśmy szybko. Obawy o mgłę, na szczęście, nie sprawdziły się. Marek G. przemknął się szybko bladym świtem do Warszawy, na trasie od Janek było luźno. Miałem więc sporo czasu na lotnisku. Plan podróży to przelot LOT-em o 7:40 do Wiednia, a potem Austrian Airlines bezpośrednio do Kathmandu. Samolot wyleciał z Warszawy z 40 minutowym opóźnieniem i zacząłem się obawiać o połączenie z Wiednia, bo boarding time wskazany na karcie pokładowej to 9:25. Lotnisko Schwechat znam jak własną kieszeń, bo przez ostatnie kilka lat co najmniej raz w miesiącu tutaj lądowałem. Ostatecznie, bez problemów, dotarłem do Wiednia, pozostało jeszcze nawet trochę czasu, by wypić dobrą latte przed wejściem na pokład samolotu. Kilka telefonów do pracy. Rozmowa z Marzeną i wylot z niewielkim opóźnieniem. W samolocie udało mi się strategicznie ulokować na wolnym miejscu przy wyjściu awaryjnym, gdzie jest więcej miejsca.

Ciekawe, Austrian Airlines lata dwa razy w tygodniu do Kathmandu, samolot prawie pełny, widać, że ludzie na pokładzie pochodzą z całej Europy. Sporo osób z Polski. Austriacy znaleźli ciekawą niszę, którą nie jest łatwo zagospodarować, ale z pewnością przynosi ona sporo prestiżu. Wszakże do Nepalu nie latają zwykli ludzie. Niekoniecznie bogaci, ale z pewnością opiniotwórczy. Zmęczony zapadłem w długi sen, omijając kolejne posiłki. Gdy się przebudziłem na dobre, zobaczyłem, że przelatujemy właśnie nad Delhi. Do Kathmandu pozostała zatem niewiele więcej niż godzina lotu.

Jakie mam oczekiwania przed tą wyprawą? Niesprecyzowane. Nie myślę, może się jeszcze obawiam, o wejściu na szczyt, chociaż to oczywisty i deklarowany cel wyprawy. Jednocześnie mam postanowienie, że nic na siłę. Sam pobyt w Himalajach i uczestnictwo jest celem, a jeśli się uda wejść na Cho Oyu, będzie to wspaniale. Nie wiem, jak ocenić swoje szanse. Przygotowywałem się dość intensywnie, chociaż kontuzja pachwiny w grudniu, a potem barku sporo wysiłku zniweczyły. Mam mało doświadczenia w wysokich górach, więc nie wiem, czy cel jest realistyczny, zważywszy na czas, jaki w założeniach mam do dyspozycji. Powrót planuję na 18-20.04. To tylko cztery tygodnie, krótko jak na wyprawę w wysokie Himalaje. Dla mnie to bardzo długo. W kraju koledzy nie wierzą, że pełniąc funkcję Prezesa Zarządu jednej z największych spółek giełdowych w Polsce, mogę sobie na to pozwolić. Ja sądzę, że tak. Pozbyłem się obaw o swój stołek. Mam dobry zespół najbliższych współpracowników. Nie muszę udowadniać co dzień, co jestem wart.

Internetowe strony wypraw komercyjnych opiewają na dwukrotnie dłuższe okresy, więc jestem zakłopotany, czy wejście na szczyt jest realistyczne i mieści się w granicach moich możliwości. Co innego zawodowcy, Morawski, Hamor czy Pustenik – dla nich to jest pierwszy szczyt i aklimatyzacja na następne. Piotr Pustelnik już był na szczycie, ale Morawski, Hamor i Bowie jeszcze nie. Atmosfera w zespole bojowa. Jestem mniej doświadczony i w górach znacznie słabszy niż pozostali. Ale sądzę, że jako członek zespołu jestem akceptowany. Z Piotrem P. przyjaźnię się od lat i wielokrotnie wspinałem się w górach, wszedłem na Mt. Blanc i Aconcaguę. Z Piotrem Morawskim szybko się dogadałem, chemia zagrała natychmiast. To chyba najbardziej utalentowany wspinacz ekstremalny młodego pokolenia. Szuka nowych dróg, nie interesują go wejścia jako takie. Moje samopoczucie fizyczne – dobre, psychiczne – niezłe. Rozmowy w gronie takich ludzi gór szybko wpędzają w kompleksy; zwykle opowieści dotyczą trudnych sytuacji, często kończących się tragicznie. Wielu z ich bliskich wspinających się przyjaciół pozostało w górach na zawsze. Ludzie w wieku Piotra Pustelnika mają takich przykładów wiele, zdawałoby się, że większość tych niespokojnych dusz znalazła spokój wieczny właśnie w górach.


Kathmandu 24.03-26.03

Kilka ostatnich dni minęło w ciągłym pośpiechu. Pobyt w Kathmandu bez historii. Byłem tutaj już cztery razy, pierwszy raz w 1982 roku. To niezwykłe miasto, lubię tutaj przyjeżdżać i spędzać czas w restauracjach owianych legendą wysokich gór, kawiarniach i tanich hotelikach, gdzie można spotkać wielu ciekawych świata ludzi. Tym razem spędziłem w Kathmandu tylko dwa dni, zajętych głównie na pakowaniu sprzętu w specjalne beczki. Przy okazji dokonałem ostatniego przeglądu, wykorzystując obecność doświadczonych kolegów na konsultacje. Obowiązkowa wizyta w Ministerstwie Turystyki dla załatwienia ostatnich formalności. Odprawa w biurze Asian Trekking, agencji, która jest organizatorem naszej wyprawy. Piotr Pustelnik współpracuje z Asian Trekking od dawna, ma do nich zaufanie i pewność, że właściciele firmy mają w Nepalu doskonałe kontakty z establishmentem, co jest niezwykle ważne w tym zbiurokratyzowanym do granic rozsądku kraju. Miałem okazję poznać sprawność tej agencji w 2002 roku przy okazji wyprawy na Makalu. Kucharz wyprawy jedzie z Piotrem P. po raz kolejny, a to ważne, bo aprowizacja i kuchnia w bazie ma istotny wpływ na kondycję fizyczną i morale członków wyprawy. Obiecują również, że ich partnerzy po stronie chińskiej zadbają o dobry wybór oficera łącznikowego, który jest równie ważną postacią zewnętrzną. Wyjeżdżamy z Kathmandu 26.03 o 7:00 rano. Tradycyjne pożegnanie wyprawy, obowiązkowa obecność buddyjskiego kapłana, błogosławieństwo, następnie otrzymujemy chusty. Zdjęcie pamiątkowe i ruszamy mikrobusem TATA zapakowanym po brzegi.

Zespół w komplecie
  • Piotr Pustelnik – lider wyprawy, światowej klasy himalaista (zdobył 12 ośmiotysięczników, do Korony Himalajów brakuje mu wejścia na Annapurnę i Broad Peak)
  • Piotr Morawski – najlepszy polski himalaista młodego pokolenia
  • Sławomir Lachowski – amator (mocnych wrażeń)
  • Peter Hamor – najlepszy słowacki himalaista
  • Dan Bowie – doświadczony ratownik, był na wyprawie na Broad Peak w Karakorum, pierwszy raz w Himalajach
  • Rudolf Swetlicek – globtrotter, wspina się amatorsko, zdobył McKinley

Nasz autobus gotowy do drogi. Piotr Morawski podróżuje na dachu.

Podróż Kathmandu – Kodari – Zhang Mu – Tingri

Wyjeżdżamy z Katmandu przy ładnej pogodzie i w doskonałych nastrojach. Po jakimś czasie P. Morawski w czasie jazdy wyszedł przez okno na dach i ulokował się tam na stałe, podziwiając krajobrazy i robiąc zdjęcia. Na kolejnym postoju Czesi – Rudolf Svaricek, który dołączył ad hoc do wyprawy już w Kathmandu oraz Peter Hamor, poszli za jego przykładem. Rudolf Svaricek to globtroter, właściciel Livingstone, największej firmy turystyki kwalifikowanej w Czechach, człowiek, którego życiem jest prędkość i przygoda! Był w najbardziej egzotycznych miejscach na Ziemi. Pasjonat wielkiej przygody, jego wygląd mówi sam za siebie. Niedbale ubrany, długowłosy, nigdy nieuczesany, prawie dwumetrowy mężczyzna z nieodłączną torbą na ramieniu i aparatem fotograficznym w ręku. Wkupił się w szeregi naszej wyprawy, organizując i finansując prywatny przelot nad Mt. Everest dla moich kolegów podczas mojej nieobecności.

Z Kathmandu, położonego na poziomie 1350 m n.p.m., najpierw następuje zjazd w dolinę, a dopiero później mozolna wspinaczka po zboczach Himalajów drogą w kierunku Tybetu, która stanowi jedyne połączenie drogowe z Chinami. W ciągu niecałych 6 godzin docieramy do granicznej miejscowości Kodari. Po drugiej stronie granicy znajduje się Zhang Mu (na mapie Zhangmu). W Kodari zjedliśmy lekki lunch, wypełniliśmy formularze i pomaszerowaliśmy na most graniczny. Ze sobą wzięliśmy tylko bagaż podręczny, odprawę pozostałej części zaaranżowała agencja Asian Trekking, podobnie jak przeładunek na chińskie środki transportu. Przez granicę przeszliśmy zatem na piechotę.

Przejście graniczne w Zhang Mu

Od strony Nepalu luz. Nie sprawdzano żadnych dokumentów. Agencja Asian Trekking jest tutaj widocznie wystarczająco znana. Po przejściu Mostu Przyjaźni formalności chińskiej kontroli były dwustopniowe. Najpierw na przejściu granicznym kontrola wiz (wystawione na papierze), przegląd deklaracji zdrowia i… pomiar temperatury ciała (głowy) specjalnym zdalnym termometrem. Po przebyciu gąszczu wszystkich formalności wsiedliśmy do czekających na nas fabrycznie nowych samochodów Toyota Land Cruiser 4,5l. W ciągu 20 min przejechaliśmy trasę, wspinając się ciągle w górę, do oddalonego nieopodal Zhang Mu. Tam czekała na nas kontrola celna. W momencie, gdy polecono nam położyć podręczny bagaż na taśmę maszyny skanującej (Heimann), przestraszyłem się, bowiem wcześniej Nepalczycy powiedzieli nam, że najbardziej bezpieczny sposób na przewiezienie telefonów satelitarnych, których używanie bez pozwolenia jest zabronione, to właśnie bagaż podręczny, którego na granicy nigdy nie sprawdzają. Włączono maszynę. Upłynęło kilka minut, zanim się rozgrzała, a mnie w tym czasie przez głowę przebiegły jak najgorsze myśli. Taśma zasyczała, bagaże przejechały przez skaner. I… nic. Widocznie maszyna stoi tutaj na pokaz, albo obsługa nie zwraca uwagi na bagaż. Średnio wytrenowany obsługujący skaner musiał zauważyć, że ja mam dwa telefony, a reszta też co najmniej jeden. W każdym razie skończyło się na strachu.

Szczęśliwi, że bez problemów dotarliśmy do Tybetu, myślami byliśmy już na trasie wiodącej do Nyalam (3770 m n.p.m), które zaplanowano jako miejsce noclegu i początek aklimatyzacji. Niestety, wkrótce okazało się, że w niedzielę administracja posterunku policji jest zamknięta, więc przepustki niezbędne na przejazd do Tingri (4300 m n.p.m) można otrzymać w poniedziałek. Nie pozostało nic innego, jak poszukać noclegu w Zhang Mu. To kilkunastotysięczne miasto graniczne, którego dominantą jest garnizon wojskowy oraz terminal dla samochodów ciężarowych transportujących towary z Chin do Nepalu jedyną drogą nazywaną szumnie Autostradą Przyjaźni (Friendship Highway). Autostrada Przyjaźni Tybet, znana również jako Sichuan-Tibet Highway lub Chengdu-Lhasa Highway, to jedna z najbardziej malowniczych i jednocześnie wymagających tras drogowych na świecie. Trasa ta biegnie przez wschodnią część Wyżyny Tybetańskiej, łącząc miasta Chengdu w prowincji Syczuan z Lhasą, stolicą Tybetu. Nazywana jest „Autostradą Przyjaźni” (Shangri La) ze względu na historyczne i kulturowe więzi między regionem Tybetu a resztą Chin. Budowa autostrady rozpoczęła się w 1950 roku i została ukończona w 1954 roku. Trasa ta była jednym z pierwszych nowoczesnych połączeń drogowych umożliwiających transport ludzi i towarów pomiędzy Tybetem a resztą Chin. Ułatwiła także podróże dla turystów oraz pielgrzymów odwiedzających tybetańskie klasztory i inne miejsca święte. Autostrada liczy około 2,150 kilometrów i przechodzi przez niezwykle zróżnicowane krajobrazy.

Turystyka tutaj dopiero się budzi. Kierowcy ciężarówek śpią w swoich samochodach, parkując kilometrami przed granicą, więc jedyny hotel w mieście to typowy produkt komunizmu, włącznie z nieodzowną „etażową”, czyli wartownikiem na każdym piętrze, zjawiskiem znanym z Rosji sowieckiej. Jeden prysznic na 4 piętra, ale za to bezpłatny. Hotel w remoncie, mówią, że przed sezonem, jak dawniej u nas bywało. Farba grubo położona, zaraz odejdzie. Pokoje smutne, ciemne, zimne. Wyszliśmy na spacer, który ograniczył się do przejścia całego miasta zgromadzonego wokół niej. To po prostu koniec Autostrady Przyjaźni. Garnizon wojskowy, położony na zboczu góry, jest bezpiecznie oddalony od miasta. Liczna obecność żołnierzy w mieście uzasadniona jest zaspokajaniem ich wszelakich potrzeb, włącznie z cielesnymi w dzielnicy „czerwonych latarni”.

Przygnębiające komunistyczne betonowe blokowiska na stromym zboczu góry. Przy ulicy liczne sklepy i sklepiki ze wszystkim i niczym. Jak zwykle w takich sytuacjach, nie sposób czegoś nie kupić. Kubki metalowe znaleźliśmy po długich poszukiwaniach w kilku „supermarketach”. Trochę suszonych bananów, moreli, cukiereczki Alpenliebe. Piotr kupił w sklepiku second hand 12 książek do wyższych obozów. Wróciliśmy przygnębieni do hotelu. O 22:00 kolacja, całkiem dobre chińskie jedzenie. Potem bez zbędnej zwłoki do łóżek. Aklimatyzację zaczynamy na wysokości 2300 m n.p.m, więc to żaden problem.

Autostrada Przyjaźni – Shangri La
Autostrada Przyjaźni do Tingri

Następnego dnia rano ruszyliśmy Autostradą Przyjaźni w kierunku Tingri, które stanowi bazę dla wypraw udających się w kierunku Cho Oyu. To szutrowa, dobrze utrzymana droga, którą przemierzają ciężarówki i z rzadka samochody osobowe. Wiedzie przez cały Tybet – Dach Świata, jest to droga łącząca Nepal z Lhasą i dalej z Chinami. Przebiega na wysokości powyżej 4000 m n.p.m, przekraczając przełęcze powyżej 5000 m. Przez dwie z nich, Yakri Shong La 5050 i Lalung La 4960, zatrzymując się na krótki postój i obiad w Nyalam, dotarliśmy wczesnym popołudniem do Tingri. Z przełęczy La Lung roztacza się piękny widok na Sziszapangmę (ang. Shisha Pangma) – 8013 m n.p.m. Nyalam sprawiło podobnie przygnębiające wrażenie co Zhang Mu. Tutaj Piotrek Morawski miał przed rokiem bazę przed wejściem zimowym na Shisha Pangmę dwa lata temu. Było to pierwsze zimowe wejście w historii na ten szczyt, który Piotr zdobył razem z Simone Moro.

Podróż była wygodna i zaskakująco krótka. Krajobrazy za Nyalam to typowy Tybet. Płaskowyż na poziomie 4300 m n.p.m. W oddali bure pagórki, daleko widać ośnieżone szczyty Himalajów. Tingri na pierwszy rzut oka sprawiało lepsze wrażenie, ale hotel był podły. Pokoje z wejściem z zewnątrz. Drzwi na skobel i kłódkę, od wewnątrz sposobem na zamknięcie było zapieranie drzwi kłodą drewna. Wszystko to nic, gdyby nie wszechogarniające zimno. Na zewnątrz wiatr i kurz, ale krajobraz piękny. Tuż za osiedlem można podziwiać przecudne sylwetki Mt. Everestu i Cho Oyu. Droga przez Tingri to nowy asfalt. China Mobile działa, więc podobnie jak w Zhang Mu używamy komórek. Do wieży China Telecom wiedzie specjalna droga – asfalt. Planowany jest dwudniowy postój w Tingri w ramach aklimatyzacji. Nazajutrz, 28.03, idziemy na 5-godzinną wycieczkę. Wspinamy się na 5400 m n.p.m przy bardzo silnym wietrze. Wspaniałe uczucie. W końcówce trochę osłabłem. Ale ogólnie czuję się nieźle jak do tej pory. Schodzimy z PP spokojnie, nawet wydaje mi się, że wolno. U podnóża, na asfalcie, pozostała część czeka na nas przy jakiejś tybetańskiej chacie. Później okazuje się, że Rudolf zostawił tam kamerę. Wraca za 10 minut i już jej nie odnajduje. Bierze zakładnika do hotelu i po długich negocjacjach odzyskuje Canona D20 za 500 yuanów. Jest cały szczęśliwy. Mogło być gorzej!


Cho Oyu Chinese Base Camp 4780 m n.p.m. – 29.03

29.03. wyjazd planowany na 10:00, ale ciężarówka nie odpala. Po godzinie prób wzięta na hol, silnik rusza i natychmiast ruszamy szutrową drogą w kierunku do Chińskiej Bazy pod Cho Oyu. Po 2 godzinach dosyć wygodnej jazdy po nieźle utrzymanej drodze docieramy do bazy. Pusto. Nie ma nikogo. Tylko wielki plac obok drogi sugeruje, że latem tutaj powstaje miasteczko wspinaczy i trekkerów udających się w kierunku Cho Oyu. Jesteśmy w tym roku pierwsi, ale tego się spodziewaliśmy. Rozbijamy szybko namioty. Obsługa rozładowuje ciężarówkę. Uzyskuję dostęp do dużych beczek. Jak zwykle przekładam rzeczy z jednego miejsca w drugie, ale wyjmuję grubszą kurtkę puchową i spodnie ocieplane do bazy. Na myśl o zimnym wietrze już mi robi się zimno. Dostaję się również do wilgotnych chusteczek higienicznych dla niemowląt, które umożliwiają codzienną toaletę, gdy nie ma dostępu do wody. Widok na Cho Oyu zapiera dech w piersiach. Baza według mojego wysokościomierza w zegarku Suunto położona jest na wysokości 4780 m n.p.m. Decydujemy zostać tutaj nieplanowany jeszcze jeden dzień. Może i dobrze. Wszakże baza pod Cho Oyu jest na wysokości 5600 m n.p.m. w odległości 28 km drogi piechotą. PP mówi, że drogę do bazy właściwej zrobimy w dwa dni, bowiem należy się spodziewać trudnych warunków i dużych ilości śniegu leżącego na trasie. Nikt przed nami w tym roku jeszcze tej drogi nie robił, więc należy się liczyć z niespodziankami. Ma to swoje dobre strony, w Bazie będziemy z pewnością pierwsi, co pozwoli wybrać dobre miejsce na namioty. Z drugiej strony, każdy dzień słońca w tym okresie to mniej śniegu i lepsze warunki do wspinaczki.

W chińskiej bazie zostaliśmy dwa dni/dwie noce. Nazajutrz przyjechała ciężarówka z hałastrą lojalnych reżimowi Tybetańczyków, którzy rozbili duży namiot nieopodal, który odtąd miał służyć jako TEE HOUSE. Obsługę stanowiły kobiety, które natychmiast wybrały się na poszukiwanie jaczego łajna, służącego jako paliwo po wysuszeniu. Cały wieczór i dużą część nocy dobiegały z namiotu teehouse głośne odgłosy zabawy i gier hazardowych. Uczestnikiem zabawy w teahouse był nasz oficer łącznikowy, który był chyba bardzo pożądanym gościem. Oficer łącznikowy to nadęty pracownik Chińskiej Agencji Turystycznej, z pewnością na drugim etacie w służbie bezpieczeństwa. Osobnik ten nie wychylał nosa wyżej i kontrolował wyjścia i powroty z bazy właściwej, położonej na wysokości 5700 m n.p.m. i oddalonej o blisko 30 km. Jak pojawili się wieczorem drugiego dnia po naszym przyjeździe. Swobodnie poruszają się po terenie. Kolejnego poranka mieliśmy załadować nasz bagaż na ich grzbiety i wyruszyć w drogę.

Tymczasem wybrałem się na spacer na pobliskie wzgórze. Dotarłem do wysokości 5100 m n.p.m. Zrobiłem kilka zdjęć, w tym obozu wojskowego mieszczącego się nieopodal. To nieprzypadkowa zbieżność. Obóz wojskowy blisko wjazdu do doliny. Obóz turystyczny ma charakter rogatek sprawdzających. Wracając z 3-godzinnego spaceru, natknąłem się na PP, który także wyszedł się rozejrzeć.


Droga do Bazy po Cho Oyu

31.03.06 rano zaczęliśmy pakować dobytek na jaki. Najpierw ceremonia ważenia. Zważono wszystkie beczki i plecaki, po czym okazało się, że waga miała wadę. Zważono wszystkie pakunki jeszcze raz wagą typu przezmian (dawna prosta waga przesuwnikowa o stałym odważniku), którą widziałem u swojej babci. Dokładność tej wagi nie ustępowała obarczonej „błędem ustawienia” wagi Dżagata, tyle że na naszą niekorzyść. Po godzinnym ważeniu, a następnie „dodatkowej” opłacie, nastąpiła czynność najważniejsza, a mianowicie załadunek na jaki. Od razu stało się jasne, że opiekunowie jaków to nie zawodowcy. Owszem, robią to, ale jako robotę dorywczą w sezonie turystycznym. Myślę, że kryterium dopuszczenia do tego biznesu nie są umiejętności, ale kontakty z nomenklaturą. W Tybecie, rzeczywiście, brak jest rozwiniętego przemysłu turystycznego, a jaki hoduje się głównie na mięso.

Proces ładowania bagażu na jaki przedłużał się niemiłosiernie, więc w połowie załadunku zdecydowaliśmy się ruszyć, bo przed nami długa droga w trudnym terenie, a jak nam powiedziano, na trasie zalega jeszcze dużo śniegu. Droga na początku była pusta, bowiem stanowiła kontynuację utwardzonej drogi dla samochodów. Kiedy się rozwidlała, stanęliśmy przed dylematem, dokąd pójść. Ja z P. Hamorem wybraliśmy fałszywy wariant, ale nie kosztowało nas to wiele, bo jaki dogoniły nas i skręciły we właściwą stronę, co Peter zobaczył ze wzgórza. Po kolejnych 3,5 godziny marszu z jakami dotarliśmy do półmetka. Rozłożyliśmy szybko obóz i położyliśmy się spać. Wszyscy spali w mesie na podłodze usłanej karimatami. Nazajutrz wyruszyliśmy w dalszą drogę wcześnie rano. Rudolf Svaricek niestety musiał zawrócić do bazy ze względu na intensywny kaszel i ból w płucach. W ten sposób z 9-osobowego składu ubył nam drugi członek. Wcześniej w chińskiej bazie został schorowany Dawa – pomocnik kucharza, on przeziębił się w Tingri, później było już tylko gorzej. Dan Bowie badał kucharza w Bazie Chińskiej, gdy zobaczył na termometrze 103°F, to nie mógł uwierzyć i konsultował dalszy przebieg terapii ze szpitalem w USA, z którym współpracuje w ramach wykonywania obowiązków służbowych jako ratownik górski.

Nasza piątka dziarsko napierała, aż do momentu, kiedy zorientowano się, że poszliśmy w złym kierunku, nie dostrzegając odgałęzienia drogi do bazy ABC. Po kilku godzinach marszu znaleźliśmy się prawie na przełęczy Nangpa Le, która jest główną drogą przemytu ludzi i towarów do Nepalu. A więc Nepal? Zeszliśmy ze ścieżki i zaczęliśmy forsować morenę lodowca w kierunku widocznego masywu Cho Oyu. Droga była trudna, kamienie osypywały się spod nóg. Było naprawdę ciężko. Zwątpiłem w swoje przygotowanie kondycyjne. Po 7 godzinach marszu na wysokości powyżej 5200 m n.p.m już nie miałem sił, a strach przed nieznanym wiązał wszystkie moje myśli. Po jakimś czasie za nami pojawiła się jakaś sylwetka. Jeden z poganiaczy jaków dogonił nas, by przekazać informację, że jaki mają duże opóźnienie i tylko część z nich dotrze dziś do nas, ale nie mają szans na dotarcie do wysuniętej bazy ABC (Advanced Base Camp). Po dwóch godzinach szybkiego marszu, z dużymi trudnościami, już po zapadnięciu zmierzchu dotarliśmy do obozu rozbitego przez Tybetańczyków ad hoc, wobec niemożliwości dotarcia do celu. Wyjąłem śpiwór, ciepłe rzeczy, poszedłem do namiotu z komunikatem, że dziś nie jem nic, a gorący napój proszę przynieść do namiotu, bo padam ze zmęczenia. PP obruszył się, ale ja naprawdę nie miałem sił na nic więcej. Wypiłem ponad litr płynu i usnąłem natychmiast w namiocie. Więcej nie pamiętam, taki byłem zmęczony. Nazajutrz, już wspólnie z jakami dotarliśmy do obozu bazowego na wysokości 5688 mm n.p.m w ciągu niespełna 2 godzin.

Jaki w Chinese Base Camp
Waga jednostkowa przypadająca na jaka ma znaczenie.
Jaki ruszają z ekwipunkiem wyprawy Z Chinese Base Camp do Cho Oyu Base Camp

Dziewiczy krajobraz, dzika przyroda, podziw i strach. Yakmani rozładowywali jaki szybko, zostawiając ekwipunek tam, gdzie jak akurat się zatrzymał. Droga była wymagająca, by nie powiedzieć ciężka, również dla zwierząt. Opiekun jaków transportujących mój bagaż otrzymał podwójny tip (50 USD) i nawet nie zauważyłem, że dobrze by się stało, gdyby beczki zgromadzono w jednym miejscu. Po zniknięciu karawany jaków musieliśmy je zbierać, przenosić, co nie było rzeczą łatwą, zważywszy wysokość i temperaturę. Pierwsze prace obozowe to rozbicie dużego namiotu jadalnego (mesy) i kuchni. Następnie wykopaliśmy w śniegu platformy pod własne namioty i rozbiliśmy je.

Karawana w drodze do bazy pod Cho Oyu.

Cho Oyu Base Camp ABC

Base camp pod Cho Oyu stanął 02.04.2006. Nie mieliśmy sił, aby świętować, każdy z nas udał się do swojego jednoosobowego namiotu, gdzie mógł rozpakować niezbędne rzeczy i ułożyć się do snu w miejscu, gdzie przyjdzie mu spędzić kilka następnych tygodni. Następnego dnia, 03.04.06, pogoda nam sprzyjała, słońce pozwoliło nam się rozpakować i zagospodarować.

Baza wyprawy pod Cho Oyu
Zespół wyprawy Cho Oyu 20026. Od lewej Don Bowie, Slawomir Lachowski, Piotr Pustelnik. Dół Peter Hamor, Piotr Morawski.

Dwa dni później, 04.04.2006, grupa szturmowa w składzie PM, PH, DB wyszła w górę, by założyć Obóz I. Ja z PP miałem wyruszyć nazajutrz. Grupa szturmowa, obładowana sprzętem i jedzeniem, założyła depozyt tego samego dnia, gdzie spędzili noc. Szerpa Purma wrócił do bazy na noc. Następnego dnia, 05.04, grupa szturmowa ruszyła w kierunku Obozu I, a PP, ja i Purma ruszyliśmy do depozytu. Docierając do depozytu, otrzymaliśmy przez radio informację, że chłopcy po trudnym podejściu założyli Jedynkę. W depozycie rozbiliśmy drugi namiot, który miał służyć jako noclegownia – skład. Przespaliśmy się w depozycie – Szerpa w ciasnym namiocie, my z PP w większym, który rano zwinęliśmy i zabraliśmy do Obozu I. PP wybrał, jak się później okazało, trudny wariant drogi. Pod koniec byłem wyczerpany fizycznie i psychicznie. Poruszałem się wolno, z przerwami na wypoczynek po kilkunastu krokach. Ale udało mi się nadludzkim wysiłkiem dotrzeć do Jedynki. Namiot już był rozbity. PP czekał z herbatą i zupą. Byłem szczęśliwy. Naprawdę! I nie wiedziałem, co myśleć o dalszej wspinaczce, skoro dojście do Obozu I kosztowało mnie tyle wysiłku.


Obóz I – 6381 m n.p.m.

Wysokość Jedynki zmierzył najpierw PM używając GPS w telefonie SAT. PP potwierdził, że wysokość zmierzona GPS jest wyższa niż zakładaliśmy. Ale to stało się dopiero następnego dnia. Wieczór 06.04 niewiele pamiętam. Byłem zmęczony i marzłem w namiocie, ale puchowe spodnie i kurtka Marmotta natychmiast po włożeniu podniosły temperaturę mojego ciała. Poczułem się lepiej, optymizm znów zawitał do moich myśli. PP celebruje gotowanie posiłków i napojów, ale to rzeczywiście jedna z ważniejszych czynności na dużych wysokościach. Nawodnienie organizmu jest sprawą kluczową, więc natychmiast po dotarciu do namiotu zawsze zaczyna się celebrowanie gotowania herbaty. Później dywagacje na temat wyboru (skromnego) jedzenia, które ogranicza się do zupy typu „gorący kubek” i jakiegoś dania bardziej treściwego. Wieloletnie doświadczenie PP pozwala mu dokonywać wyboru w kontekście danej sytuacji. Np. w depozycie otworzył zupę ogórkową, w jedynce rosół z kurczaka. Już w depozycie jedliśmy z jednego naczynia, zapraszając do udziału Purmę, który był tym kompletnie zaskoczony. Każdy miał własną łyżeczkę, wspólne naczynie oszczędzało gaz i przyspieszało proces przygotowania posiłku. Perspektywa wspólnego spania z Szerpą w jednym namiocie w Jedynce napawała mnie sporą obawą. Chłopak myje się pewnie raz na tydzień w Kathmandu, a w warunkach polowych wcale. Buty, skarpetki, odzież wydzielają nieprzyjemny zapach, więc z obawą, ale solidarnie przygotowywaliśmy się do snu. Był wyraźnie skrępowany, że jest z nami (PP, SL) na równych zasadach. Noc minęła spokojnie i szybko. Doświadczenie z poprzednich wypraw pomogło, nie musiałem wychodzić z namiotu za potrzebą. Przyniosłem ze sobą specjalną butelkę na mocz. Znacznie łatwiej oddawać mocz w namiocie, nawet kilka razy w nocy, niż wychodzić na zewnątrz, gdzie temperatura spada czasami poniżej -30 stopni C. Gdy dodamy do tego wiatr, to wielorazowe wyjście z namiotu staje się poważnym problemem. Konieczność brania środków moczopędnych (DIURAMID, DIAMOX) jako profilaktyki przed chorobą wysokościową to sprawa jasna. PP zaaplikował DIAMOX pierwszy raz powyżej 6000 tys. m n.p.m. Naszym celem było spędzenie dwóch nocy wysoko w Obozie I, jako forma aklimatyzacji. Następnego dnia rano po śniadaniu Purma zszedł do bazy, my zostaliśmy. Trójka PM, PH i DB ruszyła zaraz po śniadaniu, aby założyć liny wyznaczające drogę do Obozu II.

Droga do obozu 1
Droga do obozu 1
Obóz 1 pod Cho Oyu
Trasowanie drogi do obozu 2
Droga do obozu 2

Stroma ściana śniegowo-lodowa rozpościerała się zaraz u stóp Jedynki. Z większej odległości wydawała się prawie pionowa. Chłopcy zeszli do siodła, a potem zaraz zaczęli zakładać linę. Prowadził najlepszy we wspinaczce lodowej Peter Hamor, za nim równie dobry Piotr Morawski, na końcu Don Bowie. Po dwóch godzinach założono pierwsze 100-150 m liny, wszystko na naszych oczach. Potem Amerykanin zrezygnował i wrócił do obozu, tłumacząc, że nie był przygotowany na długą pracę. PM/PH poszli dalej, zabezpieczając kolejne kilkaset metrów w lodowej ścianie. Don zrezygnowany zszedł po południu do Bazy śladem Purmy. Nieco później, zmęczeni, ale widocznie zadowoleni, pojawili się w Jedynce PM i PH. Było oczywiste, że zostają z nami trzecią noc w Obozie I. Przygotowaliśmy z Piotrem Pustelnikiem kolację dla wszystkich. Stało się jasne, że dzięki ich zaangażowaniu, drogę do Dwójki będzie można zrobić następnym razem za jednym pociągnięciem, co otwierało szansę na szybkie postawienie obozu III.


Koreańczycy w Base Camp Cho Oyu

Następnego dnia, 08.04.06, wszyscy zeszli do bazy na odpoczynek. PM/PH zeszli w ciągu 2,5 godziny. Ja z PP pierwszy odcinek do depozytu pokonałem w ciągu zaledwie 50 min. W górę zajęło mi to 5(!) godzin. Ale nie czułem się dobrze i drugi, płaski kawałek, ale za to długi i skalisty (morena), pokonywałem z wyraźną trudnością. Po jakimś czasie poprosiłem PP, żeby sam szedł swoim tempem, a ja wolno podążałem jego śladem, dobrze widocznym na kawałeczkach śniegu. Szedłem wolno z mozołem. Za to wraz z upływem czasu znajdowałem coraz większą przyjemność w podziwianiu krajobrazu. Dzień stał się nieoczekiwanie ciepły i słoneczny. Było cudownie wokół. Zrobiłem sporo zdjęć. Ostatecznie dotarłem do Bazy, po blisko 4 godzinach marszu. To nie był zły rezultat, ale czułem się zmęczony i zniechęcony. Do ABC właśnie wkroczyły jaki z transparentem Ekspedycji Koreańskiej. Odwrotnie niż w naszym przypadku, członkowie wyprawy koreańskiej przychodzili do bazy w kilka godzin po przybyciu jaków. Gdy pogoda się nagle załamała, poszukiwania Koreańczyków będących w drodze do Bazy na ostatnim odcinku trwały całą noc. Skończyło się na odmrożeniach, a tragedia była blisko. Koreańczycy są liczną ekspedycją, ale na dobrą sprawę nikt z nich nie mówi po angielsku. Okazali się bardzo dziwnymi sąsiadami. Ekspedycja z Południowej Korei składa się z 16 członków i 8 Szerpów do pomocy. Z pierwszych kontaktów wynika, że rozkładają obóz na 2 miesiące – do końca maja. To trochę tłumaczy budowę miasteczka Seul u podnóży Cho Oyu. Wolno i z namysłem. My wszystkie nasze 7 namiotów postawiliśmy w dniu przybycia. Oni, mając kierownika, mierniczego oraz wielu innych pomagierów do każdego namiotu, budowali swoje miasteczko w tempie 4 namiotów na dzień, zapominając całkowicie o toalecie – wychodku, który jest w takich warunkach koniecznością. Zauważyli naszą toaletę i zaczęli z niej korzystać bez pytania i krępacji. Po tym, jak jeden z Koreańczyków zanieczyścił naszą toaletę tak, że stała się nieużywalna, powiedzieliśmy DOŚĆ! Nie wiem, gdzie załatwiają swoje potrzeby, ale dziś, w czwartym dniu po przybyciu do bazy, wciąż nie widać koreańskiej toalety!


10.04.06 – W kierunku szczytu

Grupa szturmowa PM/PH/DB oraz Szerpa wyruszyli w południe do Jedynki. Szczęśliwie dotarli przed załamaniem pogody. Noc na 11.04 wiatr wiał z prędkością ponad 100 km/h i spadło sporo śniegu. My z PP odłożyliśmy wyjście do Jedynki ze względu na warunki atmosferyczne. Grupa szturmowa też pozostała w Jedynce. Miejmy nadzieję, że pogoda się poprawi i jutro, 12.04, uda nam się dotrzeć do Jedynki. To nie będzie prosta sprawa. Poprzednie podejście było rozłożone na 2 etapy – Depozyt – Jedynka – a i tak przysporzyło mi sporo trudności. Wysokość, trudność drogi – śnieg, kamienie, strome podejścia, osuwający się materiał skalny. Boję się, nie wiem, jak zniosę trudy, a wydawać by się mogło, że jestem przygotowany, jak mało kto – trenuję, biegam maratony etc. Wysokie góry to zupełnie co innego. Dobre przygotowanie kondycyjne to zaledwie podstawa. Do tego przyjść musi doświadczenie, technika i górski charakter. Moje doświadczenie i technika są na średnim poziomie, ponieważ wspinam się w wysokich górach zaledwie kilka lat i rzadko, bo zaledwie raz – dwa razy w roku. Nadrobienie tych braków kondycją na niewiele się zdaje, zważywszy, że w wysokich górach kondycja jest pochodną aklimatyzacji. Pozostaje wola walki, charakter. I tutaj wydaje mi się, że jestem na znanym mi terenie, bo mam duże doświadczenie z innych dziedzin. W górach już wielokrotnie ogarniało mnie zwątpienie, strach, poczucie niemocy. A gdyby nie obecność PP w pobliżu, to nie wiem, jak to by się skończyło. Więc nie dziwię się sobie, że się boję tych najbliższych 4 dni. To będzie dla mnie ostatnie, z konieczności, wyjście do góry. Według planu mam opuścić Cho Oyu Base Camp 18.04. Reszta wyprawy zostaje do 25.04. Trudno sobie wyobrazić, że w ciągu tygodnia uda mi się wejść na szczyt, skoro jeszcze nie mamy obozu II. Pozostanie z wyprawą do końca oznaczałoby wydłużenie pobytu (urlopu) do 6 tygodni, a to nie wchodzi w rachubę. Cztery tygodnie to i tak dla wielu menedżerów niewyobrażalnie długi okres absencji w pracy.

W praktyce widać, że marzenia o ataku szczytu w tym okresie były zupełnie nierealistyczne. Do 18.04 na atak szczytowy może będzie stać PM/PH i PP, a to przecież klasa światowa. W tych warunkach, pomyślałem, wejście do Dwójki (7200 m n.p.m) będzie dużym osiągnięciem. Najważniejsze, żebym wykorzystał te doświadczenia i obserwacje w przyszłości – dla siebie samego i innych, z którymi przyjdzie mi pokonywać inne odcinki DROGI.

12.04.06 wychodzimy z PP do Jedynki, mając nadzieję, że w tym czasie zostanie postawiony obóz II. Czułem się słabo od samego rana. Poprzedniego dnia do Bazy dotarła wyprawa Norwegów – 5 chłopa – każdy powyżej 180 cm, młodzi, dobrze przygotowani do zimna – polarnicy. Organizatorem wyprawy było Asian Trekking, więc obóz rozłożyli obok nas. Dotarli do ABC późnym popołudniem bardzo zmęczeni. PP jak zwykle w ludzkim odruchu zaprosił Norwegów na kolację i śniadanie, ale również udostępnił puste namioty naszych uczestników, którzy w tym czasie zmagali się w górze z wiatrem, nie mogąc się przedrzeć i założyć Dwójki.

Gdy wydawało się, że pogoda się poprawia, około południa zapakowaliśmy dodatkowe śpiwory, dwuwarstwowe buty wspinaczkowe na wypadek, gdyby była szansa pójść do Dwójki i ruszyliśmy w drogę około godz. 13:00. Miałem wrażenie, że tym razem niosę więcej na plecach i to była prawda. Szło mi się od początku dobrze, podążałem za PP w niewielkiej odległości. Po dwóch godzinach marszu, gdy widać już było nasz depozyt na ostatnim ramieniu skalnym – w odległości może jednej godziny marszu, PP stanął, czekając na mnie i mały odpoczynek. Gdy dochodziłem do niego, rozmawiał z P. Morawskim przez krótkofalówkę. Usłyszałem, że Purma schodzi do Bazy, a oni zastanawiają się, co zrobić. PP: „Chłopcy, to Wasza decyzja, jeśli tak mocno duje to schodźcie. Podejmijcie decyzję teraz, bo to ma wpływ, co my ze Sławkiem będziemy robić! Daję Wam 40 sekund na decyzję!” Po 10 sekundach PM odezwał się, mówiąc: „Schodzimy!”.


Odwrót

Gdy zapadła decyzja o zejściu Piotra Morawskiego i pozostałych, to nam nie pozostało nic innego, jak zawrócić. Dla mnie miało to zasadnicze znaczenie. Zacząłem się zastanawiać – co robić? Dotychczas było trudno. Bałem się, czy podołam na raz przejść z Bazy do Jedynki. Ale życie przyniosło samo rozwiązanie. Również za drugim razem miałem pokonać trasę na dwa razy, nocując w Depozycie. Mniej, ale obawiałem się, co będzie w drodze z Jedynki do Dwójki. Ale teraz zmieniła się perspektywa głównego celu. Analiza sytuacji pokazywała mi, że nie mam szans nawet wejść do obozu II, którego nawet jeszcze nie było. Kalkulacja była prosta. Pozostało mi zaledwie sześć dni. Dwójka może być założona najwcześniej za cztery dni. Moje natychmiastowe wejście do dwójki było teoretycznie możliwe, ale praktycznie niewykonalne. Licząc, analizując za i przeciw – uwzględniając szczegóły, w czasie drogi powrotnej do bazy narastało we mnie przeświadczenie, że nie mam już czasu ani szans na wyjście do Dwójki na 7200 m n.p.m i pobicie rekordu życiowego, który stał się celem tej wyprawy. Postawiłem sobie ten cel już tutaj na miejscu, gdy konfrontacja z rzeczywistością pokazała wszystkie moje słabości. Postanowiłem zatem wracać i spędzić Święta Wielkanocne w gronie rodziny. Nie ma co ukrywać, decyzję o natychmiastowym zejściu przyjąłem z pewną dozą ulgi. Nie miałem żadnego wpływu na decyzję chłopaków o przerwaniu akcji zmierzającej do założenia Dwójki i zejściu do Bazy. Los tak ułożył działania na Cho Oyu. Gdy zszedłem do Bazy w niewielkim odstępie czasowym do PP, oświadczyłem, że nazajutrz schodzę do Bazy Chińskiej i tego samego dnia w nocy z czwartku na piątek o 0:30 lecę z powrotem do kraju. Oznaczało to, że zaczynając zejście w czwartek rano, tego samego dnia (w nocy) wylecę z Kathmandu do Wiednia i Warszawy i w ciągu 24 godzin będę w domu. PP sceptycznie ocenił mój pomysł, ale widząc moją determinację podjął działania: kontakt z Asian Trekking, aby przygotowali logistykę. Załatwiłem sobie przewodnika w osobie Tybetańczyka przebywającego w ABC. Potrzebowałem samochód z Bazy Chińskiej do granicy z Nepalem oraz przewodnika, który pomoże załatwić formalności na granicy Nepal – Tybet, oraz samochód z Kodari do Kathmandu. Zmianę rezerwacji zrobiła sympatyczna Iza z American Express Travel, z którą współpracuję od lat i zawsze mogę liczyć na jej zaangażowanie i operatywność. Asian Trekking w rozmowie telefonicznej z PP potwierdził przyjęcie zlecenia, ale zastrzegł jednocześnie, że nie ma kontaktu z CTMA (chińska agencja turystyczna), ale sugerowano, że nie powinno być problemu z wynajęciem samochodu w Bazie Chińskiej, bo oni mają zawsze przygotowany jeep na wypadek emergency case. Tak więc decyzja zapadła. Poszedłem się pakować i porządkować swoje rzeczy. Przede mną 28 km zejścia do Bazy Chińskiej, następnie podróż samochodem do Zhang Mu, granica, przejazd do Kathmandu i przelot do Warszawy przez Wiedeń. Wszystko w 24 h. Bagaż postanowiłem ograniczyć do rzeczy niezbędnych w czasie podróży. Wyjąłem trzy pary butów na drogę: wspinaczkowe, znakomicie się sprawdzające Kaylandy, na pierwszą część drogi, lżejsze buty trekkingowe tej samej firmy, na ostatni łatwy odcinek i buty sportowe na podróż. Reszta to sprzęt fotograficzny, zmiana odzieży na lekką, lekarstwa i kosmetyki. Byłem gotów w ciągu godziny. Kolacja trochę smutna – przynajmniej dla mnie. Rozmowa się nie kleiła. Odpowiadając na oczywiste pytanie – Dlaczego? – mówiłem, że nie mam czasu i sił na Dwójkę, więc mój pobyt w Bazie przez następne 5 dni nie ma sensu. Wszakże tutaj spędziłem już blisko dwa tygodnie. Racjonalne, ale nasuwa wątpliwość, czy aby na pewno. Wyjąłem z beczki zachowaną na świętowanie zwycięstwa butelkę mojej ulubionej whisky Laphroaig. Na etykiecie napisałem dedykację: „Good luck, Good weather, Good summit”. Pożegnałem się i wcześniej niż zwykle poszedłem spać, aby zacząć dzień o 4:30 czasu nepalskiego. Nie mogłem usnąć, później budziłem się kilka razy, mając kłopoty z uregulowaniem oddechu.


Zejście do Bazy Chińskiej

Długo oczekiwany sygnał alarmowy zegarka podniósł mnie natychmiast na nogi. W mesie czekał już Dawa ze śniadaniem. Kawa, jajko na twardo (jak zwykle). Herbata do termosu. PP pojawił się dla mnie dość nieoczekiwanie. Krótka rozmowa. Ja: „To był najpiękniejszy wyjazd w góry”. Wzajemne życzenia, krótki uścisk. I w dół szybko, nawet się nie obejrzałem na obóz za mną. Jak najszybciej w dół. Zaczął się wyścig z czasem. Wspominać i analizować swój pobyt pod Cho Oyu będę później. Jestem w formie, zauważyłem z pewną satysfakcją, bo dotychczas cierpiałem, gdy trzeba było się wspinać pod Cho Oyu. To wcale nie było tylko w dół – 28 km przy różnicy blisko 1000 m, ale wielokrotnie, szczególnie w pierwszej części trasy, w górę i w dół. Tybetański przewodnik szedł wolno, po pewnym czasie musiałem go poganiać, czemu on się wyraźnie dziwił, bo pewnie myślał, że jestem chory albo słaby. Na wspomnienie moich męczarni z niedalekiej przeszłości, kiedy zabłądziwszy przy podejściu do Bazy, musieliśmy wracać, a jaki nie nadążały, robiło mi się słabo. Droga była łatwa w górę i w dół, pierwszy odpoczynek na miejscu pierwszego noclegu w drodze do bazy. Łyk herbaty, zamiana obuwia na lekkie buty trekkingowe i dalej, już inną drogą. Na ścieżce ruch jak na drodze szybkiego ruchu. Dalej karawany jaków, które mijaliśmy, szły jakby po specjalnie przygotowanej, szerokiej drodze przejezdnej dla samochodów terenowych w późniejszej części sezonu. Płaska, szeroka dolina. Schodząc, miałem widoczną frajdę ze wspinaczki. Czułem się pewnie i mocno. Wypatrywałem dwóch masztów komunikacyjnych, które były dla mnie sygnałem, że do celu blisko. Ucieszyłem się, gdy je zobaczyłem. Tybetańczyk zrobił tutaj kilka skrótów. Do celu dotarliśmy w ciągu 5 godzin 30 minut. Super czas. Widziałem, jak Tybetańczyk idzie w końcówce, podobnie jak ja, na ostatnich nogach. Odczuwałem widoczną satysfakcję. Ale do Kathmandu było jeszcze daleko i logistyczne przeszkody były dopiero przede mną. W Bazie Chińskiej nie było oficera łącznikowego. Pod opiekę wzięli mnie Baskowie – mała 3-osobowa wyprawa. Ich kucharz zabiegał o kontakt z oficerem, a przede wszystkim o jeepa dla mnie. Wyglądałem na chorego, choć byłem tylko zmęczony. Po jakimś czasie pojawił się wreszcie oficer łącznikowy – pewny siebie typ, napawający się swoją władzą. W moim przypadku zareagował szybko i zdecydowanie – wszakże chodziło o pieniądze. Zapłaciłem 441 USD i bez zwłoki wyjechaliśmy Toyotą Land Cruiser z kierowcą w kierunku Tingri.


Teatralne przekroczenie granicy Tybetu

W nieprzyjaznym hoteliku w Tingri szybko się przebrałem, zmieniłem odzież na lekką. Nie było czasu na picie ani jedzenie. Kupiłem kilka butelek coca-coli i ruszyliśmy w drogę. Było już późno, godzina 15:30, a do przejechania pozostało 180 km po tybetańskim płaskowyżu z kilkoma przełęczami powyżej 5000 m n.p.m. Według posiadanych informacji przejście w Zhang Mu zamykane jest o 18:00. Szanse na dotarcie o czasie były zatem minimalne, ale nie rezygnowałem, mając nadzieję, że uda się przekroczyć granicę na przejściu samochodowym, które było otwarte przez 24 h. Na starcie zaproponowałem kierowcy 50 USD, jeśli dojedzie na czas, chcąc wywrzeć presję na jego styl jazdy. Nie miałem złudzeń, że się uda, ale perspektywa dużej kwoty (jak dla niego) pieniędzy zrobiła swoje. Kierowca jechał, jak mógł najszybciej, czasami nawet na skróty, zjeżdżając w dół do kolejnej serpentyny. Spóźniłem się o 30 minut. Dałem kierowcy 100 USD, mówiąc, że to specjalna nagroda za wysiłek i zachęta dla załatwienia przejścia granicy po znajomości i po godzinach. Pierwsze starcie z lokalnym szefem agencji CTMA, która była organizatorem naszego pobytu w Tybecie, niewiele dobrego wróżyło. Powiedział krótko: Nic nie można zrobić, czekać do jutra! Wtedy wpadłem na fortel. Zacząłem udawać ciężko chorego, którego ratunkiem jest szpital w Europie. Rzeczywiście miałem opłakany wygląd, byłem nieogolony, spalony słońcem, zmęczony i brudny. Wyglądałem żałośnie, o czym przekonałem się uprzednio, nie rozpoznając się w lustrze w toalecie ich biura. Chwyciło. Boss zaczął interweniować, wykorzystując swoje ścieżki. Po drodze wspomniałem mu, że może się spodziewać napiwku. Słaniając się na nogach, podpierany przez przewodnika, wkroczyłem na do pustej stacji kontroli granicznej i celnej. Nic nie mówiłem, grałem umierającego. Nie wiem jak, ale poskutkowało. Zaczęto zwracać na mnie uwagę. Argumentacja była oparta na przedstawieniu przypadku zagrożenia życia. W efekcie rozmów telefonicznych ściągnięto z domów kilku celników i dwóch pracowników straży granicznej przywiezionych przez mojego kierowcę. Po 30 minutach przepuścili mnie, nie pytając o nic. Odetchnąłem, wszedłem w wewnętrzny stan euforii. Jadąc do przejścia granicznego z Nepalem, które jest oddalone o 20 minut drogi samochodem w dolinie rzeki, już zacząłem świętować sukces, ale w podświadomości jarzyła się myśl, że to nie koniec problemów.


Nocny rajd do Kathmandu

Po drugiej stronie granicy w Kodari, nikt na mnie nie czekał. Znalazłem Guest House, gdzie przebywają rezydenci Asian Trekking. Byli zaskoczeni, spodziewali się mnie jutro. Byli uprzejmi, ale to wszystko, nic mi nie pomogli. Zostałem zdany na samego siebie, a dodatkowo okazało się, że w związku z działaniami partyzantki maoistowskiej wprowadzono godzinę policyjną i samochody po drogach mogą się poruszać jedynie okazując specjalną przepustkę. Nie poddawałem się, znalazłem chętnego do jazdy kierowcę, którego wyobraźnię poruszyła pokaźna kwota oferowanej zapłaty. Na siebie wziąłem forsowanie posterunków drogowych postawionych co kilkanaście kilometrów przez wojsko. Wsiadłem do wysłużonej Toyoty Corolla, rocznik 80. Przed nami było tylko i aż 140 km na sześć godzin przed odlotem. To dużo czasu, pomyślałem, nawet w warunkach Nepalu. Zaraz jednak przyszło otrzeźwienie, drogi w nocy są kontrolowane przez partyzantów, posterunki wojskowe to tylko demonstracja siły. Podejrzliwie patrzyłem na przyklejony do przedniej i tylnej szyby pokaźnej wielkości napis TURISTS ONLY. Pomimo oficjalnych deklaracji maoistowskich dowódców, że turyści mogą się czuć bezpiecznie, haracz ściągany z zatrzymywanych turystów był jednym ze źródeł utrzymania partyzantów. Zaraz po tym, jak rozpoczęliśmy jazdę, kierowca poinformował mnie, że za 30 km jest pierwszy check point z barierą na drodze, zamykany o 17:00, więc przyjdzie nam negocjować przejazd, bo dojedziemy tam już po godzinie policyjnej. W istocie na tym odcinku takich punktów kontrolnych było 5. Za każdym razem procedura wyglądała podobnie. Podjeżdżamy pod zasieki z drutu, wysiadam z samochodu z rękami podniesionymi do góry, następnie krzyczę do żołnierzy schowanych za umocnieniami z worków wypełnionych piaskiem, że to sytuacja wyjątkowa, zagrożenie życia turysty z Europy. Za każdym razem odgrywałem umierającego, który potrzebuje natychmiastowej pomocy. Zazwyczaj rozmowa z żołnierzami nie załatwiała sprawy, dopiero po kontakcie z dowódcą w jednostce dostawałem zgodę i wolny przejazd. Widać wojsko nie chciało brać odpowiedzialności za nieszczęście zagranicznego “turysty”.  Kierowca zatrzymywał się wielokrotnie w małych wioskach, rozpytując o sytuację na drodze. Z reguły informacja brzmiała, że nie ma zagrożenia. Spodziewano się zwiększonej aktywności partyzantów nazajutrz. Miałem wrażenie, że zbliżając się do Kathmandu, nerwowość kierowcy wzrastała. Ludzie na poboczach drogi wydawali się coraz mniej przyjaźnie nastawieni.

Obserwując kierowcę i drogę jednocześnie, mogłem się w praktyce przekonać, co to znaczy wojna psychologiczna maoistów. Na drodze pojawiły się duże gałęzie drzew, kamienie ułożone w przedziwny sposób, tak aby łatwo się było domyśleć, że to ręka ludzka zrobiła. Znaczenie tych znaków było oczywiste: jesteśmy tutaj, obserwujemy was. Strach kierowcy rósł proporcjonalnie do przebytych kilometrów. W jego wyobraźni wszędzie czaili się Maoiści. Na 40 km przed Kathmandu, pojawili się naprawdę. Za jednym z ostrych zakrętów niespodziewanie w świetle reflektorów pokazała się barykada zwalonych drzew i kamieni, a przed nią ludzie na całej szerokości drogi. Samochód zahamował gwałtownie, zobaczyłem, że większość z nich jest uzbrojona w kije bambusowe, zaledwie kilku w krabiny maszynowe, dopadli nas i zaczęli niemiłosiernie okładać samochód tymi drągami. Nie wiedziałem, co lepsze – zostać w samochodzie, czy wyjść. Tak źle i tak niedobrze. Otworzyłem okno i wychyliłem się, żeby mnie zobaczyli. Prasa donosiła, że nie polują na zagranicznych turystów, wszakże turystyka właśnie należy do największych źródeł dochodów tego kraju. Po tym jak mnie usłyszeli i zauważyli, stało się jasne, że kierowcy nie zlinczują, a samochodu nie podpalą. Pozwolili nam zawrócić. Mój kierowca był szary ze strachu. Po przejechaniu ok. 2 kilometrów zobaczyliśmy na poboczu drogi parking wypełniony kilkudziesięcioma samochodami, które w porę zostały ostrzeżone przed grożącym niebezpieczeństwem. Była godzina 20:30 i 40 km do Kathmandu. Byłem naprawdę już blisko celu. Wszystkie wysiłki na nic. Zagrożenie życia, tym razem realne, zmusiło mnie do podjęcia decyzji o pozostaniu w tym miejscu na nocleg, by przeczekać blokadę, którą partyzanci zwykle likwidowali samoistnie rankiem. Tym samym udowadniali, że są panami nocy. Maoizm w Nepalu to ruch mający na celu głównie obalenie monarchii i wprowadzeniu demokracji parlamentarnej. Ekscesy kolejnych władców skompromitowały ten system sprawowania władzy i maoiści zdobyli szerokie poparcie społeczne. Są inspirowani i wspierani przez Chiny, ale ich program polityczny ma niewiele wspólnego z pierwowzorem.
Nawiązałem kontakt przez telefon satelitarny z Izą z American Express Travel Agency, prosząc o zmianę mojego planu podróży. Zaproponowała wylot po południu następnego dnia przez Delhi do Wiednia, a następnie rano do Warszawy. Miałem potwierdzić zmianę rezerwacji i trasy przelotu w biurze Austrian Airlines w Kathmandu. Ruszyliśmy w ciemnościach o godz. 3:40. W kolumnie ciężarówek przejechaliśmy rozmontowaną barykadę. Do Kathmandu było jeszcze kilka posterunków wojska i policji.


Happy New Year 2063!

Do Thamel Hotel dojechaliśmy przed 5:00. Zapłaciłem dodatkowo 50 USD za szkody wyrządzone przez partyzantów. Mało, ale auto było w opłakanym stanie jeszcze przed podróżą, więc dla właściciela to i tak zarobek. Szybko położyłem się spać do łóżka i wstałem o 8:20. Spakowałem rzeczy do zostawionej w depozycie podróżnej torby North Face. Zjadłem śniadanie w słynnej Pumpernickel Cafe i udałem się do Biura Austrian Airlines. Tutaj czekała mnie kolejna niespodzianka. Drzwi zamknięte i kartka wyjaśniająca: Biuro zamknięte z powodu Święta Nowego Roku 2063. Happy New Year 2063! W pierwszej chwili myślałem, że śnię, ale po chwili uświadomiłem sobie, że w Nepalu nie obowiązuje kalendarz gregoriański, w istocie to Bikram Sambat, będący odmianą kalendarza hinduskiego. Zwątpiłem. Pojechałem z powrotem na Thamel, by zabić czas do momentu otwarcia biur lotniczych i agencji turystycznych w Europie. Kupiłem plakat Cho Oyu, wszedłem do cyber cafe, by na koniec wrócić do Pumpernickel Cafe, gdzie zamówiłem kawę i danish Apple. O 12:00 zadzwoniłem na numer prywatny Izy N. z Biura American Express Travel Agency. W Polsce była 7:00. Przedstawiłem sytuację. Prosiłem o ponowną analizę przypadku. No cóż, nie przewidzieliśmy, że w Wielki Piątek 2006 przypadnie Nowy Rok 2063!


Wesołego Alleluja Świat Wielkanocnych 2006

Nie mając wizy indyjskiej, wykupiłem bilet Sahara Airlines (nowy prywatny przewoźnik indyjski) za 161 USD do Delhi. Zakładałem, że uda się przekonać służby graniczne w Delhi, iż posiadam rezerwację na dalszy lot do Wiednia i w związku z tym mam status pasażera tranzytowego, który nie potrzebuje wizy. Po wylądowaniu okazało się, że biuro Austrian Airlines na lotnisku jest zamknięte i otwierają je dopiero na dwie godziny przed przylotem ich samolotu z Wiednia. Na szczęście Iza N. zostawiła mi numer telefonu do przedstawiciela AA w Warszawie. Po krótkiej rozmowie AA Warszawa przesłało mailem wymagane potwierdzenie rezerwacji do Sahara Airlines, którzy przekazali je kontroli granicznej. Współczesna komunikacja i technologia dają ogromne możliwości działania. Telefon GSM, sms, telefon satelitarny, Internet, e-mail, pomagają najpierw zdobyć potrzebne informacje i podjąć odpowiednie działania. Ostatecznie wpuszczono mnie do obszaru tranzytowego. Pomny różnych doświadczeń, postanowiłem sprawdzić przed odlotem, czy mój bagaż został załadowany na pokład samolotu. Jak pech to pech. Bagażu nie było. Zadziwiające, po tylu przykładach profesjonalizmu, tym razem Sahara Airlines zawodzi! Później w Wiedniu AA przekazało mi informację, że bagaż się odnalazł i przyleci następnym samolotem. Już z pokładu samolotu zadzwoniłem do Marzeny, informując, że przylatuję na Święta Wielkanocne do Polski. Była kompletnie zaskoczona. Na koniec dodam, że w Wiedniu konieczna była zmiana samolotu lecącego do Polski, ponieważ nie przeszedł testu sprawdzającego przed startem. Powrót do hali dworcowej, wyładunek bagażu, oczekiwanie na nową maszynę, znów nerwy i stres. Można powiedzieć, że powinienem się był do tego przyzwyczaić. Skądże. Najważniejsze, że wszystko skończyło się dobrze. W dwa tygodnie później na szczycie Cho Oyu stanął Piotr Morawski i Peter Hamor. Przysłali mi sms-a z podziękowaniem za prezent z dedykacją.

MultiBank – przyjazny świat finansów dla przedsiębiorców i małych firm

MultiBank – powstał w 2001 r. jako detaliczna część BRE Banku SA. MultiBank był zamierzonym połączeniem tradycyjnej bankowości, oferującej kompleksową obsługę w oddziałach (Centrach Usług Finansowych) w całym kraju, z nowoczesną bankowością dostępną przez Internet i telefon w trybie 24/7/365.

Misja MultiBanku to: Przyjazny świat finansów dla wymagających klientów indywidualnych, przedsiębiorców i małych przedsiębiorstw. 

MultiBank stworzył innowacyjną ofertę produktową:

  • MultiKonto – wielowalutowe rachunki dla klientów indywidualnych i firm
  • wielowalutowe karty debetowe
  • Kredyt WWJ (Wszystko w Jednym) – linia kredytowa zabezpieczona hipoteką, której saldo było zmienne i uzależnione od bieżących wpłat i wypłat
  • Centrum Oszczędzania – unikalny ekosystem: zintegrowana oferta lokat bankowych, wielu funduszy inwestycyjnych i dostęp do GPW z rachunku MultiKonto,
  • kredyty gotówkowe, odnawialne, samochodowe,
  • kredyty hipoteczne – Plany Finansowe,
  • karty kredytowe,
  • ubezpieczenia on-line (komunikacyjne, nieruchomości, na życie),
  • lokaty terminowe, produkty strukturyzowane, lokaty walutowe,
  • oferta kredytowa dla firm.

MultiBank zdobył rzeszę blisko 1 miliona klientów, którzy doceniali unikalny model operacyjny doradztwa osobistego w oddziałach i bankowości internetowej, dla załatwiania codziennych spraw finansowych.

PKO Bank Polski SA – od kasy oszczędności do nowoczesnego banku uniwersalnego

7 lutego 1919, dekretem Tymczasowego Naczelnika Państwa Józefa Piłsudskiego, utworzona została Pocztowa Kasa Oszczędności. Pierwszym celem PKO stało się wprowadzenie do obiegu polskiego złotego zamiast marki polskiej (jako pochodnej marki niemieckiej). Od 1920 bank posiadał osobowość prawną, jako instytucja państwowa.

Podczas okupacji niemieckiej ziem polskich, w czasie II wojny światowej Pocztowa Kasa Oszczędności funkcjonowała pod zarządem niemieckim. W 1945 roku działalność Pocztowej Kasa Oszczędności została wznowiona.

W 1948 roku, Dekretem Rady Ministrów zlikwidowano dotychczasową Pocztową Kasę Oszczędności, a jednocześnie powołano do życia nowy bank państwowy – Powszechną Kasę Oszczędności. 1 stycznia 1950 agendy Pocztowej Kasy Oszczędności przejęła Powszechna Kasa Oszczędności, która rozpoczęła działalność z dniem 1 stycznia 1950 r. i z tym dniem na jej rzecz przekazane zostały aktywa i pasywa zlikwidowanej Pocztowej Kasy Oszczędności.

W 1974 do oferty PKO wprowadzono rachunek oszczędnościowo-rozliczeniowy dla osób fizycznych (zwany popularnie ROR).

W 1975 r. Powszechna Kasa Oszczędności została włączona w struktury Narodowego Banku Polskiego.

1 listopada 1987 PKO stała się ponownie samodzielnym bankiem, zmieniając nazwę na Powszechna Kasa Oszczędności Bank Państwowy.

W okresie do początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku, Powszechna Kasa Oszczędności na zasadzie wyłączności obsługiwała klientów indywidualnych w Polsce, podczas gdy Bank Polska Kasa Opieki S.A. (Pekao SA) miał wyłączność na prowadzenie kont walutowych klientów indywidualnych.

W 2000 r. dotychczasową Powszechną Kasę Oszczędności Bank Państwowy przekształcono 12 kwietnia 2000 w jednoosobową spółkę Skarbu Państwa pod nazwą Powszechna Kasa Oszczędności Bank Polski Spółka Akcyjna.

10 listopada 2004 PKO Bank Polski zadebiutował na Giełdzie Papierów Wartościowych w Warszawie.

W okresie sierpień 1998 – marzec 2000 r.  pełniłem funkcję Wiceprezesa Zarządu PKO BP, nadzorując początkowo bankowość detaliczną,  a następnie także rynek mieszkaniowy oraz bankowość korporacyjną i inwestycyjną.  
W tym czasie dokonano restrukturyzacji banku i opracowano nową strategię mającą na celu przekształcenie kasy oszczędnościowej w bank uniwersalny, którego celem było utrzymanie dominującej pozycji na rynku detalicznym i  zostanie liderem w obszarze obsługi małych i średnich przedsiębiorstw (MŚP), dużych korporacji oraz  samorządów lokalnych.
W pierwszym roku wdrażania nowej strategii bank otworzył 960 000 rachunków osobistych Superkonto, co przekładało sie na pozyskanie 1,3 mln nowych klientów. W momencie przekształcenia formy prawnej PKO BP na Spółkę Akcyjną byłem pomysłodawcą zmiany nazwy na PKO Bank Polski SA.

PKO Bank Polski S.A. to spółka z dominującym udziałem Skarbu Państwa i instytucja finansowa o fundamentalnym znaczeniu dla gospodarki, bezpieczeństwa oszczędności Polaków oraz obsługi i rozwoju małych i średnich przedsiębiorców, dużych korporacji, podmiotów publicznych i samorządów lokalnych.

PKO Bank Polski to obecnie największy pod względem aktywów, kapitałów i wartości rynkowej bank w Polsce. Na koniec 2023 roku, PKO Bank Polski to rynkowy lider w segmencie klienta indywidualnego i korporacyjnego. Obsługuje 11,9 mln klientów indywidualnych (co trzeci dorosły mieszkaniec naszego kraju ma rachunek w PKO Bank Polski), których oszczędności w formie depozytów ulokowanych w tym banku, akcji, funduszy inwestycyjnych, obligacji skarbowych  wynoszą ponad 400 mld PLN, tj. ponad 25% oszczędności/inwestycji gospodarstw domowych w Polsce.

PKO Bank Polski obsługuje 578 tys. małych i średnich przedsiębiorców, 18,5 tys. klientów korporacyjnych, którym dostarcza finansowanie w formie kredytów, leasingu i factoringu o wartości blisko 95 mld  mld PLN.

W 1300 placówkach PKO Bank Polski pracuje 25 tysięcy osób.

PKO Bank Polski to druga, po ORLEN SA, pod względem kapitalizacji rynkowej spółka na GPW.

Powszechny Bank Gospodarczy SA (Pekao SA) – głęboka restrukturyzacja

Powszechny Bank Gospodarczy SA, powstał w 1989 roku poprzez wydzielenie struktur organizacyjnych (28 oddziałów operacyjnych w regionie Polski środkowej) i aktywów z Narodowego Banku Polski. Stał się piątym co do wielkości bankiem w sektorze bankowym pod względem aktywów oraz trzecim pod względem wartości udzielonych kredytów. Cechą charakterystyczną PBG SA była obsługa tzw. inwestycji centralnych, strategicznych inwestycji rządowych, finansowanych za pomocą kredytu bankowego gwarantowanego w pełni przez Skarb Państwa. W ten sposób realizowano głównie projekty inwestycyjne w sektorze paliwowo- energetycznym. Największe z nich stały się częścią aktywów PBG SA: Elektrownia Opole, Elektrownia Bełchatów oraz Kopalnia Węgla Brunatnego w Rogowcu.

W styczniu 1993 roku podjąłem pracę w PBG SA jako członek zarządu i Dyrektor Departamentu Kredytów Trudnych  odpowiedzialny początkowo za restrukturyzację portfela złych długów, który sięgał wówczas 67% portfela kredytów ogółem. W okresie dwóch lat bank zrealizował program naprawczy, wykorzystując innowacyjne metody restrukturyzacji finansowej. Jako jedyny bank w Polsce na szeroką skalę zastosował zamianę wierzytelności na akcje przedsiębiorstw. Bank zawarł 2 5 ugód bankowych, na kwotę zobowiązań 5,995 mld zł, z czego umorzeniu podlegało 65%, konwersji na akcje 28%, a spłacie zaledwie 7% zobowiązań. Nabyte tą drogą akcje przedsiębiorstw były zalążkiem PBG Funduszu Inwestycyjnego, pierwszego w Polsce funduszu inwestycyjnego o charakterze restrukturyzacyjnym.

Następnie, jako Wiceprezes zarządu PBG SA (do maja 1998 r.) byłem odpowiedzialny za przygotowanie nowej strategii rozwoju i obszar bankowości detalicznej, korporacyjnej i inwestycji kapitałowych.

Opracowany w 1993 roku nowy Plan Strategiczny zakładał, że PBG S.A. stanie się uniwersalnym bankiem komercyjnym działającym na obszarze całego kraju. Było to sygnałem do szybkiego rozwoju bankowości detalicznej i gwałtownej ekspansji terytorialnej, a liczba oddziałów wzrosła na koniec 1996 r. do 122. Aby sprostać oczekiwaniom rynku w zakresie kompleksowej oferty finansowej bank stworzył Grupę Kapitałową PBG, w której skład wchodziły:  PBG Leasing SA, PBG Fundusz Inwestycyjny (fundusz podwyższonego ryzyka specjalizujący się w restrukturyzacji przedsiębiorstw), BTUiR Heros (ubezpieczenia), PBG Nieruchomości (działalność na rynku nieruchomości komercyjnych i mieszkaniowym), PBG Informatyka oraz Grupa Zarządzająca Łódź, która zajmowała się powierniczym zarządzaniem przedsiębiorstwami i funduszami zamkniętymi.

Bank został wyróżniony tytułem „Lidera Polskiego Biznesu” za szczególne osiągnięcia w restrukturyzacji przedsiębiorstw, a Sławomir Lachowski odznaczony w 1966 roku Srebrnym Krzyżem Zasługi za osiągnięcia w rozwoju i restrukturyzacji polskiego sektora bankowego.  

W lipcu 1996 r. Rada Ministrów podjęła decyzję o utworzeniu grupy bankowej wokół Banku Polska Kasa Opieki SA i przejęciu trzech banków regionalnych: Powszechnego Banku Gospodarczego w Łodzi, Pomorskiego Banku Kredytowego w Szczecinie, oraz Banku Depozytowo-Kredytowego w Lublinie.

Suma funduszy własnych czterech banków Grupy – 2 005 mln zł – zapewniała Grupie Pekao SA pozycję lidera przed Bankiem Handlowym SA (1 849 mln zł) i Bankiem Gospodarki Żywnościowej SA (1 435 mln zł) i stanowiła 12% funduszy własnych całego polskiego sektora bankowego (bez uwzględnienia banków spółdzielczych). Aktywa Grupy w wysokości 42,6 mld zł przewyższały znacznie aktywa PKO BP (36,5 mld zł) i ponad trzykrotnie Banku Handlowego SA (14 mld zł). Na koniec 1996 r. stanowiły 21,5% sumy bilansowej wszystkich polskich banków. Grupa kontrolowała również blisko 19% rynku kredytów (wartość portfela kredytowego brutto na koniec 1996 r. w wysokości 14,3 mld zł była większa niż jakiegokolwiek innego banku działającego w Polsce) oraz 24% rynku depozytów (26,6 mld zł). Większą wartość depozytów miało jedynie PKO BP – 32,1 mld zł. Łączna liczba placówek banków należących do Grupy Pekao wynosiła 450 placówek. Jedynie PKO BP dysponowało większą siecią, która obejmowała 817 placówek w tym 417 oddziałów.

MSL Patagonia 2009

Mapa podróży


Zobacz dużą mapę

Patagonia – to określenie znane powszechnie, nawet, jeśli jego precyzyjna definicja umyka naszej uwadze. Trudno jednoznacznie powiedzieć dlaczego, ale to fakt. Niejednokrotnie nie wiemy skąd, ale nazwa – Patagonia jest nam znana i niewytłumaczalnie bliska. Być może ze względu na to że Patagonia, to dźwięczne i łatwe do zapamiętania słowo, a jego wymowa nie sprawia trudności w żadnym języku. Gdy zastanowimy się nieco, to każdemu z nas przychodzą na myśl inne konotacje – Cieśnina Magellana, Ziemia Ognista (koniec świata), Kanał Beagle, Przylądek Horn, Cerro Torres i Fitz Roy, Torres del Paine i lodowiec Perito Moreno, bezkresny step, farmy bydła i owiec, ale także niezwykłe postacie znanych podróżników i odkrywców jak Ferdynand Magellan, Sir Francis Drake, Charles Darwin. Dla wielu, młodych i starszych, Patagonia nierozłącznie wiąże się z postacią Antoine de Saint-Exupery i jego niezapomnianej opowieści Mały książę, ale także Nocny lot. Dla współczesnych podróżników, raczej niż turystów, którym wystarczają przewodniki typu Lonely planet, Rough guide, czy Time out, lekturą obowiązkową z zakresu literatury drogi stała się książka Bruce’a Chatwina W Patagonii. Szkoda, że nikt ze znanych pisarzy argentyńskich, Jose Louis Borges, Julio Cortazar, Ernesto Sabato, nie poświęcili uwagi Patagonii. Pozostaje zatem lektura urodzonego w Quimchi (Chiloe) pisarza chilijskiego Francisco Coleone, którego zbiór opowiadań Opowieści z dalekiego Południa, daje znakomity pogląd na historię, przyrodę i życie w różnych częściach tego ogromnego i zróżnicowanego terytorium, na Ziemi Ognistej, w Patagonii Północnej i na wyspie Chiloe.

Patagonia jako pojęcie geografii fizycznej zajmuje obszar na południe od rzeki Rio Negro w Argentynie i Rio Biobio w Chile. To region zróżnicowany pod względem geograficznym i w większości mało przyjazny dla człowieka. Na zachodzie od relatywnie niskiego pasma Andów bezkresne stepy argentyńskiej części Patagonii przez większość roku chłoszcze suchy i zimny wiatr. Zachodnia Patagonia to wąski, długi pas lądu, gdzie góry schodzą prawie do morza, a jego urozmaicona linia brzegowa układa się w mnóstwo przepięknych fiordów. Wzdłuż wybrzeża rozciąga się labirynt wysp. Teren porasta gęsty las o podmokłym podłożu. Rejon ten w przeciwieństwie do stepów Rio Negro, Chubut i Santa Cruz w Argentynie ma nadmiar wody z powodu częstych opadów deszczu dzięki południowo zachodnim wiatrom, przynoszącym masy powietrza znad Pacyfiku. Najwyższe szczyty południowej części pasma Andów wznoszą się na wysokość nieco ponad 3000 m, zatrzymując większość opadów po stronie zachodniej i tworzą największą pokrywę lodową poza Antarktydą.

Patagonia nie jest regionem przyjaznym dla życia. Wegetacja jest w części wschodniej uboga, góry targane są zimnym, przejmującym wiatrem, a również zachód jest zimny, wietrzny i deszczowy. Na obszarze pięciokrotnie większym niż Włochy mieszka mniej ludzi niż w aglomeracji Warszawy. Rdzenni mieszkańcy tych obszarów to Mapuche i Tehuelche na północy, Halakwalup na południu Chile oraz Selknam (Ona) i Yahgan (Yamana) na Ziemi Ognistej. W okresie kolonizacji hiszpańskiej aktywność militarna, gospodarcza i polityczna koncentrowała się najpierw na terytoriach, gdzie eksploatowano metale szlachetne. Później możliwość rozwoju produkcji rolnej na żyznych ziemiach w przyjaznym klimacie przyciągała kolonizatorów z Hiszpanii. Patagonia nie oferowała ani jednego ani drugiego, dlatego przez wieki pozostawała niezauważona. Początki jej eksploracji wiążą się nierozłącznie ze strategicznym znaczeniem Cieśniny Magellana dla transportu i handlu międzynarodowego. Do początków XIX w i uzyskania niepodległości wielu państw na tym kontynencie handel pomiędzy Ameryką Łacińską a Europą, z wyjątkiem Brazylii, był monopolem Hiszpanii. Stąd wszystkie próby kolonizacji Patagonii podejmowane były przez Hiszpanów i nie przyniosły spodziewanych rezultatów. Przyroda prędzej, czy później zniechęcała przybyszów, wielu skuszonych wizją Nowego Świata zapłaciło życiem za ten krok. Dopiero po uzyskaniu przez Argentynę niepodległości, wraz z otwarciem tego kraju dla interesów gospodarczych innych krajów europejskich zainteresowanie nieurodzajną ziemią Patagonii wzrosło. Przełom nastąpił na początku dwudziestego wieku, gdy okazało się, że stepy Patagonii nadają się do hodowli owiec. Powstały ogromne farmy i miliony owiec, a później także krów zadomowiły się tutaj na dobre. Dzisiaj to właśnie rolnictwo i eksploatacja złóż ropy naftowej i gazu stanowi o znaczeniu gospodarczym tego regionu. Pomimo wszystko Patagonia to region bezkresnych stepów, surowych, cudownych górskich krajobrazów, niezwykłych lodowców i urzekających fiordów.

Podobnie jak w Stanach Zjednoczonych ekspansja terytorialna i ekonomiczna białego człowieka doprowadziła do wyniszczenia ludności tubylczej. Ostatni rdzenny mieszkaniec Ziemi Ognistej zmarł 1999 r., w Północnej części Patagonii mieszka jeszcze nieco ponad milion Mapuche, przedstawicieli walecznego plemienia, które przez blisko 300 lat skutecznie przeciwstawiało się kolonizacji hiszpańskiej. Zdecydowana większość mieszkańców Patagonii w Argentynie ma swoje korzenie w krajach europejskich, głównie – Hiszpanii, Wielkiej Brytanii, Chorwacjii w Niemczech. Podobnie w Chile, chociaż tutaj Mapuche są wyjątkowo dobrze reprezentowani, szczególnie na północy w regionie Araucania i Los Lagos.

Wyjeżdżając do Ameryki Południowej w podróż Panamericaną było dla mnie sprawą oczywistą, że Patagonia stanie się ukoronowaniem wyprawy. Do Buenos Aires, które jest końcowym punktem Carretera Panamericana, dotarliśmy na początku kwietnia 2009 roku i postanowiliśmy wrócić do domu, bowiem w Argentynie właśnie rozpoczęła się jesień, a to jest zdecydowanie zły okres na wyjazd do Patagonii. Nasz samochód, którym odbyliśmy podróż z Nowego Jorku do Buenos Aires – Jeep Wrangler Rubicon został na parkingu zapewnionym w ostatniej chwili przez przypadkowo poznanego Argentyńczyka.

Powrót do Buenos Aires nastąpił 11 listopada 2009 r., późną argentyńską wiosną, co miało zapewnić dobrą pogodę i temperatury pozwalające na spędzanie nocy w namiocie, który mamy zainstalowany na dachu. Jak zawsze plan podróży był ograniczony do zarysu trasy i głównych punktów zainteresowań. Celem końcowym była jest Ushuaia, położona na południowym krańcu Ziemi Ognistej, zwana miastem na końcu świata. Początkowo zamierzałem sprzedać samochód po zakończeniu podróży, ale okazało się to z wielu względów niemożliwe – wysokie cło i biurokracja odstraszyła mnie skutecznie. Ponieważ samochód trzeba wysłać transportem morskim do Polski, a jedynym portem nadającym się do tego jest Valparaiso (Chile) lub Buenos Aires więc nie pozostało nam nic innego jak wrócić do Buenos Aires inną drogą, przez Patagonię chilijską i w ten sposób przejechać wszystkie warianty Panamericany, ten kończący się w Ushuaia, jak również przedłużenie oficjalnej Panamericany z Santiago de Chile do Puerto Monnt i dalej do Villa O’Higgins (Carretera Austral).

Przed wyjazdem, wspólnie z Marzeną określiliśmy główne punkty zainteresowań, które postanowiliśmy zrealizować, reszta podróży ma być DROGĄ, podziwianiem krajobrazów, przeżyciem spotkań i rozmów z ludźmi, rozkoszowaniem się miejscowymi potrawami i znakomitym winem.

W założeniach programu wyprawy na pierwszym miejscu znalazł się trekking wokół legendarnego szczytu Fitz Roy z nadzieją na możliwość podziwiania Cerro Torres w Parku Narodowym de los Glacieres. Lodowiec Perito Moreno jest magnesem przyciągającym ludzi z całego świata, my również daliśmy się skusić opisom tego zjawiskowego miejsca. Wieloryby na półwyspie Valdez były marzeniem Marzeny od zawsze, więc Puerto Madryn zostało wpisane na listę. Farmy owiec w Patagonii to chyba najbardziej charakterystyczny element mojego wyobrażenia o tej części świata, więc wizyta w Estancii, o ile to możliwe kilka noclegów, było naszym priorytetem, który chcieliśmy zrealizować ad hoc, tj. zatrzymując się tam, gdzie nam się spodoba najbardziej. Wizyta w winnicach Patagonii (Nequen, Rio Negro) o których ostatnio bardzo głośno, bowiem wina z tych winnic nieoczekiwanie zostały nagrodzone w najważniejszych konkursach światowych, to mój pomysł. San Carlos de Bariloche i San Martin de los Andes były miejscami gorąco polecanymi przez znajomych Argentyńczyków, wpisaliśmy je zatem na listę priorytetów ale bez przekonania. Ruta 40 w Argentynie to jak Highway 66 w USA, albo nawet coś więcej, bo argentyńska trasa ma więcej autentyzmu niż jej amerykański odpowiednik. Podróżując w Patagonii samochodem nie da się jej ominąć, więc nie musieliśmy planować, by zrealizować ten oczywisty cel. W drodze powrotnej musieliśmy dokonać trudnego wyboru pomiędzy podróżą statkiem z Puerto Natales do Puerto Monnt a jazdą samochodem 800 km odcinkiem Carratera Austral. Wybraliśmy drugi wariant, bowiem tym razem dysponujemy samochodem, na przyszłość odkładając podróż fiordami Patagonii. Carratera Austral stała się kultową trasą Patagonii. Jest wciąż trudna do pokonania ze względu na szutrową nawierzchnię i ulewne deszcze, które zmieniają w oka mgnieniu szosę w nieprzejezdny trakt, a występujące z brzegów rzeki nie dają szans na przejazd przez mosty. Jednak krajobrazy stromo wystrzelających w niebo szczytów andyjskich, jezior i lasów są warte ryzyka i wysiłku niezbędnych do przejazdu ta trasą, która wymaga dobrze przygotowanego do tych warunków pojazdu. Pewniakiem na liście miejsc do odwiedzenia jest wyspa Chiloe, największa poza Ziemią Ognistą w Ameryce Południowej, z wielu względów interesująca, a jej zabytki architektury sakralnej (drewniane kościoły) zostały nawet wpisane na światową listę Pomników Dziedzictwa Kultury UNESCO. Jadąc do Santiago de Chile drogą Ruta 5 będzie okazja odwiedzin w najbardziej znanych winnicach Chile, zobaczymy na którą wypadnie, decyzję podejmiemy ad hoc. Produkty wielu z nich znam, więc z tym większym zainteresowaniem zobaczymy jak produkcja tych doskonałych win wygląda na miejscu. To wszystkie punkty programu określone przed wyjazdem, niektóre z nich nawet dość nieprecyzyjnie. Relacje i zdjęcia z podróży będą zatem najlepszym opisem naszych wrażeń i przeżyć. Do Patagonii jedziemy z wielkimi nadziejami na romantyczne przeżycia i bez żadnych uprzedzeń.

Buenos Aires – Dom Polski. Święto Niepodległości. Patagonia 2009

Polacy na emigracji, to temat sam w sobie. W Argentynie, podobnie jak w innych krajach, gdzie nasi rodacy przyjechali za chlebem, Polonia chętnie przyznaje się do swoich korzeni, pielęgnuje wspomnienia i tradycje.   W ostatnim okresie ma również wiele powodów do dumy wskazując na transformację polityczną i gospodarczą kraju swoich przodków. Pamiętam obrazek sprzed kilku lat, kiedy w styczniu 2005 r., wracając z treningu biegowego  do mieszkania nieopodal Ambasady Polski w Buenos Aires, zobaczyłem  bardzo długą kolejkę oczekujących przed Konsulatem RP ustawioną wcześnie rano na długo przed jego otwarciem. Znając obyczaje Argentyńczyków, którzy wstają późno i zaczynają jakąkolwiek aktywność po 9-tej rano,  tłum przed polskim konsulatem o siódmej rano wywołał we mnie ogromne zdziwienie. Zapytałem później Ambasadora Polski co się za tym kryje, nieufnie podejrzewając biurokrację o brak sprawności w załatwianiu spraw konsularnych. Ambasador Sławomir Ratajski z wyraźną satysfakcją w głosie odpowiedział, że od momentu, kiedy Polska stała się członkiem Unii Europejskiej polski paszport stał się niezwykle pożądanym i nagle pojawiło się kilka tysięcy wniosków o wydanie tego dokumentu dla osób legitymujących się polskim obywatelstwem. Kiedyś polski paszport sprawiał same problemy, wjazd do wszystkich krajów poza kilkoma sąsiadującymi krajami „obozu socjalistycznego”, wymagał wizy a jej otrzymanie z reguły było niełatwe. Na wielu granicach doświadczyłem tego na własnej skórze, gdzie polski paszport wzbudzał zdziwienie i podejrzliwość. W  przenośni i dosłownie posiadacze paszportu z orzełkiem byli traktowani jako obywatele z innego świata. Na szczęście wszystko się zmieniło. Obecnie polski paszport stanowi o przynależności do Europy (UE) a co za tym idzie daje wolny wjazd do większości krajów świata. Dla mieszkańców Argentyny i innych krajów mających polskie korzenie polski paszport stanowi  przepustkę wjazdu do Europy i nie tylko. Mając polski paszport można znacznie łatwiej znaleźć pracę i osiedlić się w większości krajów europejskich. Dlatego obecnie obserwuje się odwrócenie trendu, to nie obce paszporty ale polski stał się obiektem pożądania. Najlepiej jest zatem posiadać dwa paszporty, kraju w którym na stałe się przebywa i polski, ze względów praktycznych. Wielu emigrantów z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych odnawia swe związki z krajem i aplikuje na powrót o polski paszport; zdarza się, że czynią to również ci, których powiązania sięgają kilku pokoleń wstecz. 

Polonia w Argentynie nie jest liczna, skoncentrowana głównie w prowincji Missiones, La Plata i samym Buenos Aires. Opis relacji w środowisku Polaków zawarty w Dziennikach W.Gombrowicza przedstawia karykaturalny obraz skłóconej i zawistnej grupy. Wiele się zmieniło od tego czasu. Moja znajomość tego środowiska jest powierzchowna, ale zdecydowałem się o tym wspomnieć, bo miałem okazję poznać kilka wyjątkowych osób polskiego pochodzenia identyfikujących się z mocno z krajem ojczystym.

 Ojciec pani Hani był oficerem Wojska Polskiego, kiedy Niemcy zaatakowali Warszawę 1 września 1939 roku. W momencie ataku był na służbie, zadzwonił do będącej w ósmym miesiącu ciąży żony z instrukcją by natychmiast spakowała niezbędne rzeczy w jedną walizkę i wyruszyła niezwłocznie  w kierunku południowej granicy kraju. Żona potraktowała polecenie jako rozkaz i wykonała go. Po tygodniu znalazła się w Rumunii, gdzie urodziła córkę. Od męża nie miała żadnych wiadomości ale zachowała nadzieję. Po roku wyjechała wraz z wieloma polskimi uchodźcami do Portugalii, gdzie za pomocą Czerwonego Krzyża uzyskała radosną wiadomość, że mąż żyje. Nawiązali kontakt listowny. On znalazł się w międzyczasie w Anglii, gdzie organizował polskie oddziały Dywizjii Gen. Maczka.  Po jakimś czasie zdołał zorganizować transport rodziny wojskowym samolotem do Londynu. Pech chciał, że po wielu miesiącach oczekiwania żona zachorowała w ostatniej chwili i  zrozpaczona nie mogła  wsiąść na pokład samolotu.  Maszyna została zestrzelona nad Atlantykiem przez Niemców. Dowiedziawszy się o tragedii pani Ewa natychmiast wysłała do męża telegram:  Z nami wszystko w porządku. Córeczce  wyszedł właśnie trzeci ząbek. Cenzura wojskowa zatrzymała korespondencję, a Pan Adam wpadł w czarną rozpacz na wiadomość o utracie żony i córki. Było trudno, ale Pani Ewie udało się przekonać wojskowych, że musi się dostać szybko do Londynu. Dostała drugą szansę. Gdy pojawiła się w drzwiach londyńskiego mieszkania męża, ten zemdlał z wrażenia. W nocy została poczęta Pani Hania. Po wojnie nie mógł wrócić do kraju, postanowił wyjechać z Europy.  Jako specjalista inżynier balistyki dostał zaproszenie do udziału w programie rakietowym USA, który później zaowocował zbudowaniem rakiet zdolnych wynieść człowieka na księżyc. Obawiał się, że kolejna wojna światowa wybuchnie wkrótce, a tym razem terytoriom USA nie pozostanie na uboczu. Wyjechał do Argentyny. Pani Hania dorosła tutaj, urządziła się, mieszka w Buenos Aires.  Poznałem ja w 2005 r., mówi piękną polszczyzną, świetnie wykształcona, zna znakomicie historię i współczesne  problemy  Polski. Do kraju swoich rodziców przyjechała po raz pierwszy w 2009 r. w wieku 68lat, gdy ją spotkałem była zachwycona Polską. Tego wieczora, gdy przylecieliśmy do Buenos Aires nie miała dla nas czasu, była na próbie chóru, który nazajutrz miał wystąpić z recitalem z okazji Święta Niepodległości Polski. Była niezwykle przejęta, gdy występowała na scenie śpiewając pieśni narodowe obok Chóru Akademickiego Uniwersytetu Poznańskiego.  

         Paloma i Santo wystąpili na uroczystości z okazji Dnia Niepodległości, która odbywała się w świeżo odnowionym Domu Polskim w Buenos Aires, w strojach krakowskich. To piękne dzieci o ciemnej karnacji i kruczoczarnych włosach, oboje wyglądali znakomicie i z dumą prezentowali swoje przebranie. To dzieci Soledad. Jej matka, pochodzi z starej szlacheckiej rodziny z tradycjami. W Argentynie należeli do elity intelektualnej, przyjechali jako zamożni ludzie i zdołali tutaj jeszcze pomnożyć majątek.  Matka Soledad przyjechała do Polski z Argentyny po zakończeniu drugiej wojny światowej. Wyszła za mąż za komunistę, a Soledad jest owocem tego związku. W Polsce nie wiodło się im źle. Gdy w Argentynie matka odziedziczyła spory spadek, Soledad , która własnie zaczęła studiować iberystykę, jako najmłodsza z trojga rodzeństwa, ale najbardziej zaradna, została wysłana na drugi koniec świata by załatwić sprawy . Gdy przybyła do Buenos Aires rodzina zadbała o to by stworzyć okazję do zawarcia ciekawych znajomości dla młodej kobiety, ciekawej świata i ludzi. W efekcie Soledad zakochała się  w przystojnym  Argentyńczyku pochodzącym ze znanej, starej rodziny hiszpańskiej. Została na stałe w Argentynie. W międzyczasie na świat przyszło dwoje dzieci. Mąż zajmuje się interesami, mają sporo inwestycji w nieruchomości i dużą farmę odległą o kilkaset kilometrów od Buenos Aires, ale na co dzień zarządza nią wynajęty administrator. Mieszkają w prestiżowej dzielnicy w samym centrum Buenos Aires. Soledad udziela się w Związku Polaków w Argentynie, mąż doskonale mówi po polsku. Ona właśnie skończyła iberystykę na Uniwersytecie Warszawskim, studia które przerwała przed laty. Oboje niesłychanie sympatyczni, życzliwi, otwarci na świat. W czasie kolacji rozmawialiśmy w języku polskim. Interesują się żywo tym co dzieje się w Polsce, Soledad pewnie odzyska część majątku skonfiskowanego po wojnie przez komunistów. Niezależnie od tego szukają okazji inwestycyjnych w naszym kraju. 

         Dom Polski, siedziba Związku Polaków w Argentynie po remoncie sfinansowanym ze środków państwa polskiego przeznaczonych na pomoc dla Polonii, wygląda naprawdę imponująco. Ma znakomitą lokalizację, w sercu starej dzielnicy Buenos Aires Palermo Viejo, niedaleko centralnego placu Plaza Borges. Uroczystość z okazji Dnia Niepodległości odbyła się w pierwszą niedzielę po 11 listopada. W największej sali Dom Polskiego, która może zmieścić pewnie 150-200 osób rozpoczęto uroczystości mszą świętą, która stanowiła okazję do poświęcenia przybytku po remoncie kapitalnym. Później występy zespołów (młodzieżowych i nie tylko) prezentujących polskie tańce ludowe, a następnie występ miejscowego Chóru Polskiego i gościnnie Akademickiego Chóru Uniwersytetu Poznańskiego. Po południu zamknięto ulicę przed Domem Polskim i rozpoczęło  się polskie święto dla mieszkańców Buenos Aires. Występy zespołów tanecznych na ulicy wzbudziły zainteresowania i burzliwe oklaski. Frajdę mieli również aktorzy tego widowiska. Cieszę się, że mogliśmy wziąć udział w takim wydarzeniu. Dobra organizacja tej uroczystości i jej przebieg, jak również wartości artystyczne i socjalne dają dobre świadectwo Argentyńczykom polskiego pochodzenia jak i Polsce. 

Winnice Patagonii: Río Negro i Neuquén. Patagonia 2009

Patagonia to nie tylko rozległe stepy, owce, lodowce i góry. Dla wielu może być zaskoczeniem, że od ponad 100 lat w tym surowym regionie uprawia się winną latorośl i produkuje wino. Winiarstwo w Patagonii, szczególnie w regionach Río Negro i Neuquén, zyskało na znaczeniu, oferując jedne z najbardziej wyjątkowych win w Argentynie.Pinot Noir to odmiana, która szczególnie dobrze radzi sobie w chłodniejszym klimacie Patagonii. Wina te są złożone, z aromatami czerwonych owoców, ziemistymi nutami oraz delikatnymi taninami. Pinot Noir z Doliny Río Negro jest często porównywany do najlepszych win z Burgundii, oferując wyjątkową elegancję i finezję.

Malbec z Doliny Río Negro różni się od tego produkowanego w Mendozie. Jest bardziej elegancki, z wyraźnymi nutami czerwonych i czarnych owoców, delikatnymi przyprawami oraz subtelną kwasowością. Wina te charakteryzują się złożonością i długowiecznością, co czyni je jednymi z najbardziej poszukiwanych win z Patagonii.

Regiony winiarskie Neuquén i Río Negro w Patagonii różnią się pod względem wielkości powierzchni upraw winorośli. Dolina Río Negro, z dłuższą historią winiarstwa, ma bardziej rozwinięty obszar upraw. Obecnie powierzchnia winnic w regionie Río Negro wynosi około 2 500 hektarów. Region winiarski Neuquén jest stosunkowo młody, ale szybko się rozwija. Obecnie powierzchnia winnic w Neuquén wynosi około 1 600 hektarów, a głównym obszarem uprawy winorośli jest San Patricio del Chañar.

Najbardziej znana winnica Patagonii, Humberto Canale, została założona w 1909 roku przez inżyniera Humberto Canale, który, zainspirowany potencjałem regionu, postanowił założyć tu jedną z pierwszych profesjonalnych winnic w Patagonii. Canale, pochodzący z Buenos Aires, odegrał kluczową rolę w rozwoju rolnictwa i irygacji w regionie. Winnica Humberto Canale, położona w sercu Doliny Río Negro, stała się symbolem jakości i innowacji w argentyńskim winiarstwie. Korzysta z unikalnych warunków klimatycznych regionu, charakteryzujących się suchymi dniami i chłodnymi nocami, które sprzyjają produkcji win o wysokiej koncentracji smaków i aromatów. Gleby winnicy, głównie aluwialne i dobrze przepuszczalne, pozwalają na produkcję win o wyjątkowej strukturze i elegancji. Linia win Humberto Canale Gran Reserva jest znakomita, a co ważne, wina te są dostępne w przyzwoitych cenach także w Polsce.

W 1999 roku Julio Viola, biznesmen i czołowy deweloper z Neuquén, otrzymał 2,5 miliona dolarów kredytu rządowego na zakup 3000 hektarów ziemi w dolinie Patricio del Chañar, położonej około 30 kilometrów od Neuquén. Od wielu lat z powodzeniem uprawia się tutaj owoce, głównie jabłka. Nawet jedna z miejscowości na początku doliny nazywa się Manzanilla – Jabłko. Dolina o szerokości około 3 kilometrów jest zasilana wodami z Rio Neuquén, które płyną ze śniegów i lodowców w niedalekich Andach. Stanowi ona piaszczystą równinę porośniętą kępami krzewów, ograniczoną wysokimi na 100-150 metrów prawie pionowymi ścianami. Powyżej doliny rozpościera się ogromny płaskowyż północnej Patagonii o wysokości 550 metrów. Z lotu ptaka dolina wygląda jak potężna dziura wzdłuż brzegów Rio Neuquén.

Julio Viola, choć nie miał doświadczenia w rolnictwie ani w winiarstwie, posiadał wyjątkowy instynkt do interesów. Neuquén rozwija się dzięki ropie naftowej, którą się tam wydobywa i przerabia, a także jest jednym z głównych centrów sadownictwa w Argentynie. Na zakupionej ziemi Viola stworzył system kanałów zasilanych wodą z Rio Neuquén, które nawadniają obszar 3000 hektarów. Sprowadził ekspertów z Mendozy i Francji, znających się na winiarstwie, i na większości areału posadził krzewy Malbec, Merlot, Pinot Noir, Cabernet Sauvignon, Sauvignon Blanc i Chardonnay. Pierwszy zbiór przeznaczony na produkcję wina nastąpił w 2003 roku. Viola zatrzymał sobie nieco ponad 1/3 plantacji, resztę sprzedał z dużym zyskiem jako winnice zbudowane pod klucz. Nabywcami byli nowi w biznesie winiarskim inwestorzy – miejscowi sadownicy, jak rodzina Schroeder czy Graffigna, inwestorzy finansowi związani z regionem, jak spółka NQN, a nawet zagraniczni inwestorzy branżowi, jak Concha y Toro z Chile.

Dźwignią rozwoju winnic w Neuquén stał się marketing marki Patagonia. Bodega del Fin del Mundo, Universo Austral – same nazwy mówią za siebie. Wszystkie te winnice wykorzystują świadomie swoją lokalizację jako wyróżnik, sygnując swoje wina nazwą „Patagonia Argentina” jako miejsca pochodzenia. Nazwa Patagonia pojawia się w każdym możliwym kontekście na etykiecie i w materiałach promocyjnych. Bazując na powszechnej znajomości marki Patagonia, osiągają one swój cel, a nawet więcej – kreują ciekawość na bazie zaskoczenia. Mało kto spodziewa się, że w Patagonii można produkować wino. Okazuje się, że można, i to bardzo dobre.

Wszystkie bez wyjątku winnice w San Patricio del Chañar to dzieło Julio Violi. Jego Bodega del Fin del Mundo obecnie obejmuje 850 hektarów, a w sąsiedztwie wciąż znajduje się trochę ziemi na dalszy rozwój. Pozostałe winnice są relatywnie małe, wielkości 100-200 hektarów, co w warunkach Argentyny stanowi butikowe przedsięwzięcie. Większość produkcji jest eksportowana, co było jednym z głównych powodów ich stworzenia, ponieważ na krajowym rynku trudno byłoby konkurować.

Odwiedziliśmy trzy winnice: NQN, Bodega del Fin del Mundo i Familia Schroeder. Najlepsze wrażenie wywarła na nas Bodega Familia Schroeder. Pięknie utrzymane i wspaniale położone plantacje krzewów, nowoczesny budynek wkomponowany w strome zbocze doliny, unikalny grawitacyjny system produkcji, eliminujący użycie pomp na każdym etapie procesu produkcji wina, to tylko niektóre z jej atutów. Nad plantacją i procesem produkcji czuwa doświadczony winiarz, którego rodzina Schroederów „podkupiła” z Bodega Salentein z Mendozy. Wina są firmowane marką Saurus, nawiązującą do dinozaura, którego szczątki znaleziono na terenie winnicy podczas budowy. Niezależnie od tego, ile w tym prawdy, historia ta sprzedaje się dobrze, a wina znakomicie. Pinot Noir Familia Reserva Schroeder to, jeśli nie najlepszy, to jeden z najlepszych trunków tego rodzaju w Argentynie. Merlot udaje się tutaj równie doskonale, podobnie jak w NQN i Bodega del Fin del Mundo, gdzie także mieliśmy okazję spróbować znakomitych Sauvignon Blanc. Bodega del Fin del Mundo i NQN produkują również niezłe wina musujące metodą szampańską.

Obiad w restauracji prowadzonej przez winnicę Familia Schroeder był smakowitym podsumowaniem naszej wizyty w dolinie San Patricio del Chañar. Wiosna to początek sezonu turystycznego, więc nie spotkaliśmy w winnicach żadnych turystów, a w przestronnej restauracji oprócz nas były jeszcze tylko dwie osoby. Wspomnienie zatłoczonych restauracji w winnicach Mendozy skłoniło mnie do refleksji, skąd tutaj, na odludziu – 1200 km od Buenos Aires i 600 km od San Carlos de Bariloche, gdzie można się spodziewać tłumów – mają się wziąć turyści. Faktem jest, że poprzedniego dnia poszukiwanie przyzwoitego noclegu w Neuquén zaskoczyło nas niezmiernie, bo okazało się, że w polecanych hotelach nie było miejsc. Na szczęście udało nam się znaleźć kwaterę prywatną na przedmieściach, choć przypadkiem. Jak mówi przysłowie, „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło” – dzięki temu zjedliśmy kolację w fajnym miejscu o nazwie Parilla Jose y Jose, otwartym o 23:00. Dotarliśmy tam za radą gospodyni, zaraz po tym jak zdołaliśmy się zakwaterować. Jak można się spodziewać, menu składało się z argentyńskich steków i czerwonego wina – Malbec Reserva Familia Graffigna z pobliskiej winnicy. Jeden z właścicieli stał za barem, drugi w kuchni przygotowywał mięso. Trzeci Jose, któremu zawierzyliśmy przy wyborze potraw i wina, podawał posiłki do stołów, zaznaczając, że on tu „tylko pracuje”, w odróżnieniu od swoich wspaniałych chlebodawców. Pora była późna, ale przy stołach wciąż było sporo ludzi, a przed północą przybyli kolejni goście. Przy stolikach spożywały posiłki całe rodziny z dziećmi w wieku kilku lat, co, biorąc pod uwagę późną porę, wprawiło nas w zdumienie. Argentyńczycy są gadatliwi, jak wszyscy Latynosi, otwarci i życzliwi. Wzbudziliśmy ich ciekawość, bo pewnie wszyscy inni znali się przynajmniej z widzenia. Wywiązały się rozmowy i opowieści. Na koniec, jedna z kobiet wybiegła za nami z restauracji, by nas ostrzec, że okolica nie należy do najbezpieczniejszych i powinniśmy uważać.